TAKIE wieczory jak ten, 29 listopada 2014, zdarzają się bardzo rzadko w najważniejszych teatrach, a przecież Opera Royal de Wallonie to nie MET, La Scala czy Covent Garden. "Luisa Miller" Giuseppe Verdiego otrzymała niezrównane Trio, rzekłbym - najlepsze możliwe aktualnie: Patrizia Ciofi (Luisa)-Gregory Kunde (Rodolfo)-Nicola Alaimo (Miller). Co ciekawe, wszyscy troje dzięki wielkiej muzykalności, najwyższej klasy rzemiosłu śpiewaczemu i zaangażowaniu dramatycznemu pokonali swoje naturalne ograniczenia - zwłaszcza dotyczy to Ciofi, której nieco zawoalowany sopran liryczno-koloraturowy z natury nie pasuje do roli Luisy, która brzmieć musi momentami niczym obłąkana Lucia, a niekiedy jak Abigail z "Nabucca", czyli, jak mawiają Włosi, soprano dramatico d'agilita (dramatyczna koloratura).
Opera Walońska, usytuowana w samym sercu nie najpiękniejszego wprawdzie, ale bardzo dynamicznego i pełnego młodości (za sprawą m.in znakomitego Uniwersytetu) miasta, jest najważniejszą, po brukselskim La Monnaie, sceną operową w Belgii. Jej dyrektor naczelny i artystyczny, Włoch Stefano Mazzonis di Pralafera, dba, by jego teatr stanowił uzupełnienie dla oferty w stolicy gdzie stawiają na wysmakowany barok i operę dwudziestowieczną. Liege w ciagu sezonu proponuje przede wszystkim dziewiętnastowieczny repertuar francuski i włoski, a rozległe i osobiste kontakty dyrektora ze śpiewakami pozwalają mu kompletować obsady na poziomie, którego nie sugeruje dotacja - nie przesadnie wysoka. Tylko w tym sezonie śpiewają na scenie walońskiej m.in Nucci, Rancatore, Flórez, Mehta, Korchak, Pizzolato, Raimondi, Massis, dyrygują Palumbo, Arrivabeni czy Campanella...
Na scenie w Liege przed laty święciła legendarne tryumfy Ewa Podleś - w estradowych wersjach "Tankreda" i "Semiramidy" Rossiniego.
"Luisa Miller" jest wczesnym dziełem Verdiego - zwykle świetnie się sprawdzający Cammarano nie przygotował tym razem nadzwyczajnego scenariusza w oparciu o tekst Schillera. Niemniej muzyka jest w niektórych scenach porywająca, a wybitni śpiewacy są w stanie nadać dziełu wielki tragiczny wymiar gdzie Luisa, niczym Gilda, przemienia się z płochliwego i niewinnego dziewczęcia w prawdziwą heroinę na miarę Violetty Valery, poświęcającej miłość dla dobra innych. Hrabia Walter, ojciec Rudolfa, jest rozdarty między machiawellicznymi ambicjami a miłością do syna, podstępny Wrum plecie nici swych intryg w które sam wpada, trio Millera, Luisy i Rodolfa antycypuje finał pózniejszej "Traviaty".
W Liege nastąpiła osmoza sceny, kanału orkiestrowego i obsady wokalnej. Jean - Claude Fall nie szuka w tej partyturze czegoś, czego w niej nie ma - daje przekaz w klarownym i tradycyjnym języku teatralnym, a napięcia buduje wokół detalu i osobowości wykonawców. Luizę i jej otoczenie oglądamy wśród pni monstrualnych drzew potem scena się podnosi i ukazuje się nam mroczna niczym pieczara pałacowa komnata w której podli Wrum i Walter snują swoją grę - tragiczną w skutkach. Trzeci akt rozgrywa się wśród przewróconych pni i jak wszystko - poza czasem. Choć niektóre kostiumy i fryzury śpiewaczek mogą sugerować, że jesteśmy w faszystowskiej Italii...
Gregory Kunde - przez lata wybitny tenor w operach Donizettiego i Belliniego, o barytonowym timbrze, od paru sezonów z sukcesami śpiewa role Verdiego, bo przywołajmy Otella i Manrica w Wenecji, Gustawa w Turynie...Premierowy spektakl, 26 listopada, budził pewne wątpliwości. Kunde śpiewał jak zwyke z wielkim zaangażowaniem i w nieposzlakowanym stylu, ale nie w pełni kontrolował głos w obszarze mezza voce, brakowało niuansów dynamicznych, zbyt jednostajnie operował kontrastem forte-piano.
Drugi spektakl był już pełnią mocy artystycznej tego wyjątkowego śpiewaka, który, mimo sześdziesięciu lat, bez reszty wykreował rozkochanego i zapalczywego młodzieńca. Każda fraza była doskonale osadzona w kontekście, a do tego wyjątkowa sztuka wokalnego koloru. Grazie, Maestro.
Nicola Alaimo miał, podczas premiery, problemy z oddechem na początku spektaklu. Wtedy wydawało mi się, że ten młody jeszcze baryton, odnoszący sukcesy przede wszystkim w operach Donizettiego i Belliniego, nie jest gotowy do Verdiego. Jednakże drugi spektakl udowodnił jak trafna to była decyzja obsadowa. Alaimo jako Miller zalał scenę ciepłym i nasyconym tonem, posługiwał się bezbłędnym legato i nieskazitelną dykcją, a jego postać była dopracowana wyrazowo od pierwszej do ostatniej frazy. Niektórzy snują wręcz odniesienia do niezapomnianego Renato Brusona. Niezrównany był duet z córką w trzecim akcie.
Patrizia Ciofi, podobnie jak Gregory Kunde, wybrała Liege, by przetestować swoje możliwości w roli Luizy przed dalszą wędrówką z tą partią przez sceny Wiednia i Berlina. Bardzo lekki i liryczny głos, nie zawsze przekonujące "góry" i wyrazny brak, potrzebnego niekiedy Luizie, niskiego rejestru w którym śpiewaczka demonstruje raczej ekspresyjne parlando...Wszystko to właściwie powinno skazywać artystkę na porażkę w roli, która dzwięczy w uszach głosami Montserrat Caballe, Katii Ricciarelli czy Renaty Scotto. Ale, cóż, sztuka to nie matematyka i tutaj nie zawsze dwa plus dwa daje cztery. Ciofi jest chyba najinteligentniejszą i najbardziej wnikliwą stylistycznie wśród dzisiejszych pierwszoplanowych śpiewaczek. Potrafiła pokonać naturalne ograniczenia za sprawą urzekającego prostotą frazowania, a akcenty, rytm i tekst tworzyły nierozerwalną jedność, z każdego śpiewanego słowa emanowała szczerość i pełne zaangażowanie dramatyczne. Szczególnie w trzecim akcie głos Ciofi nabrał niezwykle skupionego i pełnego brzmienia, które całkowicie pozwoliło mi zapomnieć o wielkich interpretatorkach z przeszłości. Tradycyjnie w przypadku sieneńskiej śpiewaczki podziwialiśmy jej sztukę światłocienia i operowanie barwą, choćby pełne elegancji sfumato. Jej Luisa jest delikatna i wrażliwa, nie ma nic z wielkiej heroiny jaką kreuje np. podczas nowojorskiego spektaklu Renata Scotto (1979). Ciofi ukazuje Luisę jako tragiczną ofiarę manipulacji i opresji psychicznej. A to, czego dokonało tych troje śpiewaków w ostatniej scenie to już czysta magia - zdarzająca się w dzisiejszej operze, opanowanej przez mechanizmy biznesowo-marketingowe, bardzo rzadko.
Na uznanie zasługuje też węgierski bas Baltin Szabo w roli Wurma i tylko Luciano Montanaro (Walter) odstawał od poziomu reszty obsady: podczas premiery był katastrofalny, w drugim spektaklu na szczęście poprawny.
Massimo Zanetti, wyrastający na gwiazdę operowej batuty, wykrzesał z orkiestry i chóru maksimum możliwości, a są one niemałe. Znakomicie towarzyszył śpiewakom, wrażliwie wydobywał energię, motorykę i niuanse partytury.
To był wielki spektakl zbudowany skromnymi środkami i pozbawiony splendoru-glamour, który tak często przesłania, podczas wielkich festiwali i premier na czołowych scenach, prawdziwą sztukę i to, co jest w niej najważniejsze: wzruszenie. Merci bien, Liege.
Transmisja spektaklu 4 grudnia w Medici TV.
Zgadzam się z Tobą prawie we wszystkim. Oglądałam jednak tylko transmisję, więc nie mam pełnego przeglądu sytuacji. Prawie dotyczy Alaimo. Mnie się wydaje, że on jednak nie jest gotowy do śpiewania Verdiego. Mogę znieść tenora , który brzmi jak baryton, odwrotnie raczej nie. Ale to może tylko moja mała barytonowa fiksacja.
OdpowiedzUsuńHm, ciekawy jest Twój odbiór Alaimo. W moich uszach on brzmi jak pełnoprawny baryton :), choć momentami może jeszcze za lekki. Ciekawe jaki jest jego Falstaff...
OdpowiedzUsuń