sobota, 27 maja 2017

Britten-Berlin-Szczecin-Bydgoszcz

    Zebrało się ostatnio trochę Brittena w czasie i w najbliższej okolicy. Zacznijmy od "Śmierci w Wenecji", którą Graham Vick wystawił w marcu i kwietniu w Deutsche Oper Berlin. Przedstawienie zebrało raczej pochlebne opinię na temat swojej zawartości muzycznej, nieco bardziej powściągliwie przyjęto scenę.
Paul Nilon (Gustav) i Rauand Taleb (Tadzio)

W dobie wielości opcji, dróg, narracji i potencjałów nie oczekuję od wytworzonego dzieła, w tym przypadku spektaklu teatralnego, kompletności przekazu. Innymi słowy: godzę się, że reżyser nie da mi pełni wglądu w dzieło na wszystkich poziomach, nie okaże się żelaznie konsekwentny a przy tym pootwiera nowe dzrzwi. Może powinienem ze smutkiem skonstatować, że z wiekiem jako odbiorca wymagam mniej? Może. Z pewnością każde nazbyt radykalne podejście, albo z drugiej strony - krystaliczne zbalansowanie - wydaje się nazbyt podejrzane.
Dlatego kilka godzin z przedstawieniem Vicka w Berlinie wydało mi się czasem bynajmniej nie straconym. Dużą przestrzeń sceny Deutsche Oper wypełniają zgniłe zielenie i żółcie. Od początku jesteśmy w Wenecji rozkładu. Gdy kanały zaczynają cuchnąć, powietrze tężeje w nieznośny upał a rzeczywistość staje się odrealniona niczym wzrastająca temperatura ciała chorego. Bo od początku w przedstawieniu Vicka obcujemy z chorobą i śmiercią. Wszystko, każdy gest i zachowanie są w tym spektaklu metaforą i to się okazuje jego wyjątkową siłą. U Tomasza Manna też to jest. Tyle, że tam jest to wyraznym rewersem czystego piękna. Nieutulona tęsknota za harmonią i appolińskim ideałem tworzyszy Aschenbachowi od początku - od monachijskiego dworca po weneckie lido gdzie umiera. Po drodze mierzy się z maszkaronami - karykaturami swej wędrówki, która tęsknotę za czystym pięknem zamienia w chuć, próbę oszukania czasu i przeznaczenia...Po raz pierwszy opowiadanie Manna czytałem w liceum i już wtedy czułem, że pod warstwą wyszukanego artystycznego tworzywa, erudycji, metafory kryje się po prostu człowiek, któremu warunki, kontekst społeczny i własne lęki nie pozwoliły żyć pełnią życia. I odkryć przed światem i samym sobą swoje potrzeby emocjonalne i seksualne. Oczywiście był w takiej lekturze chyba naturalny odruch trywializowania rzeczy nazbyt patetycznych, ale biografia i droga życiowa niemieckiego pisarza pokazuje, że freudowską sublimację w różnym stopniu praktykował na codzień.

