sobota, 20 sierpnia 2016
Bellini nie miał szczęścia
NIE miał szczęścia Vincenzo Bellini na warszawskim festiwalu "Chopin i Jego Europa". Wieczór zapowiadał się- na papierze- jako szczytowe wydarzenie cyklu koncertów- poświęconych twórczości i jej europejskim związkom naszego największego kompozytora. Koncertową wersję "I Capuleti e i Montecchi" zagrała na historycznych instrumentach słynna "Europa Galante" pod batutą swego szefa - Fabia Biondiego. W obsadzie wokalnej gwiazda muzycznych mediów i dużej wytwórni płytowej: Vivica Genaux w partii Romea.
Niestety, orkiestra, która ma na koncie błyskotliwe nagrania muzyki barokowej, we wczesnoromantycznym bel canto brzmiała mechanicznie, bez temperamentu i polotu a zarazem niezbyt precyzyjnie. Bardzo mnie to zaskoczyło, bo sądziłem, że Włosi zagrają swój wielki repertuar przynajmniej z zaangażowaniem. Tymczasem miałem wrażenie, że Biondi prowadzi zespół rutynowo, ospale zaś "Europa" odpowiada grą pozbawioną intensywności i kolorów. I gdyby ktoś nie wiedział jaki to zespół gra zapewne nie rozpoznałby orkiestry po brzmieniu - tak było anonimowe. Jednakże są melomani i recenzenci dla których sam fakt gry tego repertuaru na instrumentach historycznych jest już dużą zaletą. Dla mnie: niekoniecznie.
Idzmy dalej: śpiewacy. Jak wiadomo są w bel canto absolutnie kluczowym elementem układanki. To ich wokalna kondycja nadaje sens prezentowania oper Belliniego, zwłaszcza w wersji estradowej. Dla porządku uściślijmy, że bel canto nie oznacza "piękny głos", lecz "piękny śpiew" a ten niekoniecznie musi być równoznaczny z jakąś wyjątkową urodą brzmienia lecz z nienaganną techniką (zwłaszcza oddechową, bo Bellini pisał długie elegijne frazy, wyjątkowe melodie w których każda sylaba powinna mieć swój kolorystyczny odcień), zrozumieniem stylu i odmalowaniem stanów emocjonalnych bohaterów środkami wokalnymi. Każdy ozdobnik, wysoka nuta czy koloratura powinna mieć swoje dramatyczne uzasadnienie.
Niewiele jest śpiewaczek i śpiewaków, którzy dobrze teraz wykonują bel canto a zwłaszcza Belliniego. Jakie nazwiska możemy przywołać jeśli idzie o ten konkretnie utwór Sycylijczyka? W ostatnich dekadach pięknymi Juliami były z pewnością Edita Gruberova, Mariella Devia, Lucia Aliberti, Lella Cuberli a obecnie Patrizia Ciofi i Ekaterina Siurina...W tzw. spodenkowej partii Romea światowe sceny podbijały m.in Agnes Baltsa, Martine Dupuy, Jennifer Larmore, Vesselina Kasarova a obecnie Joyce DiDonato.
Do Warszawy przyjechała Vivica Genaux uważająca się za mezzosopran choć chyba trudno zdefiniować jakim właściwie głosem posługuje się amerykańska śpiewaczka. Emisję ma, mówiąc najdelikatniej jak można, nieortodoksyjną. Głos składa się jakby z kilku kawałków przyfastrygowanych za sprawą równie dziwacznej techniki o której czasem się mówi elegancko: suwerenna. Jej brzmienie już nawet nie wibruje - to jest jedno wielkie (i nieznośne) tremolo. Zastanawiać się więc można skąd światowa kariera artystki- przejawiająca się w regularnej publikacji płyt solowych i kompletów operowych, angażach do ważnych teatrów i na międzynarodowe festiwale muzyczne? Częściową odpowiedzią może być fakt, że Genaux jest świetnym i dobrze wyszkolonym muzykiem, posiada biegłość stylistyczną zarówno w bel canto jak w muzyce barokowej (zwłaszcza), wie o czym śpiewa...
Z oczywistych względów w Warszawie pozostawała w cieniu swej rumuńskiej koleżanki, którą wiele lat temu słyszałem na jakimś letnim koncercie plenerowym w Dreznie, ale później zniknęła mi z pola widzenia. Jej kariera najwyraźniej nie przybrała jakiegoś spektakularnego obrotu. Filharmonię Narodową Valentina Fracas wypełniła ładnym, krystalicznie czystym tonem. Jej śpiew cechowała prostota (ogromnie trudna do osiągnięcia w Bellini, ale właśnie takiej prostoty frazowania kompozytor wymaga) i doskonałe opanowanie stylu i techniki wymaganej w tym repertuarze. Jej pierwsza aria wzbudziła wręcz mój entuzjazm i nadzieję na wielką kreację w partii Giulietty. Niestety, artystka, prezentując przez cały wieczór jedną i tę samą zbolałą minę, równie monotonnie i jednowymiarowo ukazała swą bohaterką w wymiarze wokalnym. Szkoda, bo nadzieje w swych pierwszych wejściach wzbudziła ogromne.
Na duże uznanie zasługuje świetnie się spisujący Chór Opery i Filharmonii Podlaskiej przygotowany przez wybitną specjalistkę od chóralistyki, Violettę Bielecką.
O reszcie wykonawców chyba nie ma sensu wspominać, bo męski zestaw (Tebaldo, Lorenzo i Capellio) nie był ani szczególnie dobry, ani też szczególnie zły.
To nie pierwsze spotkanie Fabia Biondiego z Bellinim. Wiele lat temu poprowadził w słynnym Teatro di Parma przedstawienia "Normy" z June Anderson i Danielą Barcelloną. Spektakl jest rozpowszechniany komercyjnie na DVD: nie brzmi to jakoś szczególnie dobrze. Ot, ciekawostka, że na historycznym instrumentach można grać nie tylko muzykę przedromantyczną. Potem maestro Biondi przyjechał z koncertową wersją "Normy" do Warszawy, ale jak było- nie wiem. Podobno publiczności się podobało. Teraz naocznie stwierdziłem, że "I Capuleti" podobali się niezmiernie skoro koncert nagrodzono owacją na stojąco.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Bardzo obiecującą Giuliettą wydała mi się Olga Kulchynska w przedstawieniu z Zurychu. Nawet się zdziwiłam, że w tegorocznych Operaliach była dopiero trzecia, ale konkursy rządzą się swoimi prawami.
OdpowiedzUsuńDzięki za sugestię. Będę ją "śledził" ;)
Usuń