sobota, 30 sierpnia 2014

Berliński "Trubadur" już na DVD


TO  było chyba jedno z największych wydarzeń operowych 2013 roku. Zwykle na widowniach berlińskich teatrów operowych panuje luz w strojach i pozach. Tym razem jednak audytorium skromnego Schiller Theater, gdzie od wielu już lat rezyduje z powodu remontu Staatsoper Unter den Linden, przypominało inaugurację sezonu w La Scali.
 Bilety się rozeszły  błyskawicznie, a wkrótce na czarnym rynku szybowały i szybowały, wielokrotnie przekroczyły średnią  polską płacę.
Powody takiego stanu rzeczy były dwa: Primadonna assoluta naszych czasów, Anna Netrebko, miała śpiewać swą pierwszą Leonorę zaś barytonowej partii hrabiego Luny podjął się Tenorissimo Domingo, niegdyś wielki Manrico. I trzeci sprawca wydarzenia: Daniel Barenboim, zdaje się (choć nie jestem pewien - może ktoś skoryguje?), po raz pierwszy dyrygował "Trubadurem" Giuseppe Verdiego.
 Może trochę dziwić, że Deutsche Grammophon zdecydowała się opublikować na DVD właśnie berliński spektakl. Dlaczego nie poczekali z kamerami i mikrofonami do sierpniowych spektakli w Salzburgu, gdzie wystąpiły obie gwiazdy, a kształt sceniczny był mniej kontrowersyjny, a bardziej przekonujący?
   Spektaklowi Philippa Stolzla, zapatrzonego po części w Achima Freyera, ale też, niestety, w Hansa Neuenfelsa, nie można odmówić pewnej charyzmy. Umiejscowił protagonistów na scenie przypominjącej obrotową kostkę (losu?), obrazy są mocno wystylizowane o inspiracjach płynących z areny cyrkowej i malarstwa Velazqueza, ale fryzura Leonory, jako żywo, przypomina mi jedną z bohaterek serialu "Gra o tron". Stolzl z istną wirtuozerią przygotował scenę w której pojawia się Azucena z cygańskim obozem - imponująca feeria rytmu, ruchu, kolorów i energii.  Leonora przypomina lalkę z zaprogramowanymi pozami i "pięknym śpiewem". Całość daje poczucie oglądania ożywionego komiksu bez potrzeby wyjaśniania znaczeń i intencji. Nie ma tu patosu i fatum losu - raczej szaleństwo i zabawa, czasem parodia, niekiedy scena przypomina mieszankę grozy i absurdu z filmów Tima Burtona. Wyobrażam sobie co miałby do powiedzenia na temat tego przedstawienia maestro Riccardo Muti, który, panując przez lata w La Scali, postanowił chronić skarby włoskiej kultury, czyli dzieła Verdiego, przed barbarzyńskim okaleczaniem panoszącym się w zagranicznych, przede wszystkim niemieckich, teatrach. Zapewne wizję pana Stolzla, jako realizator operowy znanego chyba tylko w kręgu niemieckojęzycznym, Muti uznałby za jeden z drastycznych przykładów zamachu na włoską kulturę.
Niemiecka publiczność jednak wiele już widziała, jak choćby w sąsiedniej Deutsche Oper, przy tej samej ulicy, "Rigoletta", którego inscenizacja Hansa Neuenfelsa straszyła do niedawna pomalowaną na czarno Gildą na bezludnej wyspie pod sztuczną palmą.
Jednak muszę przyznać, że przedstawienie Stolzla lepiej wygląda na DVD niż na żywo. Oczywiście, najważniejsza jest zawartość muzyczna i ta nie rozczarowuje. Jest najważniejszym powodem, by wydać na to nagranie ciężko zarobione pieniądze. Daniel Barenboim nie kojarzy się nam z Verdim. Raczej z Wagnerem. I chyba daje się to odczuć, choć z drugiej strony warstwa orkiestrowa nabiera momentami całkiem pożądanych ciemnych otchłani i ciężaru. Trzeba też przyznać, że Barenboim bardzo opiekuńczo traktuje śpiewaków. Pozwala Netrebko spokojnie rozwijać frazę i cieniować dynamikę zaś Placida Domingo chroni przed katastrofą wokalną gdy ekstenorowi wyraźnie, w wielu miejscach, brakuje oddechu.
   Przed spektaklem w Berlinie Anna Netrebko prosiła publiczność o wyrozumiałość z powodu przeziębienia. Ale w jej głosie nie było śladu niedyspozycji. Śpiewała wspaniale. Mimo, że z powodzeniem rolę Leonory wykonują aktualnie m.in Sondra Radwanowski i Anja Harteros, Nerebko nie ma, moim zdaniem, w tej chwili konkurencji. Nie wiadomo czym bardziej się zachwycać: eterycznymi pianami, księżycowym blaskiej w ari "Tace la notte", mistrzowskim legato i mezza voce,  sztuką światłocienia czy dużą paletą kolorów. Po Marii Callas w latach 50, Leontyne Price w 60, Rainie Kabaivanskiej w latach siedemdziesiątych - mamy w naszej epoce wielką Leonorę.

   Na zbliżonym do Netrebko poziomie sytuuje się  Marina Prudenskaja w roli Azuceny. Jej mezzosopran, być może, brzmi momentami zbyt jasno i młodo, ale interpretacja stoi na wysokim poziomie. W każdej sylabie i frazie czuje się narastające szaleństwo. Można się dziwić, że artystka nie rozwija większej międzynarodowej kariery.


Rumuński bas, Adrian Sampetrean, którego podziwiałem tego lata  jako Selima w "Turku we Włoszech" w Aix, wyrasta na jednego z obiecujących śpiewaków na europejskich scenach. Jest błyskotliwym Ferrando (znakomite rubato) zapewniając dobre dobrego początki.
Gaston Rivero śpiewa subtelnie i stylowo rolę Manrica.
Placida Domingo w roli hrabiego Luny ratuje od klęski przede wszystkim wrodzona charyzma i ogrom doświadczenia. Pod względem wokalnym jest więcej niż nierówny, zmuszony jest dobierać oddech w miejscach nieprzewidzianych przez kompozytora, jego głos w żadnej mierze nie przypomina verdiowskiego barytona. Jednakże duet z Netrebko w pierwszej scenie czwartego aktu zasługuje na uznanie.
Po opadnięciu kurtyny zapanował ogromny aplauz przede wszystkim dla Anny Netrebko - najlepszej Leonory od wielu lat.


środa, 27 sierpnia 2014

Dwa debiuty i róża z kolcami...

"KAWALER z różą"  Ryszarda Straussa i festiwal w Salzburgu to niejako związek frazeologiczny. Tak bardzo, tak ściśle jest powiązana ta fascynująca, także przez swoje dramaturgiczne pęknięcia, komedia liryczna w rytmie wiedeńskiego walca, przełamanego wagnerowską ociężałością, z miastem Mozarta. Dla jednych bohaterką jest  nowe wcielenie Mozartowskiej Hrabiny, dla innych Octavian i Sophie, a pomiędzy nimi róża i jej płatki, których opadanie imituje partia orkiestrowa, wreszcie dla sporego grona odbiorców centralną postacią jest Baron Ochs, emblemat testosteronu, prostej, by nie rzecz prostackiej rubaszności - niektórzy chcą w nim widzieć wariant Falstaffa.
 Tak czy siak - "Kawaler" ma w Salzburgu niezwykłe tradycje, bo tutaj legendarne spektakle w 1960 roku poprowadził Karajan, tu olśniewały dwie niedościgłe Marszałkowe - Elisabeth Schwarzkopf i Lisa Della Casa. W tym roku, bodaj po raz pierwszy od realizacji Roberta Carsena w 2004 roku, włączono do festiwalowego programu nową produkcję podpisaną przez sędziwego  Harry'ego Kupfera. Ten już ikoniczny reprezentant niemieckiego teatru reżyserskiego w operze, przygotował zaskakująco nijaką wizję "Kawalera". Wielkie zdjęcia wiedeńskich wnętrz pałacowych, parków i skwerów rzucone na tło sceny przepastnego festspielhausu, trochę gustownych szarości i bieli na scenie, przejawiających się w kostiumach i stylowych meblach...Miałem wrażenie, że oglądam inscenizowany koncert.
Najwidoczniej muzeum jest w tym roku w Salzburgu w cenie. Ale o ile muzealne klimaty otuliły "Trubadura" Verdiego warstwą ożywionej konwencji o tyle w przypadku "Kawalera" otrzymaliśmy spektakl tyleż długi, co nudny. Na szczęście nie do końca. Bo do Salzburga przyjechało dwoje debiutantów w Straussowskim arcydziele (?).
Przede wszystkim duże wrażenie zrobił na mnie znakomity austriacki bas-baryton Gunter Groissbock. Na dobrą sprawę ten 38 letni artysta, pod względem ekspresji teatralno-muzycznej, stanął w centrum przedstawienia. Do tradycyjnych cech Ochsa dodał jakąś  kocią miękkość co, w warstwie ruchowej, jest imponujące zważywszy, że mamy do czynienia z potężnym i umięśnionym chłopiskiem. Kreacja Groissbocka graniczy z parodią i muszę przyznać, że mi smakuje.


Drugi debiut przypadł w udziale wybitnej bułgarskiej śpiewaczce, Krassimirze Stojanowej, która zaśpiewała w Salzburgu swoją pierwszą księżną Werdenberg. I, przyznajmy, był to debiut świetny, który przyniósł nam od razu jedną z trzech najlepszych dzisiaj Marszałkowych - obok Renee Fleming i Anji Harteros. Jedyne co mógłbym leciutko zarzucić Bułgarce, subiektywne wrażenie, to brak charyzmy jej dwóch słynnych koleżanek. Stojanowa jest zwykłą kobietą, której uroda i najlepsze lata bezpowrotnie mijają. Nie tyle arystokratka, co pani, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, z klasy średniej.
Pod względem wokalnym Stojanowa jest znakomita. Dysponuje srebrzystym, gęstym sopranem, jest swobodna w dolnych dźwiękach i niemieckiej wymowie. W jej śpiewie słyszymy jesienną mgłę melancholii, smutek w uśmiechu, pełną godności zgodę na przemijanie. Pałeczkę przekazuje młodej i świeżej Sophie - szkoda tylko, że, poza ładnym wyglądem i dobrą grą, niewiele, pod względem wokalnym, ma nam do zaoferowania Mojca Erdmann. To chyba jedna z gorzej śpiewanych Sophie wśród tych, które dotąd słyszałem.


Oczywiście, znakomicie na afiszu prezentowało się nazwisko Sophie Koch - najlepszego w jej pokoleniu Octaviana. Nie jestem już w stanie policzyć produkcji "Der Rosenkavalier" w których Francuzka w minonych latach wystąpiła. Ale, trzeba przyznać, że ta ilość występów w roli daje o sobie znać i to niekoniecznie w najlepszym wydaniu. Interpretacja była przekonująca, ale usłyszałem też zmęczenie i nadmierną rutynę.


