Ewelina Pietrowiak, jedna z wziętych polskich realizatorek operowych, przygotowała na scenie Opery na Zamku w Szczecinie "Carmen" Georgesa Bizeta. Miało tu mieć zastosowanie tzw. nowe odczytanie/uwspółcześnienie. Publiczność otrzymała spektakl o dużym potencjale, ale jakby zatrzymany w połowie drogi do prowokacji i dyskusji o współczesności.
Co właściwie ma oznaczać owo "uwspółcześnienie"? Czy to, że przenosimy Carmen i jej współpracowników pod względem sztafażu i anturażu do 2016 roku i tyle? Czy to, że szukamy nowej przestrzeni psychologicznej, społecznej czy politycznej dla odwiecznego dramatu o miłości, wolności i śmierci?
Carmen padła ofiarą już wielu prób modernizacji sensów. Nic nowego. Ostatni głośny przypadek jaki mi przychodzi na myśl to przedstawienie Calixto Bieito w Barcelonie. Zebrało zapewne nieco batów, ale mnie akurat raczej przekonało. Pisałem o nim swego czasu w przeglądzie współczesnych Carmen: http://gemsetaria.blogspot.com/2014/11/anita-elina-beatricewszystkie-carmen.html
Pietrowiak próbuje nas wraz ze swoją bohaterką przeprowadzić, na swój sposób przewrotnie, przez różne oblicza współczesności ku...wolności. Wolność jednak ma tu gorzki smak cynizmu, barier społecznych i kulturowych, wewnętrznej pustki i na końcu śmierci.
Reżyserka przenosi opera Bizeta do współczesnej Hiszpanii. Carmen i jej koleżanki wychodzą na przerwę ubrane w eleganckie korporacyjne mundurki, w perfekcyjnie zachowawczych fryzurach, ciemnych okularach chroniących przed słonecznym żarem hiszpańskiej sjesty. Palą elektroniczne papierosy, może niektóre dopijają sojowe late. Uniwersalna choć z pozoru konkretna przestrzeń: niby boisko do gry w kosza choć chłopcy wcześniej rozgrywają mecz piłki nożnej. To będzie jedna z kulturowych kotwic spektaklu. Już nie corrida jest widowiskiem i areną zbiorowych emocji. Hiszpanię bezwzględnie kojarzymy z piłkarskimi arenami i "boskim Ronaldo". (Escamillo wychodzi w ostatniej scenie jako rozdygotany piłkarzyk w koszulce z nr7). Choć, podobno, śpiewający partię toreadora na premierze młody Adrian Timpau (związany z Operą w Zurichu) jako żywo przypominał Leo Messiego.
Gosha Kowalinska (Carmen) i Paweł Skałuba (Don Jose) |
Przedziwny tygiel współczesnych namiętności i jakby nie przystających światów trwa. Dzieci nie przedrzeźniają i nie biegają za wojskiem zmieniającym wartę. U Pietrowiak są dziećmi wojny z lekko zasugerowanymi kliszami "małego Powstańca". Każdy sobie tu pewnie co innego nomen omen dośpiewa. Na przykład temat dzieci tresowanych do wojny i zabijania, albo prawicowo pojętego patriotyzmu w dzisiejszej Polsce, albo jeszcze coś innego.
Wracajmy do naszej Carmen. Z korporacyjnej tygrysicy przeistacza się w filmowego wampa w czarnym staniku i z burzą miedzianych włosów, na ramieniu widnieje obfity tatuaż. Niczym współczesny wariant legendarnej diwy kina - Rity Hayworth. Kusi niższego od niej wzrostem, pełnego sprzecznych emocji, od początku słabego ale tą słabością toksycznego - Don Jose. Ich los się zapętla i, zgodnie z librettem, wyrzuca poza nawias dotychczasowych ról społecznych. III akt jeszcze się na dobre nie rozpoczął, kurtyna nie poszła w górę a już widzimy w wąskim przesmyku między orkiestronem a kurtyną wyrzuconych przez morze (?) uchodźców. Niektórzy żyją i są gotowi dalej walczyć o wolność i poprawę losu. Ich istnieniem odtąd zarządza banda przemytników z Carmen na czele. Kolejne wcielenie: długi kwiecisty płaszcz ukrywający seksowną sylwetką, włosy upięte nie do poznania, zamiast markowej torebki - karabin. Jakże cynicznie brzmią frazy z ust Carmen i jej kooperantów: La Liberté La Liberté.
Tak, wolność ma swoją cenę. Przepustka do..europejskiego raju kosztuje.
Jest jeszcze ta błąkająca się po świecie, szczerze i prostolinijnie kochająca Josego - Micaëla. W pierwszym akcie oprócz kosza na piłki widzimy Matkę Boską i rzeźbę Wenus. Pobożna i grzeczna dziewczyna nie ma szans w starciu z drapieżną, wyzwoloną i abnegacką Carmen.
No i finał: wcielenie Carmen jako niedoszłej "dziewczyny piłkarza". Znamy ten fenomen także na naszym gruncie. Pamiętamy z niedawno rozgrywanego Euro te tasiemcowe reportaże w stacjach informacyjnych o pięknej żonie Grosickiego, o wszechobecnej Ani Lewandowskiej, o tej i tamtej równie pięknej, zmysłowej. Istny pojedynek na ponętne biusty, seksownie wydęte usta i "ciężką pracę" na etacie "żony/dziewczyny piłkarza".
I tylko ten dramatyczny finał zdradzonej miłości, obojętności i straconego życia w takim kontekście - bardziej śmieszy niż wstrząsa. Największą więc cenę zapłaciła reżyserka, która operę o namiętności zamieniła w antologię współczesnych klisz, które jednakowoż nie udźwignęły arcydzieła Bizeta i samej Carmen - jednej z najbardziej złożonych psychologicznie postaci w literaturze operowej.
Spektakl chłodny, przeładowany choć zarazem pełen luk, które mogliby wypełnić wybitni śpiewacy. Ale w szczecińskim spektaklu wybitnych śpiewaków nie ma, choć, co trzeba podkreślić, nie ma rażąco słabych punktów obsadowych.
W roli tytułowej występuje charyzmatyczna Gosha Kowalinska - szerszej publiczności zapewne nieznana, usłyszałem ją po raz pierwszy niedawno, jako zmienniczkę Małgorzaty Walewskiej w roli Ulryki ("Bal maskowy" Verdiego) na tej samej scenie. Jako wyszkolona we Francji i tam często pracująca - śpiewaczka świetnie się posługuje językiem francuskim, który, na szczęście, doskonale słychać we fragmentach śpiewanych i mówionych. Bardzo dokładna muzycznie i precyzyjna aktorsko. Jednakże jej zbyt defensywny i lekki mezzosopran pozwala na wiele niuansów we fragmentach lirycznych za to momenty dużych emocjonalnych porywów nie znajdują przełożenia na język wokalny. Carmen, podobnie jak całe przedstawienie Pietrowiak, jest tu od początku dziwnie beznamiętna choć ma wszelkie akcesoria i pozy wulkanu namiętności, sprzecznych emocji i erotyzmu. Pomyślałem więc, że może to taki pomysł: Carmen od początku ma facetów w nosie, chce być całkowicie wolna od, w jej mniemaniu, męskiej opresji i hiszpańskiego patriarchatu. Interpretacja postaci w duchu walki klas i feminizmu? Czemu nie! Ale co z tymi namiętnościami i seksem? Może gdyby zasugerować, że Carmen to lesbijka skrycia kochająca Micaelę dalej by już poszło? Przynajmniej byłoby prowokacyjnie i "o czymś". A tak bywa, niestety, nudnawo. A to w odniesieniu do opery w ogóle a Carmen w szczególe przewinienie niewybaczalne.
Don Josego śpiewa jak kraj długi i szeroki od Gdańska po Kraków - Paweł Skałuba. Przeszkadzały mi jego ucieczki w falset choć w finale opery to jego głos, mówiąc brzydko, generował jedyne emocje spektaklu. Ogólnie: porządny rutynowy występ dyżurnego Don Jose kraju.
Najbardziej przekonująca i wyrównana wokalnie była szczecinianka Ilona Krzywicka w roli Micaeli. Choć i jej muszę wytknąć, że jak na byłą uczestniczkę Studia Operowego przy Opera de Paris, razi jej zamazana dykcja, jakby artystka wyznawała dewizę: nieważne o czym, nieważne słowa - byle pięknie.
Obsada premiery: Gosha Kowalinska (Carmen) i Adrian Timpau (Escamillo) |
Odnotujmy torreadora/piłkarza Escamillo, którego wykonywał miejscowy "bas do wszystkiego" - Janusz Lewandowski. Mnie jego staro brzmiący (choć śpiewak stosunkowo młody) głos męczył, ale znajomi z którymi byłem na przedstawieniu zapewniali, że przy toreadorze w wykonaniu Erwina Schrotta (dawny pan Netrebko) - Lewandowski (nie mylić ze słynnym piłkarzem) to mistrzostwo świata. Może, ale żeby aż tak?
Niezły chór to w szczecińskim teatrze chyba norma, ale z orkiestrą najwyrazniej bywa różnie. Tym razem za dobrze nie było, choć lwią część repertuaru prowadzi tu mający dużą renomę bułgarski maestro przyjeżdżający regularnie z Wiednia - Vladimir Kiradjiev. Za to świetny był chór dzieci wypożyczony z tamtejszej szkoły muzycznej.
Byłem ciekaw tej Carmen w ujęciu młodej i utalentowanej reżyserki.Mimo wszystko po tak znakomitym "Dokręcaniu śruby" Brittena w reżyserii Natalii Babińskiej, którym szczecińska scena błysnęła pod koniec minionego sezonu, ta Carmen wypadła jednak nieco poniżej oczekiwań.
A za dwa tygodnie odwiedzimy inny polski teatr operowy. Poznański Teatr Wielki szykuje w koprodukcji z Theatre de la Monnaie "Makbeta" Verdiego w ujęciu Oliviera Fredja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz