SERIA przedstawień opery Umberta Giordano "Andrea Chenier" w londyńskiej ROH była chyba jednym z najbardziej oczekiwanych wydarzeń trwającego jeszcze sezonu operowego w Europie. Udało mi się obejrzeć ostatni spektakl. I wrażenia mam mieszane.
Jedno z najatrakcyjniejszych dzieł włoskiego weryzmu wystawiane jest rzadko. Zapewne z powodu konieczności wyłożenia znacznych środków na...wystawę właśnie. W pakiecie, bagatela, obowiązkowo troje wybitnych śpiewaków o przekonująych umiejętnościach aktorskich, liczny sceniczny plankton i role drugoplanowe...Najbardziej nawet kreatywny księgowy nie wykreuje tu przesadnych oszczędności nawet jeśli dyrekcja zgodzi się na "nowe odczytanie" polegające na przykład na zredukowanej scenerii. Jednakże trojga protagonistów i całego otoczenia zredukować nie sposób.
Nieważne zresztą...Ważne, że są na świecie teatry, jak londyńska Opera Królewska, którą stać na "fanaberię" bogatego wystawiania takich dzieł jak "Adriana Lecouvreur" czy "Andrea Chenier".
Dla mnie to typowa opowieść o tym jak rewolucja pożera własne dzieci. Choć i wyobrażam sobie, że można wyinterpretować wiele subtelniejszych i mniej banalnych sensów. W londyńskim przedstawieniu tak się nie stało.
Jak znaczna część operowej widowni bardzo lubię przedstawienia podpisane przez Davida McVicar'a. Po trosze widzę w nim współczesne wcielenie legendarnego Jean Pierre Ponelle'a. Podobna jest u tych artystów wierność stylistyczno-historyczna w wymiarze wizualnym, swoista muzykalność w prowadzeniu aktorów i kształtowaniu sceny, ale zarazem cała rzesza detali powoduje, że ta z pozoru dekoracyjna i wizualnie uwodzicielska sceneria staje się ekspresyjną przestrzenią psychologiczną. Niewiele jednak z tej metody pozostało w najnowszym przedstawieniu szkockiego reżysera. Spektakl jest wizualnie piękny i perfekcyjny, choć mojemu koledze w jednej ze scen oświetlenie, nie wiedzieć czemu, skojarzyło się z regałem-lodówką w hipermarkecie...
Dalej: wrażliwcy na ten aspekt przedstawienia mogą do woli nacieszyć oczy pięknymi i stylowymi kostiumami w pysznych kolorach i z pierwszorzędnych tkanin. Ze wszech miar obcujemy tu z produktem luksusowym pod każdym względem. Luksusowa wystawa, wielce profesjonalni śpiewacy i wybitny dyrygent nawet jeśli po raz kolejny ostatnio zagłuszający nieco swych podopiecznych na scenie. Po takim spektaklu aż się chce skierować kroki do jednej z eleganckich londyńskich restauracji i zjeść coś wykwintnego. Przy dobrym posiłku i winie, być może, wspomnimy mimochodem o tym, co widzieliśmy. Nie będą to jednak gorące spory, rozgrzane komentarze i oczy zeszklone ze wzruszenia. Sir David wykreował bowiem przedstawienie totalnie kompetentne i totalnie obojętne. Nic tu nie porywa, nie wzrusza i nie irytuje. Rutynowy produkt w wytwornym opakowaniu, które zapewnia troje znamienitych śpiewaków.
Dla mnie przede wszystkim serbski baryton Zeljko Lucic na którego ostatnio w dobrym tonie jest narzekać. Osobiście nie podzielam tego kręcenia nosem i uważam, że to jeden z najlepszych śpiewaków naszych czasów, który niekwestionowaną urodę głosu łączy z wybitną muzykalnością i charyzmatyczną obecnością na scenie. I tak jest tym razem. Jego Gerard przekonał mnie najbardziej: targany sprzecznymi emocjami, ale w istocie szlachetny i przenikliwy.
Jego koledzy już tak bardzo przekonujący nie byli, choć trudno mi znalezć dzisiaj dla nich rywali.