Bardzo nieszczęśliwie obsadzono Stefana Popa w roli Włoskiego Śpiewaka. Wydaje mi się, że początkowo widziałem w obsadzie Lawrence'a Brownlee...Ale chyba Salzburg mógłby pozwolić sobie na luksus obsadzenia w tym atrakcyjnym wokalnie epizodzie kogoś na miarę Josepha Calleje czy Vittoria Grigolo? Tymczasem dostaliśmy jakąś karykaturę Pavarottiego.
Franz Welser Most prowadzi Wiedeńskich Fiharmoników trochę jak można określić całe przedstawienie: luksusowa rutyna. Z kanału orkiestrowego dźwięk płynie urodziwy, wszystko brzmi jak należy - tylko nie ma w tym polotu o magii nie wspominając. I, mam wrażenie, że maestro trochę zagłuszał śpiewaków.
Nie przejdzie ten "Kawaler", zdaje się, do festiwalowych annałów, ale z pewnością powinien być początkiem pochodu Krassimiry Stojanowej w roli Marszałkowej przez czołowe sceny świata.

czwartek, 21 sierpnia 2014

Bohaterowie są zmęczeni? Odliczanie do US Open

A więc wszystko przed nami! 25 sierpnia rusza w Nowym Jorku ostatni turniej wielkoszlemowy, jaki będzie?

Przyznam, że jest to najmniej lubiany przeze mnie szlem w sezonie. Atmosfera US Open to przeciwległy biegun eleganckiej zieleni Wimbledonu, ale także wydaje się być daleka, ze swą  hałaśliwością i brakiem zrozumienia dla koncentracji zawodników, od słonecznej wyspy na morzu zimy, czyli styczniowego Australian Open, gdzie publiczność jest też wyluzowana i radosna, ale nie w tak demonstracyjny i dyletancki sposób jak często  trybuny Flushing Meadows.
 Międzynarodowe mistrzostwa USA w tenisie rozgrywane są od, bagatela, 1881 roku. Obecny kompleks sportowy składa się z 33 kortów, główną areną jest Arthur Ashe Stadium z widownią dla ponad 22 tysięcy osób.
Jak, oczywiście, w każdym turnieju wielkoszlemowym,  rozgrywane są równolegle zawody mężczyzn i kobiet. Co ciekawe, te najważniejsze i najbardziej prestiżowe imprezy tenisowe w sezonie nie podlegają jurysdykcji organizacji tenisowych ATP (mężczyżni) i WTA (kobiety), lecz ITF, czyli Międzynarodowej Federecji Tenisowej. Z tego  powodu zabronione są np., podczas meczów damskich, wizyty trenerów w przerwach między gemami. ATP nie dopuszcza w żadnych zawodach podpowiedzi trenerskich, ale w spotkaniach pań odwiedziny trenerów na korcie są nagminne.


Ok. Jakie może być tegoroczne US Open? Czy najwięksi bohaterowie są już powoli zmęczeni dotychczasowym sezonem i rozbłysną nam nowe gwiazdy z drugiego, a nawet trzeciego szeregu? Jeśli idzie o męski Tour bardzo w to wątpię. Konkurencja wśród panów jest tak duża, poziom szerokiej czołówki tak wysoki i dystansujący resztę, iż można mówić o swego rodzaju, przepraszam za ewentualne przykre skojarzenia, zabetonowaniu tenisowej sceny. Jedno jest, być może, pewne: nieobecność światowego nr 2, Hiszpana Rafaela Nadala, bardzo wzmocni szansę na wymarzony osiemnasty tytuł wielkoszlemowy Rogera Federera. Szwajcarski Maestro, którego tenis immanentnie zawiera atak, wyjątkowo zle znosi, sportowo i mentalnie, potyczki z terminatorem obrony i uporczywego przebijania na drugą stronę, w skrócie: słynnym Rafą. Problem w tym, że w grze pozostał Novak Djoković, niedawny mistrz Wimbledonu - młodszy, szybszy, a przede wszystkim o wiele bardziej fizycznie wytrzymały od Federera, podobnie jak Nadal, nie kreujący gry, lecz czekający na możliwość ataku z kontry.
Reszta panów, szczerze mówiąc, raczej się nie liczy w walce o tytuł. Oczywiście, można sobie wyobrazić jakiś niesamowity wystrzał formy w połączeniu ze szczęściem Tomasza Berdycha z Czech - wiecznego mieszkańca top 10, niespełnionego tenisowego rzemieślnika. Nie jest wykluczona sensacja z udziałem np. "małego Nadala", czyli Dawida Ferrera, choć może większe szanse od powyższej dwójki ma tegoroczny mistrz Australian Open, Szwajcar Stan Wawrinka, choć ten gracz, mimo wielkiego życiowego sukcesu, zachował to z czego zawsze był znany: niestabilną formę i brak koncentracji w kluczowych momentach.
Trudno uwierzyć w sukces Andy'ego Murraya, który od triumfu na Wimbledonie w 2013 roku nie wygrał ani jednego turnieju mimo, że jest zawodnikiem na miarę największych. Są też "młodzi głodni", od niedawna w top10, o wciąż nie do końca sprecyzowanych możliwościach, których gra przynosi więcej pytań niż odpowiedzi - Bułgar Grigor Dimitrow i Kanadyjczyk Milosz Raonić. Większą siłę wszechstronnego talentu i szansę na przyszły pobyt w top3 rankignu ATP ma, rzecz jasna, Dimitrow, choć, podczas występów poprzedzających nowojorskie święto, nie imponuje formą.
Mamy też mistrzów drugiego planu - Łotysza Ernsta Gulbisa, Japończyka Keia Niszikori, czy niespełnionego "Mozarta tenisa" - Richarda Gasqueta - na którego Francuzi tak bardzo kiedyś liczyli, a który nie był w stanie i chyba już nie spełni tych nadziei.
Mamy też graczy o dużym potencjale, ale pogubionych, nie potrafiących dotrzeć do sedna swojej gry - Polaka Jerzego Janowicza i Australijczyka Bernarda Tomicza, tęsknym wzorkiem spoglądamy na nowe talenty - Australijczyka Nicka Kyrgiosa i Austriaka Dominika Thiema.
Moim zdaniem w finale Novak Djoković-Roger Federer tytuł zdobędzie Maestro. Niech się dzieje :)



  U pań sytuacja jest na papierze również przewidywalna, ale, pamiętajmy, to tenis kobiecy. Tu, by zacytować słowa piosenki, wszystko się może zdarzyć. Teoretycznie największymi i najsilniejszymi nazwiskami w kobiecym Tourze są: Amerykanka Serena Williams  i Rosjanka Maria Szarapowa. To one niby powinny rozegrać mecz finałowy, który następnie powinna wygrać Serena osiągając trzeci z rzędu tytuł w Nowym Jorku. Problem w tym, że forma w ostatnich tygodniach obu pań nie zachwyca. Williams, mimo dwóch tytułów w ramach US Series (Stanford i Cincinnati), rozgrywa mecze bez dawnej pewności i blasku. Pamiętajmy też, że ma już 33 lata, coraz częściej zdarzają się jej wpadki na wczesnych etapach turniejów wielkoszlemowych. Maria Szarapowa, mimo fenomenalnego sezonu na kortach ziemnych, zwieńczonego tytułem na paryskim Roland Garros, na Wimbledonie i podczas turniejów amerykańskich prezentuje się przeciętnie lub słabo. Jednakże obie  megagwiazdy równie dobrze mogą szykować cały swój potencjał sportowy i wolę walki właśnie na ostatni turniej wielkoszlemowy. I są w mocy znowu zdystansować peleton.


A kto się liczy w peletonie, w grupie pościgowej, kto może niespodziewanie stanąć na podium?
Nie wierzę w wielki wynik mistrzyni tegorocznego Wimbledonu Petry Kvitovej, tym bardziej wątpliwy jest sukces ubiegłorocznej finalistki Wiktorii Azarenki, która, otyła i bez formy, dawna liderka rankignu, coraz bardziej obniża loty. Niewątpliwie jednak będzie w NYC walczyć  o jak najlepszy rezultat, bo szybki wypad oznacza już definitywne załamanie się jej wielkiej kariery.
Nie miejmy też, niestety, złudzeń jeśli idzie o spektakularny sukces Agnieszki Radwańskiej, która ma zakodowane w głowie, że ten turniej jest dla niej niefortunny, "korty są dziwne", a atmosfera miasta bardziej skłania do zakupów i chodzenia po restauracjach niż walki na korcie. USO to jedyny turniej wielkoszlemowy w którym była "Dwójka" światowego rankingu nigdy nie osiągnęła nawet ćwierćfinału. I dojście do tego etapu w tym roku nie jest wykluczone, choć będzie trudne

Na dobry wynik mają szansę, moim zdaniem, Ana Ivanović i Caroline Wozniacki - być może nawet na półfinał. W walce o tytuł, obok Szarapowej i Williams, mogę się  niespodziewanie liczyć np. sensacja tego sezonu, 20 letnia Eugenie Bouchard i wiceliderka rankignu, Rumunka Simona Halep.
Oczywiście, jeszcze bardziej prawdopodobny jest sukces jakieś nastoletniej młódki - sporo ich na zapleczu szerokiej czołówki. Ale taki ewentualny sukces zatrzyma się, prawdopodobnie, najwyżej na półfinale. Nie wierzę w sensacyjną "nową Hingis" czy "nową Szarapową". Jeszcze nie teraz.
Moim zdaniem imprezę wygra  niezniszczalna i niezmordowana Tina Turner tenisa, czyli Serena Williams.  Ale jest to już coraz bardziej nużący scenariusz.


Trening Agnieszki Radwańskiej w Nowym Jorku, przed tegorocznym US Open:

https://www.youtube.com/watch?v=WTQZvBEOHyM

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

wtorek, 19 sierpnia 2014

Sukces Artura Rucińskiego w Salzburgu

 CORAZ wyrażniej się pnący po szczeblach międzynarodowej kariery, polski baryton Artur Ruciński, odniósł spektakularny sukces na festiwalu w Salzburgu. Niestety, nie byłem świadkiem tego wydarzenia, ale wiem z bardzo sprawdzonego i przyjacielskiego zródła, że artysta zebrał ogromną owację za swój występ.
  18 sierpnia Ruciński zastąpił niedysponowanego Placido Domingo w roli hrabiego Luny w "Trubadurze" Giuseppe Verdiego. Szczególnie niesamowicie długi oddech zaimponował słuchaczom.  Miałem przyjemność zobaczyć i usłyszeć  Pana Artura m.in jako Hrabiego Almavive w "Weselu Figara" Mozarta. I już wtedy było dla mnie jasne, że jego kariera będzie coraz efektowniejsza. Tak po prostu musi być.

