"KAWALER z różą" Ryszarda Straussa i festiwal w Salzburgu to niejako związek frazeologiczny. Tak bardzo, tak ściśle jest powiązana ta fascynująca, także przez swoje dramaturgiczne pęknięcia, komedia liryczna w rytmie wiedeńskiego walca, przełamanego wagnerowską ociężałością, z miastem Mozarta. Dla jednych bohaterką jest nowe wcielenie Mozartowskiej Hrabiny, dla innych Octavian i Sophie, a pomiędzy nimi róża i jej płatki, których opadanie imituje partia orkiestrowa, wreszcie dla sporego grona odbiorców centralną postacią jest Baron Ochs, emblemat testosteronu, prostej, by nie rzecz prostackiej rubaszności - niektórzy chcą w nim widzieć wariant Falstaffa.
Tak czy siak - "Kawaler" ma w Salzburgu niezwykłe tradycje, bo tutaj legendarne spektakle w 1960 roku poprowadził Karajan, tu olśniewały dwie niedościgłe Marszałkowe - Elisabeth Schwarzkopf i Lisa Della Casa. W tym roku, bodaj po raz pierwszy od realizacji Roberta Carsena w 2004 roku, włączono do festiwalowego programu nową produkcję podpisaną przez sędziwego Harry'ego Kupfera. Ten już ikoniczny reprezentant niemieckiego teatru reżyserskiego w operze, przygotował zaskakująco nijaką wizję "Kawalera". Wielkie zdjęcia wiedeńskich wnętrz pałacowych, parków i skwerów rzucone na tło sceny przepastnego festspielhausu, trochę gustownych szarości i bieli na scenie, przejawiających się w kostiumach i stylowych meblach...Miałem wrażenie, że oglądam inscenizowany koncert.
Najwidoczniej muzeum jest w tym roku w Salzburgu w cenie. Ale o ile muzealne klimaty otuliły "Trubadura" Verdiego warstwą ożywionej konwencji o tyle w przypadku "Kawalera" otrzymaliśmy spektakl tyleż długi, co nudny. Na szczęście nie do końca. Bo do Salzburga przyjechało dwoje debiutantów w Straussowskim arcydziele (?).
Przede wszystkim duże wrażenie zrobił na mnie znakomity austriacki bas-baryton Gunter Groissbock. Na dobrą sprawę ten 38 letni artysta, pod względem ekspresji teatralno-muzycznej, stanął w centrum przedstawienia. Do tradycyjnych cech Ochsa dodał jakąś kocią miękkość co, w warstwie ruchowej, jest imponujące zważywszy, że mamy do czynienia z potężnym i umięśnionym chłopiskiem. Kreacja Groissbocka graniczy z parodią i muszę przyznać, że mi smakuje.
Drugi debiut przypadł w udziale wybitnej bułgarskiej śpiewaczce, Krassimirze Stojanowej, która zaśpiewała w Salzburgu swoją pierwszą księżną Werdenberg. I, przyznajmy, był to debiut świetny, który przyniósł nam od razu jedną z trzech najlepszych dzisiaj Marszałkowych - obok Renee Fleming i Anji Harteros. Jedyne co mógłbym leciutko zarzucić Bułgarce, subiektywne wrażenie, to brak charyzmy jej dwóch słynnych koleżanek. Stojanowa jest zwykłą kobietą, której uroda i najlepsze lata bezpowrotnie mijają. Nie tyle arystokratka, co pani, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, z klasy średniej.
Pod względem wokalnym Stojanowa jest znakomita. Dysponuje srebrzystym, gęstym sopranem, jest swobodna w dolnych dźwiękach i niemieckiej wymowie. W jej śpiewie słyszymy jesienną mgłę melancholii, smutek w uśmiechu, pełną godności zgodę na przemijanie. Pałeczkę przekazuje młodej i świeżej Sophie - szkoda tylko, że, poza ładnym wyglądem i dobrą grą, niewiele, pod względem wokalnym, ma nam do zaoferowania Mojca Erdmann. To chyba jedna z gorzej śpiewanych Sophie wśród tych, które dotąd słyszałem.
Oczywiście, znakomicie na afiszu prezentowało się nazwisko Sophie Koch - najlepszego w jej pokoleniu Octaviana. Nie jestem już w stanie policzyć produkcji "Der Rosenkavalier" w których Francuzka w minonych latach wystąpiła. Ale, trzeba przyznać, że ta ilość występów w roli daje o sobie znać i to niekoniecznie w najlepszym wydaniu. Interpretacja była przekonująca, ale usłyszałem też zmęczenie i nadmierną rutynę.
Bardzo nieszczęśliwie obsadzono Stefana Popa w roli Włoskiego Śpiewaka. Wydaje mi się, że początkowo widziałem w obsadzie Lawrence'a Brownlee...Ale chyba Salzburg mógłby pozwolić sobie na luksus obsadzenia w tym atrakcyjnym wokalnie epizodzie kogoś na miarę Josepha Calleje czy Vittoria Grigolo? Tymczasem dostaliśmy jakąś karykaturę Pavarottiego.
Franz Welser Most prowadzi Wiedeńskich Fiharmoników trochę jak można określić całe przedstawienie: luksusowa rutyna. Z kanału orkiestrowego dźwięk płynie urodziwy, wszystko brzmi jak należy - tylko nie ma w tym polotu o magii nie wspominając. I, mam wrażenie, że maestro trochę zagłuszał śpiewaków.
Nie przejdzie ten "Kawaler", zdaje się, do festiwalowych annałów, ale z pewnością powinien być początkiem pochodu Krassimiry Stojanowej w roli Marszałkowej przez czołowe sceny świata.
No właśnie, a przecież był w Salzburgu nieprzeciążony w tym momencie pracą Beczała - doświadczony Włoski Śpiewak.
OdpowiedzUsuńTeż nie rozumiem przyczyn namolnego lansowania Erdmann, ledwie ją było słychać. Z dwóch festiwalowych "Kawalerów" ten z Glyndenbourne udał się zdecydowanie bardziej.