CHALLENGER ATP Pekao Szczecin Open to najstarsza i w tej chwili największa międzynarodowa impreza tenisowa w naszym kraju. Dla mniej zorientowanych: challenger to szczebel niżej od głównego nurtu rozgrywkowego ATP (międzynarodowe zrzeszenie męskiego tenisa zarządzające astronomicznymi pieniędzmi na wynagrodzenia dla tenisistów, sprzedające produkt jakim jest męski tenis stacjom tv i radiowym, portalom internetowym, zbierające pieniądze od reklamodawców etc). Niemniej challengery to również imprezy w pełni profesjonalne, wizytowane przez przedstawicieli ATP, atrakcyjne dla tenisistów pod względem finansowymi (w szczecińskiej imprezie ok. 20 tysięcy euro dla zwycięzcy) ale przede wszystkim - rankingowym. Wygranie dużego challengera w Genui czy Szczecinie pozwala awansować w rankingu nawet o ponad 100 miejsc!
Taka impreza jak w Szczecinie to ogromny wysiłek finansowy i organizacyjny. Swoistym fenomenem jest fakt, że sponsorem tytularnym turnieju od ponad 20 lat, gdzie pierwsze kroki zawodowe stawiali tacy dzisiejsi gwiazdorzy jak Stan Wawrinka, Richard Gasquet czy Dawid Ferrer, jest jeden i ten sam bank Pekao. Impreza o szczebel wyżej czyli ATP 250 wymaga już dużo większego budżetu, ale przede wszystkim odpowiedniego zaplecza technicznego. I nie ma gwarancji, że taki turniej stworzy jakościowo wyższą ofertę dla publiczności niż challenger. Szczecin postawił na rozwój i udoskonalanie tego co jest choć o awansowaniu tamtejszego turnieju do elity ATP przebąkuje się od dawna. Na razie niech miasto się upora z przeciągającą się budową dwu nowych hal tenisowych!
Pekao Szczecin Open obserwuję z bliska od kilku lat. Nie dziwię się, że turniej jest bardzo lubiany przez zawodników i dziennikarzy, komplementowany przez władze ATP Challengers Tour. Korty tenisowe usytuowane są na skraju śródmieścia Szczecina, przy malowniczej Alei Wojska Polskiego; kort centralny (nawierzchnia ziemna) otoczony jest starymi pięknymi drzewami i nobliwymi willami posadowionymi przy sąsiedniej, bardzo prestiżowej, ulicy Wyspiańskiego. Obiekt tenisowy to spadek po niemieckim Stetttinie. Korty odkrył Bohdan Tomaszewski, który przez kilka powojennych lat mieszkał w tym mieście i rozkręcał tamtejsze życie tenisowe (legendarny mecz Szczecin-Budapeszt).
Wychowankiem tych kortów jest Marcin Matkowski, który utworzył z Mariuszem Fyrstenbergiem, zresztą podczas turnieju Pekao Open, najlepszy w historii polskiego tenisa duet deblowy. Turniej ma bardzo fajne zaplecze gastronomiczne i imprezy towarzyszące z Tennis Music Festival na czele gdzie (wstęp wolny a w niektórych przypadkach za okazaniem biletu/karnetu na mecze) prezentowany jest szlachetny pop, jazz i piosenka poetycka.
W tym roku szczeciński challenger był wyjątkowy. Nie tylko dzięki znakomitej obsadzie, ale przede wszystkim z uwagi na powrót Jerzego Janowicza do rozgrywek. Opromieniony sukcesem w bratnim challengerze w Genui przyleciał bezpośrednio do Szczecina by i tutaj zatriumfować i dalej odbudowywać swój zrujnowany przez kontuzje i inne problemy - ranking. Bariera frekwencyjna została przekroczona. Na pierwszy mecz Janowicza na kort centralny przyszło ponad 4 tysiące widzów. Organizatorzy mówią o nadkomplecie, bo, faktycznie, wielu kibiców stało przy barierkach oddzielających trybuny od zaplecza. Janowicz fruwał nad kortem: grał swobodnie, popisywał się atomowym serwisem przekraczającym 200 km na godzinę, nękał przeciwnika swymi słynnymi "skrótami" (drop shot) i bajecznymi zagraniami przy siatce.
Janowicz w przerwie wygranego seta. Nic nie zwiastowało katastrofy... |
Na trybunach obok wiernych miłośników dyscypliny i koneserów tenisa, rozprawiających przed meczem o turniejach wielkoszlemowych i nowych elementach w grze słynnych tenisistów, okazjonalna publiczność. Ci, którzy przyszli "na Janowicza". Bo Polak. Bo niesforny, kłótliwy, wywołujący sprzeczne emocje. Bo jedyny, który, obok Agnieszki Radwańskiej, ma potencjał na wypromowanie polskiego tenisa na światowych salonach.
Dyrektor turnieju zaciera ręce. Nasza publiczność chce przede wszystkim kibicować Polakom, zagraniczne gwiazdy nie robią na niej wrażenia, a przede wszystkim nie skłaniają do ustawienia się w długiej kolejce bo bilet. Dotarcie Jerzego Janowicza do finału w singlu a Mariusza Fyrstenberga w deblu oznaczałoby tłumy publiczności przez cały turniej. Niestety smak porażki był gorzki dla wszystkich. Janowicz przegrał już drugi mecz z trzeciorzędnym włoskim rzemieślnikiem. Jurek przegrał, jak zazwyczaj, przede wszystkim z samym sobą. Miał wygrany I set, w drugiej partii prowadził już 3:0. Przegranie meczu w takiej sytuacji jest na profesjonalnym poziomie męskich rozgrywek absolutnie niebywałe. Janowicz się mylił, kłócił z publicznością i roztrzaskał rakietę o kort. Na widowni rozległy się gwizdy. Nasz zawodnik "umiejętnie" podawał piłki do skończenia lub psuł zagrania, która przeciwnik skrupulatnie inkasował.
Janowicz zawiódł kilkutysięczną publiczność. Od tego czasu na meczach szału frekwencyjnego nie było choć, tradycyjnie w Szczecinie, na mecz finałowy stawił się komplet widzów. Bo wiernej widowni, niezależnie od poczynań Polaków (przeważnie, niestety, marnych), na tym challengerze nieopodal Bałtyku (no, jakieś 70 km) nie brakuje. W półfinale, co też było sensacją, odpadł Mariusz Fyrstenberg, który miał chyba niezbyt dobrego brytyjskiego partnera Colina Fleminga.
Tak czy owak, dyrektor turnieju Krzysztof Bobala zapewne nie zrezygnuje z prób lansowania polskich talentów tenisowych. I dobrze. Na jeden z poprzednich turniejów zaprosił Kamila Majchrzaka, który niedawno tak ładnie się zaprezentował na meczu z Niemcami w Berlinie, a w tym roku tzw. dziką kartę otrzymał obiecujący Paweł Ciaś.
Czy jednak zakończenie wielkiej kariery przez Agę Radwańską i ewentualne zwiędnięcie w pączku Jurka Janowicza nie będzie oznaczało, że polski tenis znów wróci na absolutne peryferie? Oby nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz