niedziela, 1 lutego 2015
Stara gwardia bierze Melbourne
Z Paryża (poprzedni wpis) przenosimy się do upalnego Melbourne...Choć nie do końca w tym roku upalnego. Zwykle pierwszy turniej wielkoszlemowy w roku - Australian Open - bywał skąpany w słońcu gdzie zawodnicy walczyli nie tylko o jak najlepsze przerzucenie piłeczki tenisowej, ale z ponad trzydziestostopniowym upałem. Tym razem pogoda na turnieju była największą niespodzianką - słońce świeciło umiarkowanie, na sesjach wieczornych bywało chłodno, a cześć finału damskiego rozegrano, z powodu deszczu, przy zasuniętym dachu.
Z pewnością nie anomalii pogodowych spodziewaliśmy się w Melbourne, a rankingowego trzęsienia ziemi. Odkąd australijski turniej w 2014 roku wygrał Stan Wawrinka, US Open tego samego roku Chorwat Marin Cilić, a do finału doszedł 24 letni Japończyk Kei Nishikori wielu ekspertów wróżyło zmianę warty w czołówce męskiego tenisa. Okupujących dotąd najwyższe lokaty wieloletnich mistrzów mieli zastąpić zawodnicy młodsi, ale także doświadczeni z drugiego szeregu, którzy długo czekają na swoje pięć minut.
Na jeszcze większe wstrząsy tektoniczne liczono u pań. Zawodniczki urodzone po 1990 roku jak Eugenie Bouchard, Garbine Muguruza czy Elina Switolina zabłysnęły w ubiegłym roku w Australii w pojedynczych meczach, a jedna z nich - Bouchard - osiągnęła nawet półfinał zaś tego samego roku finał Wimbledonu. Tymczasem w Melbourne 2015 r., niespodziewanie, o finał z 33 letnią Sereną Williams walczyła 19 letnia Madison Keys. Nastolatka osiągnęła niesamowity osobisty sukces, ale nie udało jej się pokonać starszej koleżanki. W drugim półfinale rosyjska legenda Maria Szarapowa bez problemu odprawiła swoją rodaczkę - Jekaterinę Makarową.
Na placu boju zostały dwie doświadczone i utytułowane zawodniczki. Te młodsze i głodne sukcesów mogły turniej już tylko oglądać z widowni lub przed telewizorem. A miało być inaczej, mieliśmy zobaczyć nowe twarze i świeżą energię. Młode, które przed rokiem błysnęły, miały teraz pójść dalej. Serena miała stanąć jedną nogą na emeryturze zaś Szarapowa, zmęczona karierą, definitywnie odejść do świata biznesu i celebryctwa.
Niestety, po chwilowej przerwie, stara gwardia powróciła. W damskim finale zagrała, przewidywalnie, światowa "Jedynka" ze światową "Dwójką". I, równie przewidywalnie, Jedynka wygrała po meczu w którym Serena Williams dyktowała wszystkie warunki, a Maria Szarapowa walczyła tylko o to, by przegrać w dobrym stylu.
.
I trzeba przyznać, że, gdy Williams gra wielki mecz w szczytowej formie, tylko Rosjanka jest w stanie nawiązać z nią walkę. Reszta zawodniczek się nie liczy i tworzy wyłącznie grupę pościgową za tymi dwiema mistrzyniami. Serena Williams zdobyła dziewiętnastego szlema.
U mężczyzn może nie było nadziei na aż tak duże zmiany, ale z pewnością w walce o tytuł mieli się liczyć tacy zawodnicy z grupy pościgowej jak Gregor Dimitrow, Milos Raonić, Kei Nishikori...Niestety, prędzej czy póżniej, odpadli tak jak zazwyczaj: zabrakło błysku w technice, skuteczności, większej palety środków lub odporności psychicznej. Wspinanie się po szczeblach turnieju wielkoszlemowego przypomina wspinaczkę na szczyt świata. Im bliżej szczytu tym trudniej oddychać, a strach zagląda w oczy każdemu - nawet seryjnemu mistrzowi.
Męski finał o puchar Australian Open rozegrali "starzy wyjadacze" - siedmiokrotny mistrz Wielkiego Szlema Novak Djoković i dwukrotny triumfator takich imprez Andy Murray. Rozegrali wielki mecz. Publiczność dostała wszystkie zagrania godne mistrzów - woleje, slajsy, skróty, długie wymiany pełne fascynujących tenisowych szachów i szukania najcelniejszego strzału. Andy Murray, niestety, znowu nie przetrwał swego kryzysu mentalnego, który dopadał go zawsze podczas wielu przegranych przez siebie finałów wielkoszlemowych. Nawiasem w tej regule była dwuletnia współpraca Szkota z legendarnym Ivanem Lendlem, który pomógł Murray'owi zdobyć dwa tytuły wielkoszlemowe i złoty medal Igrzysk Olimpijskich w Londynie.
Jaki płynie najważniejszy wniosek z wyników zakończonego właśnie Australian Open? Może taki, że w aktualnym zawodowym tenisie młodość i talent to zdecydowanie za mało. Czasy gdy nastoletnie Hingis i Szarapowa wygrywały turnieje wielkoszlemowe, gdy 17 letni Mats Wilander wygrywał Wimbledon bezpowrotnie minęły. Dzisiaj aby sięgać po największe laury tenisistę musi wspomagać wieloletnie doświadczenie na korcie, dojrzałość życiowa i emocjonalna, a przede wszystkim sztab trenerski złożony z najlepszych na świecie specjalistów od treningu mentalnego, tenisowego, fizjoterapii, bardzo często najlepsi zawodnicy zatrudniają dawne gwiazdy, bo tylko one znają emocje towarzyszące walce o szlema. Na tak rozbudowany zespół współpracowników stać tylko tenisowych milionerów - koło się zamyka. Zawodnicy z drugiego i trzeciego szeregu po prostu nie mogą sobie pozwolić na cyzelowanie niuansów pod okiem najlepszych. Nawet Marin Cilić, który niespodziewanie wygrał w minionym roku nowojorski turniej US Open jest wszakże zawodnikiem bardzo doświadczonym, który zatrudnił dawnego mistrza Gorana Ivanisevića. I dopiero on pomógł mu osiągnąć życiowy wynik.
Prawdopodobnie nie prędko się doczekamy jakiegoś niesamowitego i spektakularnego sukcesu kogoś spoza ścisłego kręgu czołowych tenisistów. Każdy taki sukces będzie wyjątkiem potwierdzającym regułę.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
I stara gwardia wzięła Miami. Dobrze, że chociaż Simona wygrała Indian Wells. Pomijając fakt, że do młodych talentów zaliczyć ją trudno.
OdpowiedzUsuń