Berlińskie przedstawienie, można powiedzieć, uderza z grubej rury. Tu nie ma miejsca na misterną ironię i wieloznaczność jakie znamy z kart opowiadania Tomasza Manna. Kompozytor i librecistka Myfanwy Piper próbowali w materii z którą przyszło im się zmierzyć ustrzec się przed dosłownością i nazbyt otwartym seksualnym podłożem wędrówek Aschenbacha wśród fetoru weneckich kanałów. Miała temu służyć nie tylko sama muzyka ale wybory kompozycyjne: szybko się przesuwające, niczym w montażu filmowym, obrazy i rozbudowane monologi Gustava. Graham Vick poszedł właściwie bardziej w stronę Viscontiego niż Brittena i Manna. O ile jednak w słynnym filmie Tazio to piękny złotowłosy nastolatek więc podtekst pedofilny nie jest tam tak wyrazny o tyle w berlińskim przedstawieniu gra go aktor/tancerz o posturze 11-12 letniego dziecka.
Automatycznie więc realizatorzy odarli rzecz z wymiaru filozoficznego i etycznego dyskursu o cenie bycia artystą, wrażliwcem, poszukiwaczem czystego piękna (słoneczne Lido) balansującego na cienkiej granicy rewersu (smrodliwe kanały zainfekowanej cholerą Wenecji), czyli moralnego i fizycznego upadku. Tadzio jest ułudą, ostatnią nadzieją na dotknięcie absolutu za życia a może wytworem konającego mózgu starca, który się wybrał w swą ostatnią podróż?
W interpretacji Vicka chodzi przede wszystkim o starszego pana, który postanowił odtworzyć drogę swego upadku. W głębi sceny usytuowano gigantyczne nagrobne zdjęcie GvA jakby już wyraznie nadgryzione pleśnią czasu. Po obu stronach rzędy ubranych na czarno żałobników. Trwają uroczystości pogrzebowe - obok gigantyczny bukiet zwiędłych fioletowych tulipanów. Wszystko tu więc toczy się w przestrzeni funeralnej - sytuacje i sama Wenecja szkicowana jest często kilkoma gestami i rachityczną choreografią. Można nawet nabrać podejrzenia, że Aschenbach umarł już dość dawno i może zza grobu postanowił wrócić i pokazać jak szanowany obywatel z monachijskiej elity staje się pod koniec życia admiratorem dojrzewających chłopców?
Dla jednym więc będzie to wyrazne spłycenie historii, może nawet podszyte pruderią, dla innych - kawałkiem teatru o odchodzeniu i tęsknocie. A może przestrogą by nie ulegać popędom? Spektakl niedomknięty, nie zawsze konsekwentny z dziwnym finałem w którym to nie Gustav umiera lecz Tadzio zostaje zamordowany przez rówieśników.
O wiele bardziej przekonująca wydaje się strona muzyczna i wokalna. Spiritus movens brittenowskich odsłoń kolejnych sezonów w DOB jest jej dyrektor muzyczny (ostatnio senat Berlina przedłużył mu kontrakt o kolejne pięć sezonów) Donald Runnicles, które partyturę "Śmierci we Wenecji" zrealizował z dużą wrażliwością mając do dyspozycji zespół orkiestrowy w wyjątkowo dobrej formie. Paul Nilon stworzył środkami wokalnymi i scenicznymi przejmującą postać Aschenbacha cały czas operując wokalnym światłocieniem i subtelnymi środkami aktorskimi. Jeszcze większe wrażenie zrobił fantastycznie brzmiący o wyjątkowej aparycji  Seth Carico (etatowy śpiewak DOB) w siedmiu rolach alter ego pisarza i Głosu Dionizosa. Warto obserwować karierę tego bas barytona obdarzonego bardzo soczystym i wyrównanym brzmieniem - nie markuje "dołów", nie dusi się w "górze", średnica mieni się kolorami. Brawo.
Seth Carico

Chór DOB to już absolutnie sprawdzona firma w każdym spektaklu ogromnego repertuaru zachodnioberlińskiej sceny - zespół ze światowej ekstraklasy.

***

 Napisałem we wstępie, że "krystaliczne zbalansowanie" spektaklu wydaje się podejrzane. A jednak po raz kolejny zachwyciło mnie szczecińskie "The Turn of the Screw" Benjamina Brittena w reżyserii Natalii Babińskiej. Tym razem Opera na Zamku pokazała swoją repertuarową perełkę na Bydgoskim Festiwalu Operowym. W Opera Nova to kameralne przedstawienie tak świetnie się wpisujące w przestrzeń Zamku Książąt Pomorskich zaskakująco dobrze się odnalazło. Można, oczywiście, zarzucać Babińskiej, że zbyt powściągliwie i lękliwie pokazuje relacje Milesa z  Quintem (świetny Pavlo Tolstoy). Finał gdy Guwernantka tuli martwego Milesa a sugeruje to obraz Piety może nazbyt rozczarowywać gdyż ulatuje gdzieś wieloznaczność, bo przecież "Śruba" pozostawia nas z obawami czy zło aby napewno zniknęło?

