TEATR Wielki w Poznaniu w minionym sezonie kupił z brukselskiego Theatre de la Monnaie "Jenufę" w ujęciu Alvisa Hermanisa. Przedstawienie się podobało większości krytyków i z pewnością poznańska scena może ten projekt zaliczyć po stronie sukcesów.
Tym razem ten ostatni nie jest chyba tak oczywisty. Prawdę powiedziawszy: wręcz przeciwnie.
"Makbeta" Verdiego w reżyserii Oliviera Fredja Poznań zaanonsował jako koprodukcję z Brukselą. Premiera w La Monnaie (a raczej w zastępczym namiocie z powodu remontu teatru) się odbyła we wrześniu gdzie bardzo chwalono Beatrice Uria Monzon debiutującą w partii Lady.
"Makbet" młodziutkiego Verdiego to dzieło nierówne i z pewnością dalekie od kongenialności późniejszych "szekspirowskich" arcydzieł Mistrza - "Otella" i "Falstaffa". Niemniej język Verdiego - wielkiego człowieka teatru - kiełkuje już w okazałości a do słuchacza przebija się owa niepowtarzalna energia teatralna muzyki i partii wokalno-aktorskich. Z pewnością dzieło złożone, utkane ze sprzeczności i nie do końca sprecyzowanej selekcji pomysłów muzycznych i wyrazowych. Stąd m.in owe słynne "walczyki" w momentach przerażających i dramatycznych choć z drugiej strony wrażliwy reżyser jest w stanie podkręcić dramat właśnie dzięki temu kontrastowi. Fredj nie potrafił. Nie potrafił wielu rzeczy.
. Pokrótce zrekonstruujmy intencje. "Dla mnie Verdi to sen/teatr/świat" - powiedział na przedpremierowym spotkaniu reżyser. Jak powiedział tak próbował reżyserować. Otrzymaliśmy wizję mocno surrealistyczną gdzie wiele scen jak żywo przypominało mi filmy Bunuela. Makbet rozgrywa się w jakimś secesyjnym hotelu gdzie czarownicami są pokojówki. Mnóstwo wstawek baletowych i pantomimicznych gdyż chór (w tym także czarownic) śpiewa z offu a robotę sceniczną wykonuje balet. Lady Makbet to raz jakby właścicielka przybytku, innym razem wysoko postawiona żona polityka - może wręcz prezydentowa USA? Wreszcie pojawia się w elżbietańskiej fryzurze i w zarzuconym niedbale płaszczu królewskim.
Wszystko mogę zrozumieć: że chcemy pokazać "Makbeta" jako zaburzenia snu lub wręcz nieustanne przenikanie się snu i jawy. Że wszyscy mają jakieś sny o potędze. Że Makbet jest "każdym z nas" zaś jego żona do bólu praktyczna. Takie kolejne wcielenie "banalności zła". Wszystko jednak można pokazać w ciężarze gatunkowym i stylistycznym powiązanym z dziełem Verdiego. Tymczasem Olivier Fredj w sposób niezamierzony rozśmiesza. Gdy w momentach stężenia dramatu chórzystki chodzą po scene z dziecięcymi wózkami, gdy personel hotelowej kuchni jakby na niby zabija Banka śmiejąc się do rozpuku...Takich zgrzytów stylistycznych i scen kompletnie wypreparowanych z muzyczno-dramatycznego kontekstu jest tam więcej. Gdy Makbet z impetem kopie i przewraca dziecięcy wózek bodaj w scenie "podchodzenia lasu"...
Efektowna jest scena przewidzeń Makbeta, którą poprzedza (w kuchni hotelowej) oniryczny orszak zjaw w monstrualnych nakryciach głowy przypominających gigantyczne poduszki i podgłówki a wszystko to spowite stylową mgłą wszak w czasach Verdiego już stosowano ten teatralny wynalazek. I to by było na tyle. Jako były czy raczej niedoszły śpiewak - Olivier Fredj niewiele pojął ze specyfiki teatru operowego. A wiele luk w myśleniu o przestrzeni i osadzeniu w niej elementów i osób na tej skomplikowanej planszy dramatu powiązanego z muzyką powoduje, że powołał spektakl niespójny, wariacyjny, czyli bardzo już daleki od naturalnego kontekstu i ram pierwowzoru, czyli "Makbeta" Verdiego. Powie ktoś: to przecież stała praktyka obecnego "teatru reżyserskiego" w operze a oglądając Kuseja, Warlikowskiego czy Czerniakowa publiczność nie takie rzeczy widziała. Być może, ale zawsze w takich wypadkach reżyser może się odwołać do spójności przekazu, wirtuozerii rzemiosła realizacyjnego czy przede wszystkim: prowokacji intelektualnej i refleksji. Przedstawienie Fredja jest pod tym względem kompletnie miałkie a do tego mało przekonujące w kategoriach czysto teatralnych.
