czwartek, 25 września 2014

Elektra assoluta

    
ELEKTRA Ryszarda Straussa przechodzi ostatnio okres artystycznego urodzaju. Mamy na świecie kilka bardzo dobrych wykonawczyń roli tytułowej, zdarzają się udane przedstawienia i to nawet w teatrach nie pierwszoplanowych jak np. w minionym sezonie w Warszawie gdzie była Ewa Podleś, wstrząsająca w roli Klitemnestry, a wraz z Christiną Goerke (Elektra) stworzyły duet o rzadkiej sile rażenia.
O ile jednak w TW ON obie panie zostawiły w tyle wszystkie pozostałe elementy przedstawienia o tyle to, co się wydarzyło w lipcu 2013 roku w Aix-en-Provence,  jest fenomenem na który, bywa, że publiczność czeka latami. Bo przywołajmy poczciwą opinię: opera może być czymś najwspanialszym pod słońcem, ale i czymś, co woła o pomstę do nieba. Bardzo dużo składników musi pasować i smakować, by operowe danie było nie tylko zjadliwe, ale stanowiło ucztę. W Aix nastąpiła fenomenalna osmoza bezbłędnej obsady, zjawiskowego  kierownictwa muzycznego i natchnionej, niestety, ostatniej przed nagłą śmiercią, pracy reżyserskiej Patrice'a Chereau.
Spektakl opublikowano niedawno na nośnikach DVD i Blu-ray. I muszę przyznać, że rzadko się zdarza, by nagrania tak przekonująco wyzwoliło doznania zapamiętane z teatru.
Akcję umieścił Chereau w nasłonecznionym śródziemnomorskim domu. Domu kobiet gdzie, mniej lub bardziej zawoalowane, opresja i przemoc, wypełzają niemal z każdego kąta. Przez pewien czas nie dawały mi spokoju silne skojarzenia z nieco zapomnianym dramatem Federica Garcia Lorki "Dom Bernardy Alba": słońce, półcienie, misterna siatka psychologicznej gry między kobietami w zamkniętej przestrzeni.
O tej "Elektrze" napisano już bardzo wiele, wizja sceniczna nieodżałowanego geniusza jest tak energetycznie i emocjonalnie spójna, a zarazem wieloznaczna  i uruchamiająca całe ogromne obszary tego, co wymyślono na temat kondycji Elektry i co wyinterpretowano z jej mitu, że nie będę Czytelników zanudzał  osobistą interpretacją. Jeśli ktoś z Was nie zna tego spektaklu - powinien koniecznie doń sięgnąć.


Arcydzieło Straussa obrosło wieloma schematycznymi ujęciami i wytrychami interpretacyjnymi. Chereau stara się nas przekonać, że nie wszystko, co mówi Elektra, jest jedyną prawdą o świecie przedstawionym, jej optyka niekoniecznie musi wszystko do końca tłumaczyć. Niekoniecznie musi być od początku do końca opętana zemstą, jej matka niekoniecznie jest potworem, a ojciec niekoniecznie herosem. Francuz dokonuje rewelacyjnych przesunięć sensów mitu i libretta. Matka prawdopodobnie kocha Elektrę i cierpi z powodu jej stanu. Tak naprawdę Klitemnestra ma wiele powodów, by zemścić się na Agamemnonie, który ją zdradził i poświęcił ich córkę Ifigenię.
Elektra nie tyle jest, wedle Patrice'a Chereau, ogarnięta rządzą zemsty, co pogrążona w depresji. Egzystująca na progu życia, w przedsionku ukierunkowanych emocji ujętych w ramy kultury i cywilizacji. Znaczące jest to, że w pierwszej scenie, w której widzimy bohaterkę, wyłania się ona niejako ze szczeliny, rozpadliny - Elektra nie należy do żadnego z porządków. Tkwi unieruchomiona w swoim buncie i niespełnieniu także seksualnym. Siostra - pełna i zwyczajna kobieta - budzi politowanie, a zarazem porządnie. Chrysotemis chce zwykłego i spokojnego życia. Elektra zaś pragnie cierpieć i chce odbierać wszystko na ostrzu noża. Inaczej nie chce i nie potrafi. Chereau nie daje też do końca jednoznacznych odpowiedzi z kim właściwie Elektra do końca się identyfikuje i czyich "interesów" chce bronić - matki czy ojca? Czy doprowadza do śmierci Klitemnestry metodycznie, czy raczej przypadkowo, z powodu przypływu frustracji? Darzy "zakazanym uczuciem" ojca, brata, czy może matkę?
Jedno jest pewne: reżyser nie uśmierca w ostatniej scenie Elektry. Zostają z Chrysotemis w domu same. Muszą dalej tam żyć i to jest najgorsze. Historia Elektry pozostaje otwarta.


Francuzki reżyser wydobył ze swoich artystów pełnię ich możliwości scenicznych. Evelyn Herlitzius tworzy rolę swego życia. Posługuje się jasnym, niemal dziewczęcym i jedwabiście miękkim głosem, a jej ciało nie ma chyba ekspresyjnych ograniczeń. Jest Elektrą niezwykle, że tak powiem, cielesną i zmysłową. Kulminacji sięga jej taniec wyglądający jak atak epilepsji bądz histerii...
Waltraud Meier jest  doświadczoną wykonawczynią Klitemnestry, którą wciąż śpiewa na największych scenach i najważniejszych festiwalach. Nigdy nie byłem entuzjastą niemieckiej sopranistki, uważam, że jej renoma, zwłaszcza we Francji, jest nieco przesadzona, ale muszę jej oddać, że, mimo balastu doświadczenia, w jej kreacji u Patrice'a Chereau nie ma cienia manieryzmów. Wpisała się perfekcyjnie w koncepcję reżysera, a kameralny rozmiar sceny w Aix pozwala jej śpiewać bez dyskomfortu, którym był jej późniejszy występ w tej roli w przepastnej Opera Bastille.
Zapewne można mieć jakieś drobne zastrzeżenia do Adrianny Pieczonki w roli Chrysotemis:  jej głos brzmi miejscami zbyt twardo, a "góry" są siłowe, ale to drobiazgi gdyż jej występ jest też kreacją wokalno-aktorską od początku do końca.
Wszystkie, nawet małe role, zostały tu obsadzone świetnie, a wśród nazwisk niespodziewanie odnajdujemy legendarną Robertę Alexander w roli V Służebnicy czy Renate Behle (Nadzorczyni), nawiasem mówiąc, mamę i nauczycielkę znakomitego niemieckiego tenora - Daniela Behle.


Obraz byłby niepełny gdyby za pulpitem dyrygenckim nie stanął Esa Pekka Salonen. I to już jest czysta magia. Fiński maestro poprowadził "Elektrę" zjawiskowo - każdy niuans psychologiczny, każdy moment i zwrot akcji znajduje ekwiwalent w partii orkiestrowej. Nawet więcej: dyrygent najwidoczniej współkreuje z reżyserem tę wyjątkową, ale i kompletną wizję "Elektry" Ryszarda Straussa. Finalmente!

sobota, 13 września 2014

Kamil Majchrzak

 JEST zaledwie osiemnastolatkiem. Na korcie momentami przypomina rozkapryszonego dzieciaka - rzuca rakietą, gdy mu nie wychodzi gra, po zepsutym woleju czy wyrzuconym forhendzie, na cały głos krzyczy do siebie: Ty debilu! Ciągle gestykuluje, coś mówi do swojego trenera, a nagle, po fantastycznym zagraniu, uśmiecha się od ucha do ucha, a wraz z nim cały kort.  Kamil Majchrzak. Najnowsza nadzieja polskiego tenisa. Mistrz wielkoszlemowego US Open w grze podwójnej chłopców z 2013 roku. Bo wtedy Kamil występował jeszcze jako junior. Od pewnego czasu przepoczwarza się z tenisowego baby w zawodowego gracza. Ten proces przebiega imponująco, bo w marcu tego roku wygrał zawody ITF w Kartagenie, w lipcu, w tej samej kategorii ITF Men's Circuit, triumfował w Michalovcach.
 Nic zatem dziwnego, że Kamil, mimo jeszcze bardzo niskiego rankingu ATP, był dla wielu kibiców jedną z  gwiazd Pekao Szczecin Open - największego międzynarodowego turnieju tenisa męskiego w Polsce.
Szczeciński challenger odbywa się od ponad dwudziestu lat, a przez turniej przewinęli się, na różnych etapach kariery, tak wybitni zawodnicy jak Nikolaj Dawidienko, Stan Wawrinka, Gael Monfils, tutaj występowali świetni polscy gracze - Łukasz Kubot, Jerzy Janowicz, swoją wielką karierę rozpoczynał debel Frystenberg-Matkowski.
Korty ziemne usytuowane są na obrzeżach śródmieścia, w willowej i pełnej zieleni dzielnicy, szczególnie wieczorne mecze, przy sztucznym świetle i zaglądających na kort centralny starych rozłożystych drzewach, mają niepowtarzalny klimat, którego nie jest w stanie oddać przekaz telewizyjny.


