Nie chcę powiedzieć, że powątpiewam w kompetencje wyżej wymienionych gwiazd. Problem w tym, że zawsze czekamy z zainteresowaniem jaki werdykt wyda włoska publiczność, która - chcemy czy nie - dyktuje idiom w wykonywaniu tej muzyki. A Kaufmann, Harteros czy Netrebko - nazwiska ostatnio bardzo powiązane z dziełami Verdiego - raczej unikają, na tej niwie, konfrontacji z kapryśnym i bezwzględnym audytorium Mediolanu czy Parmy. Bo nie takich tam wybuczano i odesłano do domu.
Druga sprawa. To przecież raptem kilka nazwisk wykonawców, którzy z tymi partyturami sobie jakoś radzą. Bo jeśli pominiemy "Traviatę" to do "Trubadura", "Makbeta", "Otella" "Nabucco" czy "Aidy" mamy do dyspozycji kilka wybrakowanych obsad w skali całego świata. I ta stytuacja trwa już długo. Bardzo długo.
Powróćmy do Werony gdzie w czerwcu odbyły się m.in dwa spektakle - "Aida" w zeszłorocznej inscenizacji oraz nowa realizacja "Balu maskowego" podpisana przez oldmaestra Pier Luigi Pizziego. W obu spektaklach wystąpiła Chinka Hui He - śpiewaczka specjalizująca się w Puccinim i Verdim, która, co niebywałe, zważywszy na krąg kulturowy w którym wyrosła, uzyskała stempel akceptacji, a nawet dużego uznania przez włoską publiczność i krytykę.
Słuchając jej zastanawiałem się jak by poradziły sobie z tym miejscem przytłaczającym nie tylko ogromem przestrzeni, ale i artystycznej tradycji, Herteros i Netrebko. Gdy wsłuchiwałem się w słoneczny timbre, przywodzący na myśl Giuseppe di Stefano, głosu Francesca Meli, imponującego krystaliczną dykcją i wzorowo stylowym frazowaniem, snułem przypuszczenia jak zabrzmiałby tu "mało włoski" głos Jonasa Kaufmanna? Czy jak operowy cudzoziemiec, wielki profesjonalista, ale jednak wyjęty ze świata Wagnera i pieśni Schuberta? Czy bariera Alp jest rzeczywiście do pokonania dla śpiewaków spoza tego kręgu?
Hui He, laureatka (2 miejsca) konkursu Operalia w 2000 roku i zwyciężczyni konkursu Verdiego w Busetto, doskonaliła swój warsztat wokalny we Włoszech i w ojczyźnie opery odnosiła pierwsze duże sukcesy. Mówi biegle po włosku ze śladowym obcym akcentem, a jej dykcja w śpiewie jest zazwyczaj bez zarzutu. Przełomem w karierze europejskiej była Toska. I rzeczywiście jej wykonanie należy do najlepszych jakie w ostatnich latach słyszałem. Z Toską, Butterfly i Aidą 42 letnia Chinka objechała już cały świat od La Scali, Wiednia i Barcelony po Metropolitan Opera.
Mieszka w Weronie i od kilku edycji festiwalu jest tam jedną z gwiazd. I chyba słusznie. Nagrano dwie różne produkcje "Aidy" na DVD z jej udziałem. Obie na "Arena di Verona".
Spektakle tam prezentowane są zazwyczaj koszmarne od strony teatralnej. Rozmiar tej przestrzeni zmusza do wymyślania przeróżnych rzeczy, aby zabawić publiczność i turystów. Zazwyczaj wychodzą z tego gigantyczne koncerty w kostiumach z fajerwerkami. Tegoroczna "Aida" (Carlus Padrissa, La Fura dels Baus) to okrutne pomieszanie z poplątaniem: liny, dźwigi, mechaniczne słonie i krokodyle, świetliste kule, tancerze na linach, kostiumy jak z rekwizytorni kina sf klasy B lub C. Cała ta maszyneria nie ucichła nawet w trudnych i popisowych ariach, ale tu już przecież w dzisiejszym teatrze operowym klasyka.
Hui He potwierdziła, że jest jedną z dwu-trzech na świecie wykonawczyń Aidy, które zasługują na uwagę i ciepłe słowa. Można mieć zastrzeżenia do tego i owego, ale był to popis czystej i bardzo konsekwentnej linii woklanej, stylowego i żywego zarazem frazowania, słodkiego liryzmu bez którego trudno sobie wyobrazić Aidę.
Niestety trudno o pochwały w przypadku Violety Urmany w roli Amneris. Słynna litewska śpiewaczka próbuje ostatnio wrócić do tego, co przed laty wychodziło jej dobrze, czyli ról mezzosopranowych. Ale, zdaje się, że to se ne vrati.
Chińskiej artystce powierzono w tym roku jeszcze jedną rolę - Amelii w "Balu maskowym". I, niestety, tutaj już tak różowo nie było. Rola wyraźnie nie leży w jej najlepszych nutach i śpiewaczce trudno było wykreować w śpiewie postać w której pasja i namiętność walczy z poczuciem obowiązku. Najbardziej rozpaczliwie brakowało Hui He solidnego niskiego rejestru, a to już pociągnęło dalsze problemy w słynnej "Morro, ma prima in grazia".
Oczywiście wstydu nie było. Artystka czarowała w całej swojej partii eleganckim liryzmem i wrażliwością. Jednakże pod względem aktorskim zupełnie jej nie pomógł Pizzi, który, swoim zwyczajem, wykreował piękną przestrzeń pełną architektonicznej i plastycznej erudycji, pięknych kostiumów uszytych z wybornych materiałów. Problem w tym, że interakcji między postaciami, żywych emocji i prawdziwego teatru w tym nie było.