Poziomu nie ratuje obsada wokalna. Lady Makbet to nomen omen piekielnie trudna partia wokalna. Powtarzanie, że Verdi chciał tu śpiewaczki o dużym, brzydko i ostro brzmiącym głosie wprowadziło chyba w głowach publiczności i samych realizatorów sporo zamieszania. Angażuje się więc mocne w decybelach soprany czy mezzosoprany drące się wniebo głosy lub tzw. śpiewające aktorki. Nic bardziej mylnego: wystarczy spojrzeć jak ta partia jest napisana w nutach. Lady miesza fragmenty wymagające istotnie dużego i najlepiej demonicznie brzmiącego głosu (przenikliwe ostre dzwięki są dobrze widziane) z momentami wymagającymi miękko rozwijanej kantyleny ("La luce langue"); operowania barwnymi półtonami i wydobywania także aksamitnego brzmienia. Bo i postać jest złożona psychologicznie o czym doskonale już wiedział młokos, który tę operę komponował. Oczywiście śpiewaczka nie dysponująca plastyczną frazą, ruchliwością głosu połączoną z dobrą techniką koloraturową nie poradzi sobie z "Brindisi" na przyjęciu u małżonków Makbet. Kulminacją tych wszystkich cech powinna być "scena lunatyczna"w której głos wznosi się do es przy jednoczesnym zastosowaniu efektu tzw. fil di voce, czyli stopniowego ściszania czy zamierania linii wokalnej. Czy już wiedzą Państwo dlaczego przy Marii Callas większość wykonawczyń Lady Makbet brzmi jak amatorki? A próbowały się zmierzyć z rolą największe śpiewaczki swoich czasów. Obroniło się niewiele. Z pewnością wybitne karty w kreowaniu partii Lady zapisały Grace Bumbry a zwłaszcza Shirley Verret. W latach 80 to była jedna z wiodących ról Mary Zampieri. W sezonie 1981/82 m.in na scenie ROH pojawiła się w tej roli Renata Scotto po mistrzowsku przekraczając swoje wokalne ograniczenia dzięki bezbłędnej stylowości, wydobyciu maksimum ekspresji z tekstu libretta i frazy muzycznej. W latach 60 na chwilę w tej morderczej roli pojawiła się legendarna Galina Wiśniewska. Raczej w kategoriach ciekawostek można przywoływać tu występy niemieckiej śpiewaczki Anji Silja w Monachium czy charyzmatycznej Leyli Gencer w La Fenice. W ostatnich latach błysnęła w Londynie Ludmiła Monastyrska. Niestety, kilka miesięcy później w Berlinie, gdzie ją słyszałem, była już tylko mglistym wspomnieniem londyńskiego sukcesu.
Do Poznania, niestety, nie przyjechała Uria Monzon lecz Kristina Kolar, której wcześniej nie znałem. Dysponuje dużym głosem, który, oczywiście, w pierwszych minutach budził nadzieje: odpowiednio "brzydki", swobodny i przenikliwy w brzmieniu choć scena czytania listu wypadła gorzej niż przeciętnie. Niestety wraz z rozwojem akcji słuchacze nabierali przekonania, że na tym adekwatność walorów artystki się kończy. Miała dobre intencje, starała się różnicować dynamikę i kolorystkę w arii "La luce langue", ale w toaście koloratura nie istniała, w scenie lunatycznej księżycowej barwy wcale a słynne "es" przypominało wątły i zresztą złamany pisk. Nie wiem też na ile reżyser nie był w stanie popracować nad interpretacją aktorską a ile w tym braku predyspozycji samej śpiewaczki - dość powiedzieć, że pod względem wyrazu scenicznego rola właściwie polegała na przemierzaniu sceny.
Nieco lepsze wrażenie pozostawił Dario Solari w roli tytułowej. Przynajmniej zauważyłem jakiś indywidualny pomysł na tę postać co dało się zarówno dostrzec jak i usłyszeć. Jednakże sam głos jest przeciętny i nawet nie wypada porównywać do najwybitniejszych jak Bruson czy Cappuccilli.
Nie błysnęli miejscowi śpiewacy w rolach Banca (Rafał Korpik) czy Macduffa (Piotr Friebe). Błysnął za to poznański chór Teatru Wielkiego - brzmieniowo bogaty, stopliwy a zarazem wewnętrznie zindywidualizowany co przyczynia się wielkiej siły wyrazu partii chóralnych, zwłaszcza w chórze szkockich wychodźców ("Patria oppressa"). Przy okazji odnotujmy jeden z lepszych pomysłów inscenizacyjnych tego wieczoru: rozmieszczenie grup chóralnych po obu stronach widowni.
Pozytywne wrażenia pozostawiła też orkiestra pod wodzą Gabriela Chmury. Maestro zadbał o wiele niuansów brzmieniowych i kolorystycznych, dobrze też współpracował ze sceną.
Premierowa publiczność przyjęła premierę "Makbeta" owacją na stojąco.
Olivier Fredj |
https://www.youtube.com/watch?v=KCqjiBU3Rfs