Nie ukrywam, że wybrałem się do Szczecina przede wszystkim po to, żeby, po raz pierwszy, zobaczyć Majchrzaka w akcji. Zawodnik mówił na konferencjach prasowych, że na Pekao Open przyjechał zmęczony, "na oparach paliwa", ale włoży do gry całe serce. I tak też było. Kamil rozgrywał w Szczecinie ciężkie trzysetowe pojedynki. Doszedł do ćwiećfinału w którym odpadł z wysoko tu rozstawionym Dustinem Brownem - bardzo sprawnym i błyskotliwym zawodnikiem, który wygrał w tym roku z samym Rafą Nadalem podczas prestiżowego turnieju w Halle.
Ćwierćfinał szczecińskiego turnieju to, jak dotąd, największe osiągnięcie osiemnastolatka z Piotrkowa Trybunalskiego w rozpoczętej właśnie karierze seniorskiej.
Kamil prezentuje styl gry, którego nie jestem fanem. Zawodnik stoi przede wszystkim za linią końcową, sporadycznie wchodzi w głąb kortu - stawia przede wszystkim na regularne przebijanie piłki, a w dogodnym momencie przechodzi do ataku, którym chce zdobyć punkt. Nie kreuje gry. I pewnie dlatego bywa określany "Polskim Djokovićem". Mam jednakże nadzieję, że chłopak zdaje sobie sprawę jak mordercze treningi wytrzymałościowe i diety stosuje serbski gwiazdor, by prowadzić tak eksploatującą grę obronną. O Rafie nie wspominając.
Wolę tenis szybszy, bardziej atakujący i ryzykowny. Uwielbiam tzw. chodzenie do siatki i zdobywanie punktu np. wolejem lub energetycznym, pełnym adrenaliny smeczem. Nie przepadam za ustawiczną grą z głębi kortu, bo często przypomina to gumę do żucia dla oczu. Zawsze więc będę większym zwolennikiem tenisa Rogera Federera niż Djokovića i Nadala. Ale potrafię docenić mozolne wypracowywanie przewagi sytuacyjnej i niespodziewany atak w wolne miejsce kortu. I to potrafi nasz Kamil. Jeszcze jest w jego tenisie bardzo dużo luk - gra na zbyt sztywnych nogach, wiele punktów chce wygrać "na stojąco". Kurczowe trzymanie się strefy za linią końcową powoduje, że wiele reaktywnych piłek po prostu się zatrzymuje  na siatce lub są zbyt łatwe dla przeciwnika. Jednakże jest zawodnikiem inteligentnym, błyskotliwie operuje piłką, sporo widzi na korcie i w związku z tym miewa kapitalne pomysły na atak - problem w tym, że wiele z tych ładnie wymyślonych zagrań, w kluczowych momentach psuje, jak np. w przegranym w Szczecinie meczu z Dustinem Brownem.