sobota, 16 sierpnia 2014

Noc w muzeum

 
"Il Trovatore" Giuseppe Verdiego  był dla mnie zawsze jak ciąg obrazów czy fresków. Bardziej w realizacji tej partytury istotne i celne jest operowanie kolorami i światłocieniem niż dynamiką, siłą czy ogólnie rozumianym "dramatyzmem". I, zaznaczę, dotyczy to przede wszystkim wokalnej, czyli najważniejszego aspektu opery, strony "Trubadura".
 Jakże więc intensywnie współgra pomysł znanego łotewskiego reżysera Alvisa Hermanisa, by przenieść akcję do muzeum pełnego najpiękniejszych renesansowych obrazów, z moim odczuwaniem "Trubadura". Powiem więc wprost, że uważam koncept Hermanisa za kapitalny, a cały spektakl za wydarzenie najwyższej miary tegorocznego festiwalu w Salzburgu.
Któż z nas, przechadzając się po salach pełnych największych malarskich arcydzieł, nie chciałby, jak dziecko, przejść "na drugą stronę lustra" , wejść w świat tych obrazów, zobaczyć co jest za widnokręgiem narracji? Coś z tej tęsknoty za dopowiedzeniem i ożywieniem nieruchomych malarskich opowieści jest wpisane w pomysł na tak zgrane i popularne dzieło jak "Trubadur".
Dominuje czerwień jako oczywisty kolor krwi, a w dalszych znaczeniach - zemsty, pasji, duszy...
Najpierw oglądamy przechadzających się turystów z włoskiej wycieczki, którą oprowadza przewodnik Ferrando ( w tej roli wyborny wokalnie Riccardo Zanellato). Cały czas na stołeczku siedzi sobie strażniczka zbiorów, która wkrótce przemieni się w Leonorę z Verdiowskiego fresku.
Niczym pod osłoną magicznej nocy w muzeum -  balansujemy między wyobrażeniem a rzeczywistością, jawą a snem, teraźniejszością a przeszłością. A gdzie jak nie w muzeum te wymiary tak blisko się spotykają i przenikają? Gdzie tak bardzo przeszłość się spotyka z teraźniejszością...
Mam wrażenie, że szczególnie w tym przypadku, spektakl się odbiera inaczej na ekranie telewizora (kompletniej?) niż z widowni gigantycznego festspielhaus. Mnie było dane oglądać w domowych pieleszach (dzięki ci, Arte).
 Sukces spektaklu współtworzyła wybitna obsada wokalna. Anna Netrebko, choć nie w tak wielkiej formie jak podczas premierowego spektaklu transmitowanego przez EBU, potwierdziła, że jest Leonorą na miarę Marii Callas i Leontyne Price. Drugą gwiazdą obsady, choć zapewne nie wszyscy się ze mną zgodzą, jest kanadyjski kontralt Marie Nicole Lemieux w roli Azuceny. Śpiewa perfekcyjnie, a do tego jest bardzo sprawna aktorsko.
Najlepszy aktualnie włoski tenor, Francesco Meli, to jakby klasyczny, przeniesiony z epoki Giuseppe Di Stefano, promienny, słoneczny Manrico - jakże inny od Jonasa Kaufmanna. Meli może nie jest obdarzony taką charyzmą jak jego niemiecki kolega, nie daje nam popisowej stretty z wysokim C (ale, przepraszam, kto jest teraz nam w stanie to dać?), ale, wg mnie, Manrico pięknie leży w jego frazie, kolorze głosu i umiejętności śpiewania w zespołach. To Manrico młodzieńczy i namiętny. A zarazem stylowy i elegancki.
Smutny, ponownie, jest przypadek Placido Domingo. Nie był, nie jest i nigdy nie będzie barytonem. Samo  ciemne zabarwienie głosu nie jest wystarczającym powodem, by w wieku 70 lat, sięgać po rolę w której nawet Leo Nucci byłby już nieco problematyczny. Wolałbym zachować w pamięci Maestra Domingo jako jednego z największych tenorów XX wieku.
  A wracając do wizji Łotysza. W finale opery nie trzeba było "scenicznej jadki" i przesadnie wyrażanych emocji. Puste ściany po obrazach, porozrzucane płótna jakby przygotowane do podpalenia powiedziały nam wszystko.

niedziela, 10 sierpnia 2014

Lady Aga podbija Montreal

 Agnieszka Radwańska, aktualnie piąta rakieta świata, wygrała prestiżowy turniej WTA w Montrealu będący częścią US Series, cyklu podprowadzającego pod ostatni turniej wielkoszlemowy w sezonie - US Open w Nowym Jorku.
 Agnieszka rozegrała najlepszy turniej od bardzo dawna. Po osiągnięciu półfinału Australian Open i finału ważnego turnieju w Indian Welles forma najlepszej polskiej tenisistki budziła duże wątpliwości. Fatalne występy podczas turniejów wielkoszlemowych w Paryżu i Londynie strąciły ją z trzeciej pozycji w światowym rankingu.
Do Montrealu Radwańska przyjechała przede wszystkim bardzo zdeterminowana. Zaprezentowała grę solidną i konsekwentną. Agnieszka jest tenisistką defensywną. 25 letnia zawodniczka raczej nie zmieni już tego stylu gry więc krytykowanie, w tym aspekcie, jej tenisa jest zajęciem jałowym. Ważniejsza jest strategia: aktywna obrona, kreatywna na tyle, by w odpowiednim momencie przejść do ataku czy bojaźliwe przebijanie piłki w oczekiwaniu na błąd przeciwniczki? Tym razem Agnieszka i jej sztab szkoleniowy zainwestowali w to pierwsze podejście. Efekty dowodzą jak, powtórzę, ogromny potencjał tkwi w talencie Radwańskiej i jak niewiele ją dzieli od największego sukcesu w historii polskiego tenisa: zdobycia tytuły wielkoszlemowego.
  Finalistka Wimbledonu z 2012 roku rozegrała w Montrealu znakomite spotkania, szczególnie z byłą liderką rankingu Wiktorią Azarenką i prezentującą teraz chyba najlepszy sezon w karierze, Rosjanką Ekateriną Makarową. W obu spotkaniach kluczowym elementem był bardzo skuteczny pierwszy serwis polskiej tenisistki oraz unikanie banalności drugiego podania. Dobre serwowanie otworzyło przed Radwańską dalsze możliwości: operowanie zmienną, wprowadzającą przeciwniczkę w dezorientację, długością piłki i fenomenalną obronę wywołująca po drugiej stronie kortu wrażenie gry ze ścianą. Najważniejsza jednak, także w dzisiejszym meczu finałowym, okazała się przewaga psychologiczna jaką Radwańska osiągała dzięki rozmontowaniu atutów przeciwniczek.
 Duży sukces Agnieszki po miesiącach posuchy, który, oby był zapowiedzią udanej końcówki sezonu i powrotu do top 3.
 Równolegle z turniejem pań odbywała się, ale w Toronto, rywalizacja mężczyzn. W finale wystąpił Roger Federer, który pod okiem legendarnego Stefana Edberga, zdaje się, wracać do dawnej świetności. Tym większym rozczarowaniem był dzisiejszy styl porażki szwajcarskiego Maestro.  Nagłe spadki koncentracji i lawina błędów zdarzały się Rogerowi w poprzednim sezonie. W tym miało być lepiej. I było (finał Wimbledonu) aż do dzisiejszego finału. Turniej w Toronto wygrał nieoczekiwanie Francuz Jo-Wilfried Tsonga, który bardzo podreperuje swój ranking.
Czy 32 letni  Federer, siedemnastokrotny triumfator turniejów Wielkiego Szlema, zdobędzie jeszcze kiedyś osiemnasty tytuł? Część komentatorów bardzo w to wątpi. Ale czy w sporcie można mieć pewność zwłaszcza w odniesieniu do tenisisty o którym najczęściej w historii dyscypliny mówi się - geniusz ?  Chciałbym, żeby wygrał choćby ostatni raz.  Bo w ten sposób przedłuży odchodzącą epokę tenisa w której finezja i bogactwo zagrań liczyła się bardziej od siły i odporności fizycznej.
 Finezja to domena Federera, ale i - toutes proportions gardees - Agnieszki Radwańskiej.

LA Netrebko



    Postawiłem na blogowy "eksperyment" :)  Podzielę się z Wami najpierw wrażeniami słuchowymi, a za parę dni wizualnymi. Mowa o "Trubadurze" Verdiego z festiwalu w Salzburgu. Wczoraj wysłuchałem transmisji we włoskim Radio Tre zaś za parę dni, mam nadzieję, zasiądę przed telewizorem, bo wówczas spektakl pokaże Arte.
 Tymczasem muszę przede wszystkim zawołać: Netrebko! La Netrebko! Rosyjska diwa śpiewała swą Leonorę jak natchniona, w prawdziwym, jak mawiają Francuzi, stanie łaski. Byłem świadkiem jej pięknego debiutu w roli Leonory w berlińskiej Staatsoper im Schiller Theater. Ale to, co usłyszałem wczoraj, przeszło moje oczekiwania. I nie ma większego znaczenia, że koloratury były nieco zamazane, bo przecież taka  Leontyne Price też nie przekonywała w tym elemencie. By dotknąć ideału trzeba bodaj wrócić aż do...wczesnej Callas, która swą pierwszę genialną Leonorę zaśpiewała u progu lat 50 w Meksyku.
 Nigdy nie przekonywały mnie belcantowe role Netebko - jej katastrofalna Lucia w Metropolitan Opera, pozbawiona wirtuozerii Elwira z "Purytanów" Belliniego, przerysowana Norina w "Don Pasquale"...Lepsza była Anna Bolena w Wiedniu,  atrakcyjna się okazała Giulietta w "I Capuleti e i Montecchi" Belliniego w Paryżu, choć nie wyszła zwycięsko ze swoistego "pojedynku" jaki toczyła wówczas z Patrizią Ciofi, gdy musiała, z powodu ciąży, część spektakli oddać włoskiej koleżance.
Niektórzy obserwatorzy kariery Rosjanki, w tym ja, lokowali jej potencjał wokalny przede wszystkim we wczesnym Verdim. I chyba to się właśnie potwierdza.
Głos Netrebko nabrał ciężaru i ciemniejszych barw, bardziej solidny jest dolny rejestr, a środkowy poszerzył możliwości kolorystyczne. Z tych powodów Netrebko mogła zabłysnąć ostatnio jako Giovanna D'Arco i Lady Makbet, ale także Manon Lescaut...
Jej Leonora czaruje nade wszystko księżycową barwą w "Tacea la notte", imponuje szeroką skalą dynamiki dźwięku i formatem dramatycznym w "Miserere...". Nie podlega wątpliwości legato, mistrzowskie frazowanie i operowanie kolorem w "D' amor  sull'ali  rosee", a pod względem interpretacji s ł y s z y m y  zakochaną  arystokratkę. Wielka kreacja.
 Annie Netrebko dotrzymują kroku partnerzy z jednym bolesnym wyjątkiem. Jest nim Placido Domingo. Przykro mi to stwierdzić, ale od pierwszych nut usłyszałem pogryziony zębem czasu głos tenorowy, który w żaden sposób nie przypomina włoskiego  barytona w ogóle, a hr Lune w szczególe. Zaskakujący paradoks: gdy w czasach swej glorii Domingo śpiewał wielkie role tenorowe podziwialiśmy jego "barytonowe" zabarwienie i nie byłem zaskoczony, gdy zdecydował się, w schyłkowej fazie kariery, spróbować sił jako baryton. Niestety niemal wszystkie próby, moim zdaniem, okazały się co najmniej połowiczne. Tym razem jego Luna brzmiał, przepraszam fanki i fanów, wręcz groteskowo.


