DON Giovanni W.A.Mozarta w ujęciu Clausa Gutha znany jest publiczności teatralnej i telewizyjnej już od wielu sezonów. Koprodukcja festiwalu w Salzburgu i berlińskiej Staatsoper am Schillertheater prezentowana była w 2008 w rodzinnym mieście Mozarta i w 2012 nad Szprewą; spektal został też zarejestrowany i prezentowany w stacjach telewizyjnych, m.in we francuskiej "Mezzo". We wrześniu 2016 to wyjątkowe przedstawienie wróciło na afisz berlińskiej Opery a wznowienie wzbudziło zainteresowanie m.in z powodu debiutu w partii Donny Anny jednej z najbardziej rozchwytywanych młodych śpiewaczek - Olgi Peretjatko.
Tych z Państwa, którzy znają tego "Don Giovanniego" tylko z przekazu telewizyjnego i, być może, wizja Clausa Gutha nie przypadła im do gustu, pragnę zapewnić, iż spektakl robi lepsze, tj. wydaje się bardziej przekonujący, wrażenie podczas spotkania na żywo.
Christian Schmidt wyczarował północnoeuropejski las mieszany zmieniający co jakiś czas konstelację elementów dzięki scenie obrotowej. Las niczym Eden, raj natury, ale dość szybko zmienia się w zamglony i niepokojący labirynt...Kluczowy dla całego projektu Gutha jest początek- gdy Anna ochoczo się poddaje czynnościom seksualnym Giovanniego pod drzewem. Wiemy już od razu, że to żadna nadwrażliwa dama tęskniąca za nieuchwytnym (Absolutem?) - taki, w moim przekonaniu, rys nadał tej postaci nie tyle librecista co sam Mozart pisząc jej partię. Byłoby więc to pierwsze i najważniejsze sprzeniewierzenie się reżysera intencjom genialnego salzburczyka. Donna Anna ma tu robić wrażenie dość pospolitej wywłoki gotowej spółkować z Giovannim na masce zaparkowanego w lesie samochodu tuż pod bokiem Ottavia. Jeszcze jednego, najważniejszego, przesunięcia akcentów dokonuje Guth w przypadku tytułowego bohatera, który zostaje w czasie bójki z ojcem Anny, Komandorem, postrzelony. Odtąd bohaterem arcydzieła Mozarta nie jest pełen buty i nieodpartego uroku, arogancki i odwieczny uwodziciel lecz dojrzały, łysiejący mężczyzna - zraniony dosłownie i w przenośni. Całe przedstawienie jest właściwie gaśnięciem Giovanniego, któremu wciąż się odnawia krwawiąca rana. Śmierć Don Giovanni przeczuwa; coraz bardziej przerażający Las pełen obumarłych drzew i przybliżający się koniec, głos Komandora za grobu nie robią na nim wrażenia.
Christopher Maltman jako Don Giovanni |
Kobiety w przedstawieniu niemieckiego realizatora są seksualnie niepohamowane. Zerlina krzyczy z przerażenia, ale nie dlatego, że Giovanni chce ją posiąść w leśnym rowie, ale dlatego, że z jego otwartej rany sączy się krew na jej białą ślubną suknię. Przewrotność i dwuznaczność tej sceny jest oczywista i genialnie pomyślana. Podobnie jak fakt, że Ottavio, Anna i Elvira nie muszą przywdziewać masek - ciemny Las maskuje wszystko. Jest tajemnicą, przerażeniem, przeznaczeniem i metaforą. "Don Giovanni" w ujęciu Clausa Gutha jest przede wszystką rzeczą o umieraniu i seksie jako środku znieczulającym w bólu istnienia. Co wcale nie znaczy, że sam przebieg spektaklu jest ponury. Absolutnie nie: reżyser w pełni realizuje tu konwencję dramma giocoso (wesoły dramat).
Obsada wokalna jest wyrównana i przede wszystkim fantastyczna pod względem aktorskim. Fenomenalnej obecności scenicznej, perfekcyjnego gestu teatralnego sprzężonego z wysokiej próby kreacją wokalną Luca Pisaroni'emu (Leporello) mógłby pozazdrościć niejeden wytrawny aktor teatru mówionego. Niemniej zastanawiać się można czy przypadkiem dominacja sceniczna i wokalna nad Don Giovannim nie jest tu nieco wbrew intencjom reżysera.
Christopher Maltman bezbłędnie się wpisuje w koncepcję bohatera powściągliwego i pasywnego wobec nieuchronnego losu. Brytyjski artysta towarzyszy temu przedstawieniu od salzburskiej i berlińskiej premiery. Podobnie jak niemiecka śpiewaczka Dorothea Röschmann tworząca jedną z najbardziej przekonujących Elwir ostatnich lat. Tę artystką obserwuję od dawna, zwłaszcza, że w berlińskiej Staatsoper występuje regularnie od lat. Była znakomitą Zuzanną a potem Hrabiną w "Weselu Figara". Padła jednak swego czasu ofiarą fatalnej decyzji obsadowej gdy powierzono jej partię Micaeli w "Carmen" Bizeta z udziałem Rolando Villazona w trakcie jego krótkiej wokalnej glorii gdy chciał być kimś na miarę Iona Vickersa.
Röschmann z pewnością nie dysponuje ładnym głosem w potocznym rozumieniu, jej "góra" może wywoływać nawet pewien dyskomfort. Ale co za świadomość środków wokalnych, zaangażowanie, muzykalność, perfekcyjne frazowanie i operowanie światłocieniem! Mamy do czynienia z czołową śpiewaczką mozartowską naszych czasów. Artystka prezentuje Elvirę, oczywiście, jako mocno rozhisteryzowaną i nadpobudliwą damę - to przecież w najwyższym stopniu postać komiczna wśród osób dramatu. Jednak w "Mi tradi.." Dorothea Roschmann nadaje swej postaci nieodzowną głębię.
Dorothea Roschmann była szczytowym punktem obsady (Donna Elvira) |
Marketingowym wydarzeniem towarzyszącym temu wznowieniu był z pewnością debiut modnej rosyjskiej śpiewaczki Olgi Peretyatko w roli Donny Anny. Piękną Olgę cenię i lubię w repertuarze wczesnoromantycznego włoskiego bel canto, zwłaszcza w Rossinim choć dobrze także wspominam jej berlińską "Łucję z Lammermoor" w sąsiedniej Deutsche Oper. Gdy Donna Anna ma delikatny i zbyt na tę partię liryczny głos powinna czerpać zasoby ekspresji z frazowania, akcentów, interpretacji tekstu. W przypadku Peretjatko nic takiego się nie dzieje. Ze sceny płynie śliczny głos i ładny śpiew ale nic ponadto, czyli zdecydowanie za mało. Szkoda, bo aktorsko Peretjatko jest znakomita.
Na niższej wokalnej półce choć jest to wciąż wysoki profesjonalny poziom usytuował się Antonio Poli (Don Ottavio) i para miejscowych śpiewaków będących członkami stałego zespołu Staatsoper: Grigory Shkarupa (Masetto) i Narine Yeghiyan (Zerlina).
Orkiestra Staatsoper, zespół niewątpliwie lepszy od orkiestry obsługującej Deutsche Oper Berlin, grała pod batutą Massimo Zanettiego wybornie - przede wszystkim w sposób niezwykle zbalansowany pod względem dynamiki, barwy i artykulacji. Podobnie jak w czasie "Luizy Miller" w Liege przed bodaj dwoma laty zauważyłem głęboką wrażliwość maestra Zanettiego na komfort wokalny śpiewaków co od czasów Nella Santiego jest wciąż w kanałach orkiestrowych teatrów operowych - ewenementem.
Jednego nie mogę wszakże darować realizatorom: wycięcia finałowego sekstetu. Oczywiście, można wyznawać przekonanie, że sekstet bierze akcję, a zwłaszcza "piekłowzięcie" Giovanniego, w niepotrzebny nawias...Czy ów nawias jest nieuzasadniony dramaturgicznie? Nie wiem, ale na pewno jest głęboko uzasadniony muzycznie, bo to jedna z największych manifestacji geniuszu Wolfganga Amadeusza.