Czy talent tenisowy Kamila nie ulegnie rozproszeniu z powodu problemów z koncentracją i opanowaniem nerwów na korcie? Nie mamy jeszcze odpowiedzi na to pytanie. Ale znamy przykłady w polskim tenisie, gdy wielki talent musiał skapitulować po ciągłej walce z presją psychiczną. Z tego powodu nigdy nie rozwinął kariery singlisty, na jaką zasługiwał, Łukasz Kubot - wspaniały gracz ofensywny, błyskotliwy woleista, mistrz Australian Open w grze podwójnej. Problemy psychiczne powiązane z ciągłymi kontuzjami, rujnują karierę utalentowanej Urszuli Radwańskiej, siostry słynnej Agnieszki.
Jak będzie z Kamilem Majchrzakiem? Wszystko zależy jak szybko dojrzeje i okrzepnie w zawodowym tourze, a przede wszystkim jakich profesjonalistów spotka na swojej drodze. Na razie Kamil ma odważne plany. Na konferencji prasowej w Szczecinie powiedział, że odłożył trochę pieniędzy i zamierza w siebie zainwestować, by awansować w rankingu. Do końca roku planuje kilka ważnych startów, m.in w Ameryce Południowej.


Nie sposób jeszcze nie wspomnieć o świetnym występie innego młodziutkiego polskiego tenisisty- 17 letniego Jana Zielińskiego z Warszawy, który wraz z Kamilem, grał w deblu o awans do półfinału szczecińskiej imprezy. Mecz chłopcy wprawdzie przegrali z doświadczonym i o dziesięć lat starszym duetem australijsko-nowozelandzkim, ale pierwszego seta zdobyli w dużym stylu, a Zieliński pokazał świetne, pełne wyobraźni zagrania. Uwaga, talent!

wtorek, 9 września 2014

Prawie wielcy, smutno przegrani

   

  Turniej wielkoszlemowy US Open 2014 przeszedł do historii. O ile w turnieju kobiecym, zgodnie z planem i przewidywaniami, wygrała Serena Williams o tyle mężczyzni zgotowali w tym roku absolutną sensację. A właściwie jeden z nich -  Marin Cilić. 26 letni Chorwat wygrał turniej wielkoszlemowy po raz pierwszy w karierze.
 Ale, moim zdaniem, na jeszcze większą uwagę zasługują wielcy przegrani tegorocznego turnieju.
 Dunka polskiego pochodzenia-Karolina Wozniacka-rozegrała najlepszy turniej od czasów gdy przez wiele miesięcy była numerem jeden kobiecego tenisa. Ale już wtedy wielu komentatorów kpiło z niej, że fotel liderki zajmuje zawodniczka, która nie może się pochwalić przynajmniej jednym tytułem wielkoszlemowym. W 2009 Karolina osiągnęła finał US Open, który przegrała z legendarną Kim Clijsters. W tym roku, po ponad dwu latach stałego obniżania poziom gry i spadku w rankingu, Wozniacka ponownie stanęła przed szansą wygrania turnieju wielkoszlemowego. Znowu osiągnęła finał w Nowym Jorku.
Oddajmy Dunce sprawiedliwość. W swojej grze dokonała swoistej transgresji. Wydobyła typowe dla siebie walory - szczelną defensywę polegającą na świetnym bieganiu po korcie i odbieraniu prawie wszystkich piłek - a dodała do nich atak w doskonale wypracowanych przewagach sytuacyjnych, szczególnie widoczny w forhendowym uderzeniu wzdłuż linii lub w dobrym zachowaniu przy siatce, co było przez dłuższy czas ogromnym mankamentem Karoliny. Apogeum  znakomitej gry kombinacyjnej nastąpiło podczas meczu Wozniackiej z Marią Szarapową w czwartej rundzie. Właśnie ten mecz pozostawił wrażenie, że duńska zawodniczka jest już gotowa, by wreszcie sięgnąć po tenisowe złoto. Ćwierćfinałowy mecz  z Sarą Errani, gdzie pozwoliła Włoszce wygrać zaledwie jeden gem, tylko wzmocnił to odczucie. Spotkanie półfinałowe z rewelacyjną Chinką Shuai Peng było wprawdzie trudne, pojawiły się w grze Wozniackiej lekkie oznaki zmęczenia, ale to przecież naturalne.
I gdy byliśmy pewni, że Karolina, która ostatnio, jako jedna z nielicznych, była w stanie skruszyć siłę tenisa Williams, przynajmniej w jednym secie, tym razem postawi kropkę nad "i"  - finałowy występ Dunki okazał się bardzo rozczarowujący. Moim zdaniem Wozniacka okazała się klasycznym przykładem strachu przed wygraną. A gdy pojawia się strach, presja i nadmotywacja tenisistka defensywna i bierna z natury - wraca w meczu o wielką stawkę do swych korzeni. Karolina, podobnie jak nasza Agnieszka Radwańska, przebiła krótkie piłki na środek kortu, które Williams bezwzględnie atakowała. Podobnie jak jej krakowska przyjaciółka, Karolina postawiła w tym meczu na grę zachowawczą i bojaźliwą. W każdym innym meczu, przy takiej dyspozycji jak obecnie, Wozniacka najprawdopodobniej doprowadziłaby przynajmniej do trzeciego decydującego seta. Szkoda.


   Mam wrażenie, że coś podobnego się przydarzyło finaliście męskiego turnieju. Kei Nishikori grał w tegorocznym US Open fantastyczny tenis, który pozwolił mu wygrać z takimi przeciwnikami jak Milos Raonić, Stan Wawrinka czy Novak Djoković. I wszystko się rozpadło jak domek z kart w najważniejszym meczu o tytuł. Japończyk nie potrafił wejść na swoje najwyższe obroty. Grał nie o triumf, lecz o przetrwanie i doczołganie się do końca meczu. Co było tego powodem: brak rezerw fizycznych po ciężkich meczach w trakcie turnieju, czy ugięcie się pod presją psychiczną? Odpowiedz zna tylko on i jego współpracownicy. Temu wyjątkowemu tenisiście przychodzi tylko życzyć, żeby finał US Open nie okazał się jego jedynym i największym sukcesem. Bo stać go na wszystkie szczyty.


  Marin i Kei awansowali do top 10 rankingu ATP. Obaj mają szansę na występ w kończącym sezon turnieju Masters w Londynie.
Karolina, dzięki finałowi US Open, zajęła dziewiąte miejsce  rankingu WTA. I będzie się, być może, liczyła w walce o występ w kobiecym odpowiedniku Masters w Singapurze.


niedziela, 7 września 2014

US Open Tak, bohaterowie są zmęczeni!

KILKANAŚCIE dni temu swój wpis, poprzedzający ostatni turniej wielkoszlemowy w sezonie - US Open - zatytułowałem "Bohaterowie są zmęczeni?". Mimo wszystko do końca nie wierzyłem, że w decydujących dniach nowojorskiego turnieju, będzie musiała paść odpowiedz twierdząca.
Czołówka męskiego tenisa, na naszych oczach, przechodzi wstrząsy tektoniczne. Bo nr 2 rankingu ATP Rafael Nadal, z powodu kontuzji, do Nowego Jorku nie przyjechał i nie podjął się obrony ubiegłorocznego tytułu. W drugim tygodniu odpadli z rozgrywek tacy gwiazdorzy jak mistrz Australian Open 2014 Stan Wawrinka i wieloletni mieszkaniec top10 - Tomasz Berdych.

   Prawdziwe trzęsienie ziemi nastąpiło jednak w sobotę, 6 września, gdy rozegrane zostały dwa półfinały. W pierwszym, po czterosetowej batalii, wyższość Japończyka Keia Nisikori musiał uznać nr 1 światowego tenisa - Novak Djoković. I gdy się wydawało, ba, większość obserwatorów była pewna awansu do finału Federera, który, zdaniem komentatorów, miałby bardziej niż duże szanse na 18 tytuł wielkoszlemowy w karierze, po  starciu z niedoświadczonym i chwiejnym kondycyjnie Japończykiem, rzeczywistość napisała najbardziej niebywały scenariusz od lat.
Oto o tytuł mistrza US Open zagrają tenisiści drugiego planu - Marin Cilić i Kei Nishikori.
Powiem tak: mam osobistą satysfakcję z  sukcesu 25 letniego gracza z Japonii. Jego karierę obserwuję od jakiegoś czasu  i uważam go za jednego z najinteligentniejszych i finezyjnych tenisistów obecnego Touru. Mimo umiarkowanych warunków fizycznych ("zaledwie" 178 cm wzrostu, raczej drobna budowa) Kei potrafi w kluczowych momentach zaordynować przeciwnikowi serwis nie do odbioru lub na tyle wyrafinowany, że partner po drugiej stronie siatki znajduje się w potrzasku. Nishikori jest przy tym w stanie  prowadzić długie wymiany, błyskawicznie przechodzić z obrony do ataku, szybko odnajdywać kąty i miejsca na korcie do których posyła zabójczą piłkę, gra poprawnie we wszystkich strefach pola gry także przy siatce.
Co jest jednak problemem Japończyka, co powoduje, że dopiero teraz zawalczy o pierwszy wielkoszlemowy tytuł? Kondycja fizyczna, a co za tym idzie problemy zdrowotne. To one zablkowały mu drogę do triumfu w prestiżowym turnieju w Madrycie tego roku, gdy, po deklasacji Nadala, w pewnym momencie meczu, musiał odpuścić i dograć spotkanie nie mogąc się właściwie poruszać. Jak to się czasem mawia: grał na operach paliwa.  Z tego powodu, ja i wielu innych miłośników dyscypliny, nie braliśmy sympatycznego Japończyka pod uwagę jako kandydata do nowojorskiego szlema. Oczywiście, przewijał się w gronie "czarnych koni" i "outsaiderów", ale murowani kandydaci byli dwaj: Serb Novak Djoković i Szwajcar Roger Federer, dlaczego zawiedli?

Moim zdaniem obaj przede wszystkim swoich rywali zlekceważyli. Djoković bardzo wierzył w swoje wszechstronne przygotowanie fizyczne, które od paru sezonów go nie zawodzi, które pozwala mu wyjść zwycięsko z wielogodzinnych maratonów i walki na zamęczenie przeciwnika. Tym razem jego plan zawiódł. Nishikori nie dość, że lepiej zniósł 35 stopniowy upał na korcie, to jeszcze zdominował Serba taktycznie i mentalnie. Japończykowi udało się przełamać serwis Novaka  w decydującym czwartym secie, a następnie skupiał się na swoich gemach serwisowych. Zarządzał swoimi zasobami energetycznymi subtelnie i bezbłędnie. Mam wrażenie, że serbski mistrz długo nie czytał taktyki swego przeciwnika.  Novak, w tym upale i pod taką presją japońskiego kolegi, nie wytrzymywał swego, zwykle skutecznego, obronnego przebijania zaś ataki były pospieszne, nieprzygotowane i nieprecyzyjne. Musiał przegrać.
  Nieco podobna była sytuacja w drugim półfinale - tyle, że krótszym, trwającym przepisowe trzy sety.

Federer, podobnie jak Djoković, bardzo wierzył w swoją przewagę popartą zdobyciem siedemnastu szlemamów i ponad 70 milionami dolarów zarobionymi na kortach całego świata. Na korcie jednak osiągnięcia, honoraria i kontrakty reklamowe nie grają i nie mają, w konkretnym meczu o stawkę,  znaczenia. Liczy się kondycja dnia.  Cilić zmiażdżył tenis szwajcarskiego Maestro atomowym serwisem. Roger był pewien, że tę chorwacką nawałnicę przetrzyma, że przeciwnik spali paliwo i wtedy On - mistrz wyrafinowanego ataku - postawi decydującą kropkę nad i. Niestety. Federer był spóźniony do większości piłek Chorwata.  Bierne czekanie na zmianę wydarzeń kosztowało 33 letniego Federera zmarnowanie jednej z ostatnich szans w karierze na zdobycie osiemnastego tytułu w Wielkim Szlemie.
Czeka nas ekscytujący finał o którym nikomu, przed US Open, się nie śniło.
Jeśli Marin Cilić pojawi się w poniedziałkowym finale - w takiej dyspozycji jak w meczu z Federerem - może być autorem bodaj największej sensacji w męskich tenisie od lat. On - jeszcze niedawno obarczony podejrzeniami o stosowanie dopingu - zdobywa największe trofeum w tenisowej karierze.
Kei Nishikori należy jednak do bardzo rzadkiego gatunku "cichych zabójców". To tenisita, który się na korcie czai, osacza, buduje misterną pajęczynę w którą "ofiara" wpada niepostrzeżenie, zanim zdąży się zorientować, że jest już po wszystkim. Aby się tak stało Kei musi zagrać na swoim szczytowym poziomie, a do tego wyjść na kort świeży i w pełni zregenerowany po ciężkich i wielogodzinnych meczach w poprzednich rundach. Niech się dzieje!