Na wysoki poziom wracamy w przypadku Francesca Meli w roli Manrica. Co za piękna barwa głosu, nienaganne frazowanie i zaangażowanie interpretacyjne! Podobała mi się także Marie Nicole Lemieux, która, zdaje się, zadebiutowała jako Azucena. Momentami głos był za lekki i brzmiał zbyt młodo, ale to duża przyjemność słyszeć prawdziwy kontralt, którym kanadyjska artystka posługuje się z taką muzykalnością i znakomitą techniką. Przede wszystkim bardzo konsekwentnie wykreowała środkami wokalnymi przekonującą postać.
Na moje ucho świetnie brzmieli Wiedeńscy Filharmonicy pod, tym razem więcej niż sprawną, batutą Daniele Gatti.

środa, 6 sierpnia 2014

Roberto Alagna jako Otello

NAJSTARSZY francuski festiwal operowy, o wspaniałych tradycjach obsadowych, Choregies D'Orange, stał się w tym roku miejscem kolejnej nowej roli Roberta Alagni - francuskiego tenora o włoskich korzeniach. Po wykonaniu fragmentów w wersji estradowej w paryskiej Salle Pleyel przed paroma miesiącami - w sierpniu Alagna wystąpił w dwóch pełnych spektaklach "Otella" Verdiego. Moim zdaniem debiut nie zakończył się triumfem nawet jeśli zastępy francuskich (i nie tylko) fanów Roberta bardzo się starają  przekonać, że narodził się wielki Otello.
  Wokalnie Alagna był w bardzo dobrej formie. Ujawnił swoje największe zalety: znakomitą dykcję i bardzo wrażliwą interpretację tekstu, staranne frazowanie dające słuchaczowi poczucie komfortu odbierania pełnego i logicznego zdania muzycznego, zaangażowanie dramatyczne. Problem jest taki, że bardzo łatwo wskazać dlaczego Alagna nie jest Otellem Verdiego. Przede wszystkim brak mu prawdziwego osadzenia głosu w niskim rejestrze, wysokie dzwięki są zbyt krótkie, a centrum głosu, mimo wszystko, nie jest wystarczająco gęste. Oczywiście, znamy przykłady, gdy śpiewaczka lub śpiewak niby nie posiada "głosu roli", a jednak stwarza genialną kreację. Do końca nie wiemy jak to robi, ale tak się właśnie dzieje. Cuda w operze, a zwłaszcza tam, się zdarzają. W przypadku Alagni cud się nie wydarzył. Po prostu.
  Dla mnie, rzecz jasna, najbardziej elektryzującą postacią w arcydziele Verdiego jest Jago. Nie jest demonem, nie jest kimś w rodzaju Mefista. Fenomen Jagona polega na tym, że jest okrutnym kameleonem, który potrafi dostosować swoją aurę do osoby z którą wchodzi w relację. Dzięki temu może ją zwodzić i zdominować. Co jednak może z tego przekazać koreański baryton Seng Hyoun Ko, który masakruje frazę i styl?
 Otello Verdiego ma w Orange piękne tradycje. Po raz pierwszy festiwal przedstawił to dzieło w 1975 roku. Na scenie antycznego teatru stanął jeden z największych odtwórców  tej roli (dla mnie największy) Jon Vickers, a u jego boku Desdemona moich marzeń i snów - Teresa Żylis Gara. Nie jestem w stanie wyrazić mojego zachwytu nad zjawiskową urodą jej głosu w połączeniu z arystokratycznym i bogatym frazowaniem, fenomenalną muzykalnością, balsamicznym legato i bezbłędną dykcją! Jej Desdemona to słodycz i cierpienie.
I pewnie dlatego na to, co zaproponowała albańska sopranistka Inva Mula, reaguję z, być może, przesadną niechęcią. Doceniam jej profesjonalizm, szczególnie w "Pieśni o wierzbie" i "Ave Maria", ale bardzo trudno mi zaakceptować brzmienie jej głosu - rozwibrowanego i, nie waham się tego powiedzieć, starego. Śpiewaczka brzmi jak matka Otella lub babcia Desdemony.Oczywiście, wcale nie jest powiedziane, że Desdemona musi koniecznie brzmieć słodko i świeżo. Ale właśnie to były największe atuty Muli w okresie jej szczytowej formy wokalnej. Nigdy nie miała interpretacyjnej wyobraźni i charyzmy Renaty Scotto czy swoistego uduchowienia Anji Harteros, której Desdemona wzruszyła mnie parę sezonów temu w Berlinie.  Tymczasem wykonanie Invy Muli było przykrym rozczarowaniem, bo podziwiałem przed paroma laty w Orange jej znakomitą Małgorzatę w "Fauście", a jeszcze wcześniej Violettę.
Koreański dyrygent Myung Whun Chung, zdaje się, poprowadził ostatniego płytowego Otella Placida Domingo. Jego wizja jaką zaprezentował w Orange znajduje moje uznanie. Ten dyrygent jest bardzo wrażliwy na kolory i wiele niuansów partytury, a przy tym słychać, że śpiewak na scenie nie jest dla niego przeszkodą do pokonanie lecz jednym z najważniejszych środków muzycznego wyrazu.
Zapewne wkrótce ukaże się ten spektakl w jakiejś telewizyjnej lub radiowej wersji. Tymczasem wracam do nagrania niezrównanej Teresy Żylis Gary, która wystąpiła w historycznym spektaklu Otella na festiwalu w Orange. Był sierpień 1975 roku. Fragment pochodzi z tego właśnie spektaklu. Całe nagranie jest dostępne, można je nawet kupić, choć, zdaje się nie doczekało się (jeszcze?) wydania pod jakimś oficjalnym szyldem.