Cała reszta jednak wypada mistrzowsko. Od czasu gdy obejrzałem premierę wiosną 2016 roku szczecińskie przedstawienie doprowadzono do perfekcji scenicznej i muzycznej. Mamy tu jakiś fascynujący melanż wyrafinowanej stylowości i nowoczesności gdzie np. znakomite projekcje multimedialne (Ewa Krasucka) i scenografia przypominająca grafikę w szarościach i brązach (Martyna Kander) nie tyle odrywają nas ku współczesności co przenoszą w czasy wiktoriańskich mroków i opresji. Czy Guwernantka (Ewa Olszewska) rzeczywiście jest przyjaznie nastawione do dzieci, a może jednak zżera ją choroba psychiczna lub kryzys nerwowy wynikający z frustracji seksualnych i emocjonalnych?  Reżyserka w pewnym momencie sugeruje, że ducha  Miss Jessel (Bożena Bujnicka) widzi tylko Guwernantka zaś dzieci i  Mrs Grose (Gosia Kowalińska) są raczej przerażone jej nienormalnym zachowaniem.
Obrotowa scena niczym tytułowa śruba dociska i dociska emocje i zamyka w... kleszczach lęku. Onirycznej atmosfery dopełniają wciąż powiewające muślinowe zasłony - jakby wszystko lewitowało w niedookreślonej przestrzeni. Jeśli więc nie w każdym calu spektakl merytorycznie nas przekonuje to szczecińska ekipa daje nam pierwszorzędną ucztę czysto teatralną.
Ale i muzyczna strona nie zostaje w tyle. W każdej nucie i frazie czuje się miłość do tej muzyki Jerzego Wołosiuka, dyrygenta spektaklu i zarazem dyrektora artystycznego Opery na Zamku. Kilkunastoosobowy zespół orkiestrowy gra bezbłędnie a obsada wokalna nie ma słabych punktów na czele z rewelacyjnymi dziećmi w roli Milesa (Mateusz Dąbrowski) i Flory (Agata Wasik).
Jeżeli miałbym coś do zarzucenia to zamazana wymowa angielska i nazbyt słyszalny polski akcent w partiach wokalnych - jedyny mankament tego spektaklu na światowym poziomie.
Wiadomo, że "The Turn of the Screw" Opera na Zamku nagrała w swojej siedzibie. Materiał jest zmontowany i gotowy do publikacji na DVD. Problem w tym, że teatr nie ma na to przedsięwzięcie środków. To ja pytam uprzejmie: gdzie jest Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego i rzekomo największa i najlepsza polska wytwórnia audiowizualna zajmująca się muzyką klasyczną, czyli DUX ?!!! Są przecież dwa kluczowe argumenty - pierwsze wykonanie sceniczne w Polsce i wysoki poziom artystyczny - dla których to ministerstwo i Dux powinny zabiegać o publikację!


5 komentarzy:

  1. "Można, oczywiście, zarzucać Babińskiej, że zbyt powściągliwie i lękliwie pokazuje relacje Milesa z Quintem" - a zgodziłby się Pan, żeby Pana dziecko występowało na scenie w tym przedstawieniu, gdyby reżyserka pokazała te relacje tak jak Pan sobie tego życzy? Ja bym moim się nie zgodziła.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trudny temat. Nie chodzi mi z pewnością, żeby na scenie była dosłowność. A relacje w operze Brittena nie są jednoznaczne. Tam zresztą nic nie jest jednoznaczne.

      Usuń
    2. Ps. Proszę też zwrócić uwagę, że do większości realizacji tej opery na świecie są angażowani śpiewacy lub studenci wokalistyki. W Szczecinie podjęto ryzyko i zaangażowano dzieci - efekt muzyczny był znakomity, ale i wiązał się z określonymi kompromisami.

      Usuń
  2. Kompromisy są w tym wypadku konieczne, chociaż można rzecz pokazać tak , jak w Glyndebourne, gdzie żadnych dosłowności nie było, ale napięcie czaiło się w każdej scenie z Milesem (grał chłopiec mniej więcej w wieku bohatera)i Quintem. A udział dzieci w coraz okrutniejszych spektaklach operowych to szeroki temat. W wielu przedstawieniach widujemy dzieci mordowane lub będące świadkami naturalistycznie pokazywanych zbrodni. To musi mieć wpływ na psychikę, ale z drugiej strony współczesne dzieci są codziennymi użytkownikami mediów, grają w krwiożercze gry i rodzice nie reagują. A potem jest wielkie zdziwienie i wstrząs przy kolejnym doniesieniu o okropieństwach, które potrafią sobie fundować bardzo młodzi ludzie, wręcz dzieci.

    OdpowiedzUsuń
  3. Przedstawienia w Glyndebourne i Szczecinie są w jakimś sensie podobne: w żadnym z nich nie ma dosłowności. Glyndebourne wypada w tym "meczu" lepiej pod względem wokalnym. Mnie zaś chodziło o to, żeby zachowując wieloznaczność przekazu nie przesadzić z bojazliwością. Jak to zrobić? To już zadanie dla reżysera.

    OdpowiedzUsuń