Tym razem Berlin dostał przedstawienie zachowawcze, można powiedzieć, że wręcz tradycyjne choć nie pozbawione uroku a w każdym razie nie obchodzące się z partyturą Verdiego w myśl walenia kotka przy pomocy młotka.
"Rigoletto" był dla mnie zawsze mikrokosmosem na poły baśniowym choć nie pozbawionym okrucieństwa i opresji. Sher wiele z takiego myślenia pokazuje na scenie. Wprawdzie akcję przesuwa do Włoch lat 20. Atmosfera i akcesoria faszystowskiej rzeczistości tamtych czasów sprzyja uwypukleniu mechanizmów przemocowych i wpisanej w życie społeczne agresji. Dom w którym mieszka Gilda przypomina baśniowy domek na kurzej stópce, fikcyjny Gualtier Malede, czyli książę Mantui przypomina faszystowskiego funkcjonariusza...
![]() |
Scena była wyraznie inspirowana malarstwem berlińskiego ekspresjonisty Georga Grosza, który wyjechał po dojściu nazistów do władzy do USA. |
Mimo, że nie było w tej wersji scenicznej niczego szczególnie porywajacego to jednak spektakl był spójny i logiczny, pod wzgędem plastycznym oglądało się go bez obrzydzenia. Solidna reżyserka i inscenizatorska robota na miarę sprawnej operowej fabryki jaką jest nowojorska Metropolitan Opera z którą berlińska Staatsoper weszła przy tej produkcji w kooperację. Przedstawienie dopiero czeka na pokazy w Nowym Jorku nic więc dziwnego, że na widowni zasiadł szef MET, Peter Gelb.
Tym co decudje o tym, że "Rigoletto" jest jednym z najbardziej udanych punktów aktualnego repertuaru Staatsoper UDL jest wielkiej klasy obsada wokalna trojga protagonistów. Nikt z nich nie jest Włochem, ale można uznać ich kreacje za swego rodzaju wyzwanie rzucone włoskiemu paradygmatowi romantycznej opery. Może najbardziej idiomatyczna z tej trójki okazała się Amerykanka Nadine Sierra, której kreacja należy do tych w linii wyznaczonej przez Renatę Scotto a w ostatnich latach przez Patrizię Ciofi, pokazuje, że wokalno-wyrazowy profil Gidly to coś więcej niż dziewczęca słodycz i niewinność. Sierra śpiewała wspaniale z urzekającą prostotą frazowania, kolorowo, słynna aria "Caro nome...Gualtier Malede" pełna była pięknych tryli, imponujących fermat i wyjątkowej indywidualnej barwy głosu.
![]() |
Zjawiskowa Nadine Sierra w roli Gildy |
Brytyjski baryton Christopher Maltman z pewnością był bardzo daleki od klasycznie wloskiego Rigoletta spod znaku Leo Nucci'ego czy Renato Brusona. Ale co za szlachetność frazowania, krystaliczna artykulacja tekstu i interpretacja ukazująca publiczny wizerunek błazna i kochającego zaborczego ojca. Duety Rigoletta i Gildy były z pewnością szczytowym punktem wieczoru.
Niestety nie do końca przekonujący się okazał Michael Fabiano, którego przed laty usłyszałem w paryskiej "Lucii di Lammermoor" u boku Soni Jonczewej - także wówczas u progu międzynarodowej kariery. Fabiano śpiewał swego Księcia z entuzjazmem, potrafił odmalować podwójność postaci, ale zarazem projekcja głosu była zbyt napięta, frazie brakowało elastyczności a wysokim tonom swobody zwłaszcza, że Verdi napisał rolę w której śpiewak powinien a wręcz musi się popisać (nic więc dziwnego, że postać Księcia Mantui z "Rigoletta" stała się własnością takich genialnych tenorów jak Luciano Pavarotti, Alfredo Kraus czy Carlo Bergonzi).
Niestety jeszcze bardziej problematyczne okazało się kierownictwo muzyczne młodego kolumbijskiego dyrygenta Andresa Orozco - Estrady pod którego batutą berlińska Staatskapelle brzmiała ociężąle i chyba nie tylko z powodu wyjątkowo upalnego w Berlinie popołudnia i wieczoru.
![]() |
Christopher Maltman - druga po debiucie w Wiedniu interpretacja Rigoletta |