środa, 6 stycznia 2016

Dwie Panie jeziora

Joyce DiDonato jako Elena w MET (luty 2015)

DWIE epoki rossiniowskiego śpiewu, choć oba nagrania dzieli  zaledwie nieco ponad dwadzieścia lat, i dwie czołowe sceny świata. Dwie rejestracje przedstawień "La donna del lago" G. Rossiniego z La Scali i Metropolitan Opera skłaniają do porównań. Kształt sceniczny, mimo, że przedstawienie mediolańskie firmuje sam legendarny Werner Herzog, odstawmy tym razem na bok. Cudów sceny w tym mocno statycznym dziele się nie wyczaruje a nade wszystko: nic tu nie zastąpi kompetencji technicznych i stylistycznych ze strony muzyków. Obie ekipy dzieli czas i ocean, ale łączy woski poziom kunsztu wokalnego nawet jeśli palmę lekkiego pierwszeństwa, może z sentymentu bo to smak nastoletnich inicjacji muzycznych, przyznaję La Scali z 1992 roku.
 Wspominam o dwóch epokach śpiewu, bo nikt z artystów ozdabiających afisz włoskiej sceny sprzed dwudziestu trzech lat właściwie już nie występuje.
Opera Rossiniego zanurzona już bardziej w romantycznych i szkockich mgłach (wszak pierwowzorem literackim jest poemat W. Schotta)  niż w śródziemnomorskich wyprawach Isabelli czy Tankreda stwarza przestrzeń dla emocjonalnej wirtuozerii zawartej w frazach, ozdobnikach i kunsztownej dynamice. Elena to uosobienie szlachetnej prostoty i czystych porywów serca, rzekomy Umberto (czyli  Giacomo, Re di Scozia) imponuje iście królewską godnością z jaką przyjmuje "zbanowanie" swych uczuć wobec protagonistki...Drugi istotny tenor (jako Rodrigo) zapewnia nam prawdziwie belcantowy "turniej tenorów"... Warto więc spędzić z dźwiękowym  wcieleniem tej atrakcyjnej partytury kilka godzin;  pod wszakże warunkiem, że dostajemy wykonanie wysokiej klasy.
Joyce Di Donato otrzymała za swoją nowojorską Elenę chyba same pochwały. Słusznie. Głos jest ciepły i zmysłowy, fraza prowadzona z kocią miękkością i zwinnością a te wszystkie "drobiazgi" po drodze jak koloratury, fioritury etc pokonuje z wysokim profesjonalizmem porządnej amerykańskiej szkoły wokalnej.
Jednak to jej starszą amerykańską koleżankę - June Anderson - otacza w 1992 roku prawdziwa aura primadonny. Mimo, że "głosu Colbran" raczej tu nie mamy, bo śpiewaczka dysponuje jasnym głosem i "doły" nie są oczywiste.
June Anderson w drugiej połowie lat 80 i w latach 90 była chyba na światowych scenach jedyną prawdziwą dramatyczną koloraturą (soprano drammatico d'agilita) - naturalnym pomostem do czasów Marii Callas a nieco pózniej  Joan Sutherland. Ani odnoszącej sukcesy Marielii Devii a tym bardziej Edycie Gruberovej nie sposób przyznać, moim zdaniem, takiego statusu. June Anderson jest tu chyba u szczytu swych możliwości wokalnych a pod batutą Riccarda Mutiego daje popis swej biegłości technicznej, niezrównanego legata i intuicji stylistycznej. To prawdziwa diwa bel canta nagrodzona zresztą za finałową  "Tanti affetti" frenetyczną owacją mediolańczyków. W tym samym mniej więcej okresie June Anderson prezentuje swoje inne wielkie kreacje tego repertuaru - "Łucję z Lammermoor" (Mediolan, Paryż, Nowy Jork) czy Semiramidę (Nowy Jork, u boku Marilyn Horne).
Dwa Malcolmy i żaden zapewne nie spełni marzeń o kontralcie na miarę Ewy Podleś (w 1992 roku raczej ignorowanej przez wielkie teatry, w 2015 zdecydowanie rzadziej sięgającej po Rossiniego) czy Marilyn Horne, ale Francuzka Martine Dupuy i Włoszka Daniela Barcellona mają swoje wielkie walory. Mój osobisty wybór to raczej na wskroś włosko brzmiąca, dysponująca pięknym i gęstym mezzosopranem a przy tym rozumiejąca styl Rossiniego śpiewaczka z Triestu choć nie sposób się także oprzeć wokalnej elegancji i wirtuozerii M. Dupuy.
Tak czy owak dla mnie największą gwiazdą nowojorskiego przedstawienia, mimo bardziej medialnych partnerów (Di Donato i Flórez), jest Daniela Barcellona dla której to był, zdaje się, debiut w MET.
Mimo, że mam wiele sympatii i uznania dla peruwiańskiego "Tenore di grazia" -  głos Juana Diego Floreza (Giacomo V) nieco stracił dawny blask przez co pewne mankamenty (nosowa emisja i skromny wolumen) stały się bardziej słyszalne. Gwiazdor jest zresztą w okresie wyraźniej transformacji repertuarowej, bo  sięga (ew. planuje) po takie partie jak Alfredo, Edgardo czy ponownie Książę Mantui. Zobaczymy jak dalej się potoczy jego kariera.
Zdaję sobie sprawę, że część Czytelników będzie kontestowała moją opinię ale wyżej w tej rywalizacji przez czas i Atlantyk stawiam Rockwell'a Blake'a. Jego głos nie należał do najbardziej urodziwych, maniera wokalna może niektórych słuchaczy drażnić, ale to był tenor bel canto par excellence. Podziwiam jego fenomenalną technikę oddechową, rozmach wokalny i swobodę brzmienia. Jeszcze w 2000 lub 2001 roku zrobił na mnie duże wrażenie w Warszawie, podczas pamiętnej "Il viaggio a Reims" z Ewą Podleś i pod batutą Alberta Zeddy.
W przypadku odtwórców roli Rodriga nie ma chyba żadnych wątpliwości. Sztywny i flegmatyczny Chris Merritt (La Scala, 1992) nie umywa się do fantastycznego Johna Osborna (MET, 2015).
Po oddaniu cesarzowi (maestro Muti) co cesarskie trzeba bardzo skomplementować batutę młodego Włocha Michele Mariottiego, który wyrasta na wybitnego dyrygenta - specjalistę od Rossiniego.
A swoją drogą bardzo mnie zaskoczyła wzmianka, o czym wcześniej nie wiedziałem, że w 1992 roku "La donna del lago" wróciła do La Scali po...150 latach nieobecności!