  https://www.youtube.com/watch?v=v8Gm0BsTG3Y

I jeszcze duet Otella i Desdemony zaśpiewany przez Żylis Garę z Franco Corellim podczas legendarnej Gali Rudolfa Binga: Metropolitan Opera, 1972 rok.

https://www.youtube.com/watch?v=EeoEzG5grDM

sobota, 2 sierpnia 2014

Olga, ja ljublju Tebja




Po "Ariodante", która, mówiąc oszczędnie, nie była sukcesem (przynajmniej na ekranie mojego telewizora) z przyjemnością obejrzałem - już na miejscu - błyskotliwie wyreżyserowanego, znakomicie poprowadzonego i równie błyskotliwie zaśpiewanego "Turka we Włoszech" Rossiniego na słynnym festiwalu w prowansalskim Aix.
  Trafiłem, na szczęście, na spektakl bez strajku pracowników technicznych (premiera) i bez deszczu (wykonanie koncertowe). 
 Christopher Alden poszedł bardzo mocno tropem "sześciu postaci  w poszukiwaniu autora". Autorem jest bezbłędny scenicznie i prawie bezbłędny wokalnie Pietro Spagnoli - prawdziwy już weteran w tym repertuarze. Alden prowadzi swoich aktorów z imponującą precyzją. I równie imponująca jest dbałość o detale w przestrzeni scenicznej. Trochę tu Czechowowskiego czekania na wszelkie nigdy, snucia się z kąta w kąt, szukania tożsamości poprzez pełna zaufanie do Demiurga lub bunt (Fiorilla drze Autorowi kartki z maszynopisu).
 Wizualnie mamy przebłyski włoskich komedii z lat 60, a przepiękna i seksowna Olga Peretjatko z łatwością może przypominać Sophie Loren czy Monikę Vitti. (I Bellucci też). Zresztą Olga może przypominać wszystkie piękności razem wzięte z czego reżyser Alden skwapliwie korzysta nakazując śpiewaczce okazywać wyborne nogi, rozdawać zalotne spojrzenia i kuścić krążących wokół niej mężczyzn prowokacyjnymi pozami. Bardzo często frustrujący jest rozziew między zmysłową i czarującą powierzchownością, a wątpliwymi wokalnymi popisami niejednej współczesnej gwiazdy. W przypadku nowej rosyjskiej diwy śpiew jest doprawdy naturalnym przedłużeniem jej boskich nóg i ślicznej buzi. W partii Fiorilli to mieszanka prawdziwie wybuchowa i olśniewająca. Peretjatko nie jest może mistrzynią świata w koloraturze i wokalnej ornamentyce, ale prowadzi z takim nieodpartym urokiem linię wokalną, jest tak naturalna we frazie i recytatywach Rossiniego, że jej kreacja smakuje jak najlepsze lody w Pesaro.
 
 

Trochę mi było żal znakomitego Lawrence'a Brownlee w roli Narcizo, któremy reżyser przez cały spektakl kazał odgrywać faceta po udarze mózgu (?), z symptomami choroby Parkinsona (?!). I jeszcze Larry musiał śpiewać swoją popisową arię turlając się po podłodze - raz na plecach, raz na brzuchu, pełzając pod kurtyną. Litości.
Nasi bohaterowie są usytuowani: to jakby w studiu prób lub teatralnej garderobie (przebieranki dla niepoznaki), to w sali przypominającej tandetny turecki bar z ceratowymi obrusami i wściekle migotliwymi kolorami.

Tutaj spotykamy tytułowego Turka. Odziany zupełnie współcześnie i po europejsku, z charakterystyczną turecką czapeczką Adrian Sâmpetrean, śpiewający Selima, jest dla mnie odkryciem. 31 letni rumuński  bas brzmiał znakomicie i równie dobrze wyrażał swoją postać. Alessandro Corbelli w roli rogatego męża Fiorilli prezentuje cały arsenał swego ogromnego doświadczenia. Jest wieloletnim mieszkańcem świata Rossiniego z czego - obok wielkich zalet - wynikają też wokalne oznaki upływającego czasu.
Obok kreacji Olgi Peretjatko największą atrakcją wieczoru jest bez wątpienia Marc Minkowski, którego Rossini brzmi jak należy: ciepło i iskrząco, ale z eleganckim umiarem tak rzadko słyszanym w przypadku odtwarzania partytur mistrza z Pesaro. A przecież ta muzyka ma w sobie taki ładunek szalonej energii i "odklejenia od rzeczywistości" iż nie trzeba już tego przesadnie podkręcać w kanale orkiestrowym. Na szczęście maestro Minkowski to doskonale rozumie.