Najjaśniejszym punktem obsady był tym razem Francesco Meli - chyba najlepszy obecnie włoski tenor, choć nie tak modny i przebojowy jak Vittorio Grigolo. Meli śpiewał, mam wrażenie, w granicach swoich możliwości głosowych. Szczególnie w Arenie można to było odczuć, bo w tak niedużej sali jak wenecki La Fenice rzeczy mają się lepiej. Ma to jednak znaczenie drugorzędne wobec spójnej i kompletnej interpretacji. Meli śpiewał z nienaganną dykcją, demonstrował klarowną i elegancką linię wokalną, umiejętnie operował dynamiką i barwą.
Luca Salsi robił co mógł, intencje miał bardzo dobre, ale wykonanie tylko czasami dotrzymywało im kroku. Nie przepadam gdy śpiewak próbuje sztucznie i siłowo przydać swemu głosowi "akcentów verdiowskich". A włoski baryton nie ma, niestety, ani swobody w "dole", ani w "górze" zaś "centrum" brzmi raczej prozaicznie.
Udanie zaśpiewała swego kolejnego Oscara - Serena Camberoni. Nawet jeśli w I akcie głos brzmiał szorstko, a fajerwerki fajerwerkami nie były to w ostatniej scenie zasłużyła na finałowy aplauz.
I na koniec największe nieporozumienie obsadowe, czyli Elisabetta Fiorillo w roli Ulriki. Głos tej doświadczonej śpiewaczki kołysze się od burty do burty, a słuchacz doznaje niemal choroby morskiej. Nie wiem czy dyrekcja festiwalu wykonała telefon np. do Ewy Podleś, by zaproponować jej debiut w Arenie w tej roli, ale, podejrzewam, że tym razem nie zdecydowano się na tak luksusowy krok i skorzystano z usług tanich i poręcznych. Efekt był zawstydzający.
Antybohaterem wieczoru był 27 letni dyrygent Andrea Battistoni, który, zdaje się, nie panował nie tylko nad problemami samej partytury, ale wyraźnie w wielu momentach nad porozumieniem między kanałem orkiestrowym a sceną. Mam wrażenie, że widziałem przerażenie na twarzy Hui He gdy młody maestro nagle przyspieszał to zwalniał w czasie wielkiego duetu Amelii i Riccarda na cmentarzu (Pizzi pięknie obsadził scenę cyprysami).
W Weronie do Verdiego zgromadzono staranne, jak na dzisiejsze czasy, obsady. W paru przypadkach to były pozytywne doznania muzyczne. Zwłaszcza gdy zapominało się o istnieniu Cossotto, Cappuccillego, Brusona, Price, Tucci, Bergonziego, Pavarottiego...
Calafie, to, zdaje się będzie pierwszy u Ciebie komentarz w sprawach operowych. Na temat "Balu" zgadzam się w zasadzie z dodatkową uwagą na temat ... charakteryzacji. Nie mam pojęcia, kto w dzisiejszych czasach wpadł na upiorny pomysł malowania Azucceny na czarno, ale powinien zostać za to ukarany . Zaś Pizziego nie winiłabym za brak żywych emocji na scenie - trafiła mu się grupa śpiewaków o niepowalających zdolnościach aktorskich.
OdpowiedzUsuńGłownie piszę do Ciebie w sprawie włoskiego idiomu i wyroków tamtejszej publiczności.Chyba od urodzenia jestem przeciwniczką wszelkich idiomów, zaś zachowanie włoskiej publiki zwyczajnie mnie drażni. Nie muszę Ci przypominać, że to italskie (jak niegdyś ślicznie mawiano) audytorium oklaskiwało do upadłego Dianę Damrau jako Violettę a wygwizdało Beczałę, któremu górne dźwięki od dłuższego czasu się nie udają, ale stylowo był nieporównywalnie lepszy od partnerki. .A poza tym lubię "niewłoskość" Anji Harteros! I nie muszę zapominać o Cappuccillim czy Brusonie żeby docenić Teziera.
Cieszę się z Twojego posta o Elzie van den Heever, tez się nią zachwycałam swego czasu.na koniec małe pytanie, do Ciebie jako znawcy włoskiej sceny operowej. Wiesz coś może o Cristini Giannelli, która ma śpiewać Marię Stuardę w TWON? Bo nagraniom z YT nie do końca ufam.
Witaj Papageno w mych skromnych prograch :)
OdpowiedzUsuńO tym idiomie i "egzaminie" przed włoską publicznością napisałem, oczywiście, nieco prowokacyjnie. O "idiom" Harteros jestem raczej spokojny. Kaufmann też niechaj nam miłościwie panuje w póżnym Verdim, no, chyba, że wreszcie się pojawi jakaś sensowna konkurencja z Włoch, może Meli?... Jeśli idzie o Damrau i Beczałę w La Scali. Tam premiery rządzą się specyficznymi, nie zawsze fajnymi i sprawiedliwymi, prawami. Na szeregowym spektaklu proporcje braw się już, podobno, nieco odwróciły.
O Giannelli wiem, niestety, niewiele. W Weronie była zmienniczką Marielli Devia w "Marii Stuardzie" właśnie, studiowała/brała lekcje w u takich osób jak Ganassi, Kabaivanska, Ciofi, Luciana Serra... Z tego co wiem za "Stuarde" w Weronie była chwalona - podkreślano dobre frazowanie i piękne piana.
Myślę, że, mimo wszystko, obsada warszawska jest godna uwagi. (Mukeria jest np. w pewnych kręgach we Włoszech niesamowicie ceniony, choć mnie on jakoś średnio leży). Ja zapewne się wybiorę na któreś z przedstawień.