2 komentarze:

  1. Masz wyraźną słabość do June Anderson, Calafie. Ja wolę DiDonato, właśnie za to, że mniej jest divą a bardziej kobietą - no i ten cieplejszy timbre mi bardziej odpowiada. Floreza nie lubię w tym nowym repertuarze, ale rzeczywiście - czas mija i jakiś krok wykonać trzeba. W "Lucii" z Liceu niby wszystkie nuty były na miejscu, ale głos nie brzmiał dobrze. No i to straszliwe, oldskulowe aktorstwo, które można wybaczyć u Rosiiniego, u Donizettiego już dużo trudniej. Widziałeś może berlińskie "Nozze" ze Staasoper (u Schillera)?Zaskoczył mnie pozytywnie d'Arcangelo, pierwszy basowy Hrabia, który mi się od strony wokalnej podobał.Poza tym absolutnie cudowna pod każdym względem Marianne Crebassa i świetna Schaffer i nawet Prohaska całkiem całkiem... Przy okazji : dziękuję za info w sprawie AB.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, fajnie wypadł D'Arcangelo w tym "Weselu". Reszta obsady, o której wspominasz, też zacna.Barcelońskiej Lucii jakoś mi się nie chciało szukać, bo już tyle razy słyszałem Mosuc na żywo w różnych rolach i jakoś zawsze mi się wydawała tylko poprawna. A w głosie Foreza słyszę zużycie, ale, niestety, nie słyszę ewolucji w stronę ról po które zaczął sięgać :( Ale to, oczywiście, wciąż wokalna czołówka na świecie.

    OdpowiedzUsuń