Holenderka Eva Maria Westbroek (Maddalena) zapowiadała się przed laty na wielką postać światowej opery. Pamiętam jej znakomitą Zyglindę na festiwalu w Aix, a potem rewelacyjną Katarzynę Izmajłową w paryskiej "Lady Makbet mceńskiego powiatu". Od tamtej pory w głosie Westbroek zaszły pewne niekorzystne zmiany: stał się zbyt rozwibrowany i doszły do tego problemy z oddechem (słyszalne np. w słynnej arii "La mamma morta"). Sama śpiewaczka doskonale o tym wie a nawet szczerze wyznała w jednym z wywiadów, że popełniła swego czasu błędy repertuarowe, które nie pozostały obojętne na jakość głosu. Nie sposób jednak uznać, że jej występ w londyńskiej superprodukcji jest nieudany. Artystka kreuje swoją postać, wbrew chłodnym kalkulacjom reżysera, z dużym zaangażowaniem scenicznym i muzycznym. Zwłaszcza to ostatnie przejawia się w wielkiej wrażliwości na niuanse we frazowaniu, akcentach i cieniowaniu. Wbrew pewnym ograniczeniom wokalnym, a może i fizycznym (choć to rzecz subiektywna) tworzy wiarygodną postać zakochanej w poecie-rewolucjoniście arystokratki.
Na koniec zostawiamy największą gwiazdę wieczoru, czyli Jonasa Kaufmanna w tytułowej partii. Nie będziemy już powtarzać oczywistości na temat jego wyjątkowej osobowości artystycznej, niepowtarzalnego głosu i maniery wokalnej nie do podrobienia, jego przystojności będącej obiektem damskich i po części męskich westchnień, a u męskiej większości wzbudzającej zazdrość. Niemiecki tenor wciąż w rozkroku między ojczystym repertuarem a wyprawami na drugą stronę Alp. Nigdy nie należałem do ostrych krytyków jego włoskich ról ponieważ ewentualne odstępstwa stylistyczne rekompensowały ogromne zalety w sferze wyrafinowanej muzykalności i kapitalnych zdolności językowych. Szczytowym osiągnięciem Kaufmanna pozostaje dla mnie jego paryski Werter, który jest zarazem jednym z moich największych przeżyć w teatrze operowym. Kaufmann niczym stylistyczny kameleon przekonuje jako Parsifal, Florestan a zaraz Werter czy Jose.
Wydawać by się mogło, że Chenier jest bliskim kuzynem Wertera. Jednakże Kaufmann jako poeta w rewolucyjnym Paryżu już mnie tak nie przekonał. Uważam, że jego włoskie role w znacznym stopniu ratowała pewna promienność, lśniąca politura na ciemnym barytonopodobnym głosie, która jednakże teraz zniknęła - prawdopodobnie z powodu wagnerowskiej kuracji. Ta swoista promienność i "otwartość" głosu jest dla mnie w roli Cheniera bardzo ważna gdyż stanowi wokalny emblemat jego osobowości. Szczególnie brakowało mi jej w wielkiej improwizacji z I aktu gdzie głos Kaufmanna wydawał przygaszony, a śpiew siłowy. Tę promienność mieli wielcy poprzednicy: Del Monaco, Corelli, Carreras, Domingo czy Pavarotti. Nie ma jej, niestety, Jonas Kaufmann. Co nie zmienia postaci rzeczy, że w planie całe spektaklu tworzy dobrą kreację, zwłaszcza w III i IV akcie.
Publiczność po opadnięciu kurtyny wybuchnęła entuzjazmem skierowanym potem pod adresem Kaufmanna, Lucića i Westbroek. Nie bardzo rozumiem obsadzenia, niegdyś popularnej Carmen, Denyce Graves w roli Berci, bo ani aktorsko, ani wokalnie czy językowo nie wnosi wartości dodanej, ale to już jakieś efektywne zabiegi jej agenta na które nie mamy przecież wpływu.
Redaktor Piotr Kamiński w swoim kompendium kończy mniej więcej takim zdaniem, że jeśli na scenie, w "Andrei Chenier" Giordano, mamy troje świetnych śpiewaków i odpowiednie otoczenie to udany wieczór w operze gwarantowany. I w sumie ten londyński wieczór taki był. Udany wstęp do dalszej części wieczoru. Ale i niewiele więcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz