Jeśli festiwal Arena di Verona to swego rodzaju operowy festyn obliczony na tzw. masowego widza, któremu zawsze zaimponuje "Aida", "Carmen" czy "Trubadur" w scenerii areny to festiwal we francuskim Aix-en-Provence wydaje się być jednym z najbardziej elitarnych i snobistycznych na operowej mapie Europy.
Tutaj pielęgnuje się barok i Mozarta, czasem Straussa i Wagnera, od czasu do czasu jakiegoś rzadkiego Rossiniego, a jeśli już się pojawi coś tak obrzydliwie ogranego jak "Traviata" czy "Rigoletto" to w obowiązkowo "dyskusyjnej realizacji". Impreza zawsze może liczyć na zastępy krytyków zjeżdżających z całego świata, transmisje w prestiżowych stacjach telewizyjnych i publikację spektakli na płytach DVD itp. Festiwal w Aix, a wraz z nim wielu recenzentów, wyraźnie z góry spogląda na sąsiedni, najstarszy francuski festiwal operowy, Choregies D'Orange, gdzie panuje repertuarowa i reżyserska sztampa nawet jeśli często w wybornych obsadach wokalnych.
Przyznam, że mnie kultywowanie imprezy w Aix nieco irytuje gdyż, niestety, bardzo często produkowane są tam przedsięwzięcia wyjątkowo nadęte i pretensjonalne przedostające się na szeroko otwarte łamy prasowe i telewizyjny prime time, moim zdaniem, niezasłużenie. (I nie zmienia tego faktu nawet zjawiskowa "Elektra" z 2013 roku w ujęciu nieodżałowanego Patrice'a Chereau).
Kolejnym tego przykładem jest dla mnie np. tegoroczna realizacja jednej, według mnie, z najlepszych, obok Juliusza Cezara, oper Haendla - "Ariodante".
Reżyserię powierzono Anglikowi, Ryszardowi Jones'owi. Akcję przeniósł gdzieś, na oko, pod koniec lat sześćdziesiątych XX wieku, do środowiska szkockich rybaków. Rycerskie zbroje, rzecz jasna, zastąpiły swetry i dżinsy, Dalinda jest sprzątaczką, Ginevra kimś na kształt zbuntowanej wobec rodziców i otoczenia nastolatki, Polinesso jest wytatuowanym zbirem ...Miał być chyba z tego dramat społeczny w północnych klimatach - pomieszanie Strindberga z Brittenem, doprawione angielskim kinem "młodych gniewnych" z lat 60... Kobieta jest tu widoczną ofiarą opresyjnego społeczeństwa. Bo ojciec i otoczenie daje bardzo szybko wiarę w wiarołomstwo Ginevry wszak kobieta jest z natury grzesznicą zaś męski honor ma priorytet i przede wszystkim on musi być zachowany. Z powodu ograniczonego miejsca fragmenty baletowe zastąpiono pantomimą znakomicie animowanych lalek.
Autorzy uczynili Ginevrę, wykonywaną przez Patricię Petibon, najważniejszą postacią usuwając tytułowego Ariodanta w cień. To kolejne nadużycie gdyż Haendel zbudował psychologiczną mozaikę i muzyczną feerię z równoprawnych elementów. Tym bardziej to posunięcie budzi wątpliwości gdyż Petibon jest, dla mnie, jednym z rozczarowań wokalnej obsady. Wyznam, że od dawna nie rozumiem pozycji tej artystki nazywanej (złośliwie czy życzliwie - zależy od nastawienia) "Pippi opery". Kontrakt płytowy z DG, a wraz z nim zaproszenia na ważne festiwale muzyczne, przyniósł jej znaczną popularność jednak uważam ją za śpiewaczkę całkowicie przeciętną i pozbawioną dobrego smaku. Jej predyspozycje aktorskie, wyrazista obecność nie budzi dyskusji jednakże nadekspresję, brak wglądu w styl Haendla, brzydko brzmiącą i niestylową ornamentację za walory w żaden sposób uznać nie sposób.
Honoru damskiej części obsady broniła wspaniała, jak zawsze, Sandrine Piau. Moim zdaniem ta francuska śpiewaczka jest wielką damą interpretacji Haendla. Podziwiam jej stylistycznie krystaliczną, wyrafinowaną muzycznie i perfekcyjną wokalnie Dalindę. A co z niej uczynił reżyser to już inna sprawa.
Od Sandrine Piau przechodzimy do bardzo dobrej męskiej obsady: świetny David Portillo, który zbudował swego Lurcania z eleganckiej frazy i swobodnych wysokich dźwięków. Bas Luca Tittoto był bardzo przekonującym Królem Szkocji z autorytarnym timbrem i wzorowym legato. Obaj panowie z pewnością są po bardzo dobrej szkole bel canto!
Grała Orkiestra Barokowa z Freiburga pod wodzą Andrei Marcony. Na brak niuansów i subtelności narzekać nie sposób tylko, że znowu brakowało elektryczności znanej z nagrania Minkowskiego...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz