"Elektra" w Deutsche Oper Berlin (26 czerwca 2016) |
Ale trzeba mieć świadomość, że przy takim modelu pracy, fakt, że na afiszu przedstawienia pojawia się zestaw pierwszoligowych gwiazd wcale nie gwarantuje pierwszoligowych doznań.
I chyba z takim przypadkiem mieliśmy do czynienia niedawno w DOB. Na afiszu, jak mawiają Francuzi, "trio de choc", czyli Nina Stemme (Elektra), Adrianne Pieczonka (Chrysotemis) i Waltraud Meier (Klytamnestra). "Za pięć dwunasta" ogłoszono bardzo przykre zastępstwo: Pieczonkę wymieniła doświadczona, ale niezmiennie niestabilna wokalnie Manuela Uhl, którą oglądało się wprawdzie przyjemnie, ale słuchało z przykrością.
Przedstawienie powstało w 2007 - w okresie gdy większość nowych produkcji firmowała swoim nazwiskiem ówczesna szefowa Deutsche Oper Berlin, Kirsten Harms. Niezbyt utalentowana uczennica profesora Goetza Friedricha zafundowała nam spektakl bardzo statyczny i oszczędny do granic wytrzymałości. Statyczny, bo prowadzenie aktorów i przemyślany ruch sceniczny bliski jest zeru a z czego wynika owa oszczędność, która bywa w przypadku realizatorów o niebo bardziej utalentowanych wielką siłą, ale w wizji pani Harms okazała się heroiczną walką ze znużeniem i bólem kręgosłupa w niewygodnym i ciasnym fotelu Deutsche Oper?
Otóż, ten ekspresjonistyczny thriller psychologiczny K. Herms umieściła w bliżej nieokreślonej przestrzeni pokrytej, przyjmijmy umownie, ziemią. Nie wiem jakiego użyto materiału dość powiedzieć, że Elektra co jakiś czas wpadała tam po kolana to znowu brodziła jak piasku na nadmorskiej plaży. I tyle. Na przestrzeń psychologiczną w której rozgrywają się te wszystkie psychiczne i fizyczne okropności może by wystarczyło gdyby nie dwa podstawowe problemy: nie ma tu, jak wspomniałem, precyzyjnie zaprojektowanego ruchu scenicznego zaś aktorzy zdają się niemal wyłącznie na własne mniejsze (Stemme) lub większe (Meier) zdolności teatralne. Drugi problem jest istotniejszy. DOB jest dużym teatrem z ogromnym oknem scenicznym.
Z dalszych rzędów parteru, nie mówiąc już o balkonach, wszystko wprawdzie widać i fantastycznie słychać, ale widz nie czyta detali jak mimika twarzy a to szczegół kluczowy przy tak minimalistycznej i jednowymiarowej inscenizacji do której śmiało możemy przypisać klasyczną frazę: nic się nie dzieje. Może więc w teatrze o wiele bardziej kameralnym, z wpisaną w jego infrastrukturę bardziej intymną relacją widza ze sceną taka realizacja Kirsten Harms miałaby rację bytu?
Poziom przedsięwzięcia, rzecz łatwa do przewidzenia, spoczywał na Ninie Stemme. Głos jest piękny i szlachetny, bardzo skupiony, elastyczny, można powiedzieć, że wpisujący się w coś co niektórzy znawcy niemieckiej muzyki scenicznej określają jako "niemieckie bel canto". Szwedzka gwiazda zaprezentowała przemyślaną, osobistą i w efekcie przekonującą interpretację postaci, którą włączyła do swego repertuaru stosunkowo niedawno. A jednak spodziewałem się nieco więcej...Głos Stemme brzmi momentami za lirycznie, wysokie tony bywają za ostre. Inna sprawa, że śpiewaczkom nie pomagał dyrygent Donald Runnicles, który rozkręcał orkiestrę na full, choć zdarzały się momenty porywającego pianissimo, ale zbyt rzadkie w tym posuniętym za daleko (może czasem nawet do granic...parodii?) symfonicznym odczytaniu "Elektry".
Nina Stemme zebrała należną porcję oklasków, wiwatów i okrzyków, ale pozostawiła niedosyt zwłaszcza, że przed dwoma bodaj laty tak świetną Elektrą w Warszawie była Christina Goerke - niewątpliwie najlepsza aktualnie Elektra pod względem wokalnym.
Nina Stemme (Elektra) na scenie Metropolitan Opera w Nowym Jorku |
Z kreującą w TW-ON postać Klytamnestry Ewą Podleś w żadnym wypadku nie mogła się równać w Berlinie legendarna Waltraud Meier. Wielkie uznanie należy się niemieckiej gwiezdzie za lata błyskotliwej kariery u boku najlepszych partnerów z Placido Domingo na czele. Z Meier mam jednak pewien problem: jej głos zawsze wydawał mi się za lekki i za liryczny do repertuaru w którym tak chętnie była obsadzana na całym świecie: Izolda, Kundry, Klytamnestra...Jeszcze w czasach gdy święciła swe największe sukcesy pamiętam opinie wielu niemieckich melomanów, którzy z nieukrywaną ironią twierdzili, że Waltraud Meier może i się podoba w Paryżu, ale z muzyką Wagnera jej głos za wiele nie ma wspólnego..Może coś w tym jest?
Aktulanie śpiewaczka jest już cieniem dawnej artystki - śpiewa zmęczonym i przygaszonym głosem, często ucieka w inteligentną melorecytację. Na scenie widoczne jest jej ogromne doświadczenie w tej roli i czujną interpretacja każdego słowa, ale środki wokalne są na wyczerpaniu i jej występ, mimo owacyjnego przyjęcia wiernych fanów, był przykrym doświadczeniem i konstatacją, że nie wszyscy wiedzą kiedy rozstać się ze sceną. Bardzo dobrze wypadł wokalnie i scenicznie Tobias Kehrer - potężnie zbudowany blondyn o wyraźnej scenicznej charyzmie i, jak mawia Józef Kański, wartościowym głosie.
Waltraud Meier (Klytamnestra, Deutsche Oper Berlin) |
I gdy już wszystko było jasne i hierarchia ustalona zdarzyło się w finale spektaklu coś osobliwego: pani reżyser dała Elektrze do towarzystwa balet, który na przemian pełzał do grzebał rękami w ziemi. Scena zaczęła przypominać jedną wielką...kocią kuwetę. Ot, takie miałem skojarzenia. Przepraszam.
"Elektra", Deutsche Oper Berlin |