wtorek, 15 lipca 2014

Bez ekstazy w Aix


 
Jeśli festiwal Arena di Verona to swego rodzaju operowy festyn obliczony na tzw. masowego widza, któremu zawsze zaimponuje "Aida", "Carmen" czy "Trubadur" w scenerii areny to festiwal we francuskim Aix-en-Provence wydaje się być jednym z najbardziej elitarnych i snobistycznych na operowej mapie Europy.
 Tutaj pielęgnuje się barok i Mozarta, czasem Straussa i Wagnera, od czasu do czasu jakiegoś rzadkiego Rossiniego, a jeśli już się pojawi coś tak obrzydliwie ogranego jak "Traviata" czy "Rigoletto" to w obowiązkowo "dyskusyjnej realizacji". Impreza zawsze może liczyć na zastępy krytyków zjeżdżających z całego świata, transmisje w prestiżowych stacjach telewizyjnych i publikację spektakli na płytach DVD itp. Festiwal w Aix, a wraz z nim wielu recenzentów, wyraźnie z góry spogląda na sąsiedni, najstarszy francuski festiwal operowy, Choregies D'Orange, gdzie panuje repertuarowa i reżyserska sztampa nawet jeśli często w wybornych obsadach wokalnych.
  Przyznam, że mnie kultywowanie imprezy w Aix nieco irytuje gdyż, niestety, bardzo często produkowane są tam przedsięwzięcia wyjątkowo nadęte i pretensjonalne przedostające się na szeroko otwarte łamy prasowe i telewizyjny prime time, moim zdaniem, niezasłużenie. (I nie zmienia tego faktu nawet zjawiskowa "Elektra" z 2013 roku w ujęciu nieodżałowanego Patrice'a Chereau).
Kolejnym tego przykładem jest dla mnie np. tegoroczna realizacja jednej, według mnie, z najlepszych, obok Juliusza Cezara, oper Haendla - "Ariodante".


Reżyserię powierzono Anglikowi, Ryszardowi Jones'owi. Akcję przeniósł  gdzieś, na oko, pod koniec lat sześćdziesiątych XX wieku, do środowiska szkockich rybaków. Rycerskie zbroje, rzecz jasna, zastąpiły swetry i dżinsy, Dalinda jest sprzątaczką, Ginevra kimś na kształt zbuntowanej wobec rodziców i otoczenia nastolatki, Polinesso jest wytatuowanym zbirem ...Miał być chyba z tego dramat społeczny w północnych klimatach - pomieszanie Strindberga z Brittenem, doprawione angielskim kinem "młodych gniewnych" z lat 60... Kobieta jest tu widoczną ofiarą opresyjnego społeczeństwa. Bo ojciec i otoczenie daje bardzo szybko wiarę w wiarołomstwo Ginevry wszak kobieta jest z natury grzesznicą zaś męski honor ma  priorytet i przede wszystkim on musi być zachowany. Z powodu ograniczonego miejsca fragmenty baletowe zastąpiono pantomimą znakomicie animowanych lalek.
 
 
Autorzy uczynili Ginevrę, wykonywaną przez Patricię Petibon, najważniejszą postacią usuwając tytułowego Ariodanta w cień. To kolejne nadużycie gdyż Haendel zbudował psychologiczną mozaikę i muzyczną feerię z równoprawnych elementów. Tym bardziej to posunięcie budzi wątpliwości gdyż Petibon jest, dla mnie, jednym z rozczarowań wokalnej obsady. Wyznam, że od dawna nie rozumiem pozycji tej artystki nazywanej (złośliwie czy życzliwie - zależy od nastawienia) "Pippi opery". Kontrakt płytowy z DG, a wraz z nim zaproszenia na ważne festiwale muzyczne, przyniósł jej znaczną popularność jednak uważam ją za śpiewaczkę całkowicie przeciętną i pozbawioną dobrego smaku. Jej predyspozycje aktorskie, wyrazista obecność nie budzi dyskusji jednakże nadekspresję, brak wglądu w styl Haendla, brzydko brzmiącą i niestylową ornamentację za walory w żaden sposób uznać nie sposób.
 
 
 
Niestety to nie koniec listy wokalnych nieporozumień tego przedstawienia. Rolę tytułową otrzymała Angielka Sarah Conolly, która zademonstrowała niestabilną linię wokalną i niepewność tessitury. Nie podobała mi się także Sonia Prina jako bodaj najpodlejszy charakter w operach mistrza z Halle - Polinesso. Zapewne to zgubny wpływ genialnej kreacji Ewy Podleś jak i całego wzorcowego dla mnie nagrania pod batutą Marka Minkowskiego- nawet jeśli włoskiej kontralcistki starałem się słuchać bez uprzedzeń i pełen dobrych intencji. Wielkie doświadczenie w tym repertuarze, stylowość oraz temperament artystki są niezaprzeczalne jednak przeszkadzała mi jej sztywna, na granicy intonacyjnych nieścisłości, wokaliza czego ofirarą padła niesamowita aria "Dover, giustizia , amor", którą, niestety, nie można było uznać za wokalne fajerwerki, a jedynie za odrobioną w pocie czoła pracę.
Honoru damskiej części obsady broniła wspaniała, jak zawsze, Sandrine Piau. Moim zdaniem ta francuska śpiewaczka jest wielką damą interpretacji Haendla. Podziwiam jej stylistycznie krystaliczną, wyrafinowaną muzycznie i perfekcyjną wokalnie Dalindę. A co z niej uczynił reżyser to już inna sprawa.
Od Sandrine Piau przechodzimy do bardzo dobrej męskiej obsady: świetny David Portillo, który zbudował swego Lurcania z eleganckiej frazy i swobodnych wysokich dźwięków. Bas Luca Tittoto był bardzo przekonującym Królem Szkocji z autorytarnym timbrem i wzorowym legato. Obaj panowie z pewnością są po bardzo dobrej szkole bel canto!
Grała Orkiestra Barokowa z Freiburga pod wodzą Andrei Marcony. Na brak niuansów i subtelności narzekać nie sposób tylko, że  znowu brakowało elektryczności znanej z nagrania Minkowskiego...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz