poniedziałek, 25 stycznia 2016

Tytus w Warszawie



ŁASKAWOŚĆ Tytusa to niewątpliwie jedna z najpiękniejszy a jednocześnie najbardziej niedocenianych oper W. A. Mozarta.  Bardzo chętnie profesjonalni recenzenci powtarzają gdzieś utartą opinię, że to partytura raczej marginalna, bardzo nierówna muzycznie i z niedorzecznym librettem. Podczas gdy w moim odczuciu substancja muzyczna, choć daleko jej do arcydzieł formatu "Don Giovanniego" czy "Wesela Figara", jest gęsta i mieniąca się niuansami, a scenariusz w powiązaniu z muzyką współtworzy poruszającą rzecz o władzy, przyjazni, uprzedzeniach, perfidii, egoizmie....
Tytus w jednym z momentów opery: "Jeśli wierności poddanych miłością nie zdołam zapewnić, to nie dbam o taką wierność, co będzie owocem strachu".  A w innym miejscu: "Zobaczymy, co okaże się bardziej wytrwała przewrotność innych, czy moja łaskawość".
Czy taka szlachetność serca, wspaniałomyślność władcy (a mówiąc dzisiejszym językiem: lidera politycznego) jest naiwnością, którą można dzisiaj tylko wyśmiać, czy może jednak jest realnym projektem, który jest w stanie uratować politykę jako czynienie pożytku publicznego i uwzględniającego interes publiczny przy zachodwaniu cech głęboko ludzkich, odruchów na wskroś humanitarnych?
Reżyser spektaklu w Operze Narodowej w Warszawie (koprodukcja z brukselskim La Monnaie gdzie ta wersja "Łaskawości Tytusa"  była prezentowana wcześniej) - Ivo van Hove - zdaje się odpowiadać twierdząco. Reżyser, nawet jeśli czasem nieco nadużywając, znakomicie posługuje się, zdawałoby się, ogranym pomysłem projekcji na dużym ekranie. Tym razem jednak ekran pozwała śledzić każdy gest śpiewaków, tworzy intrygujące napięcia między sceną a jej raz lustrzanym, innym razem selektywnym obrazem na ekranie. W wywiadzie dołączonym do ciekawego, jak zwykle w Warszawie, programu reżyser opowiada, że chciał pokazać "kulisy władzy", władzę i jej zaplecze, które nie może się ukryć przed okiem kamer, publiczności, mediów...
Tekst podany w takim kształcie scenicznym i z takimi akcentami interpretacyjnymi wydał się niezwykle żywy w naszej (polskiej, ale i szerzej: europejskiej) rzeczywistości. Dlaczego Polacy (a przynajmniej większość, która skorzystała z prawa wyborczego) potrzebują lidera pokroju Jarosława Kaczyńskiego podczas gdy w czas suwerenności i demokratycznych przemian wprowadzał nas takiej klasy polityk-humanista jak Tadeusz Mazowiecki? Dlaczego nie umiemy zawierać kompromisów, rozmawiać ze sobą, przyznać się do błędu, kontrolować egoizm i dostrzegać jego nieprzekraczalne granice?
Te ważne pytania znowu mi zadźwięczały w myślach po wybrzmieniu ostatniej frazy klarownego scenicznie, muzycznie i wokalnie spektaklu.
W obsadzie najmniejszych wątpliwości nie budziła znakomita Anna Bonitatibus (Sesto) - nieskazitelna stylistycznie i muzycznie, perfekcyjna wokalnie i interpretacyjnie. Obok niej bardzo doświadczony w partii tytułowej Charles Workman przez pierwszy i kawałek drugiego aktu rozgrzewał głos. Od początku do końca był to występ bardzo profesjonalny, ale pełną swobodę wokalną i wyrazową osiągnął w drugiej odsłonie i w finale.
Miejscowi artyści starali się dotrzymać kroku tym dwojgu. W bardzo trudnej wokalnie (skrajne nuty w dole i górze, gęsta średnica, wymóg elastyczności głosu etc) roli Vitelli obsadzono Ewę Vesin. Oczywiście bardzo łatwo ją skrytykować, ale i trzeba podkreślić, że walory, których brakowało tej śpiewaczce, są bardzo trudne do osiągnięcia. Nie każdy może być Julią Varady. Miałbym problem ze skompletowaniem choćby pięciu światowej klasy nazwisk, które miałyby szasnę podołać wszystkim wymogom tej partii - może ktoś z Czytelników ma propozycje?
Anna Bernacka była świetnym scenicznie i niezłym wokalnie Annio choć na "moim" przedstawieniu (21 stycznia) zdarzały jej się lekkie wahnięcia intonacji. Katarzyna Trylnik była kompetentną Servillą. A przy okazji wspomnę, że wciąż w uszach mi brzmi Anna Netrebko, która u progu wielkiej kariery, zaśpiewała tę niewielką rolę w "Łaskawości" na scenie ROH...
Warto też podkreślić, że cała ekipa (z Bonitatibus na czele) była bardzo dobra w obfitych i niezwykle tu ważnych recytatywach.  Nigdy nie byłem świadkiem jakiegoś przesadnie wysokiego poziomu orkiestry i chóry Teatru Wielkiego, ale tym razem nie było powodów do narzekań nawet jeśli nie mieliśmy tu do czynienia z europejskim poziomem. Orkiestra i chór Opery Narodowej bardzo przyzwoicie wywiązała się z zadania pod solidną batutą Benjamina Bayl'a.
Gorące choć krótkie przyjęcie publiczności. Trochę mnie to zaskoczyło, bo przedstawienie z pewnością zasługiwało na dłuższy aplauz i wywoływanie śpiewaków.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz