czwartek, 25 grudnia 2014

Zakochajmy się...


Zakochajmy się (jeszcze mocniej) w muzyce na Święta. Życzę wszystkim, żeby byli tam gdzie chcą i  z kim chcą. A w 2015 najlepszych przedstawień, koncertów i wielkiego tenisa z fantastycznym udziałem Polaków. Vamos!















Wkrótce się do Was odezwę i opowiem o swoich spotkaniach z arcydziełem Donizettiego "Lucia di Lammermoor". Nie miałem wprawdzie szczęścia ani zdolności czasowej teleportacji i nie słyszałem na żywo Callas, Sutherland czy Scotto. Ale Gruberovą, Devię, Anderson, Aliberti, Sumi Jo, Bonfadelli, Kurzak, Netrebko,Ciofi, Dessay, Damrau, Mosuc i owszem. Będzie o przedstawieniach, nagraniach i dlaczego to, moim zdaniem, tak wyjątkowa rola. Zapraszam.

wtorek, 9 grudnia 2014

Martina, pomocy!

 WIADOMOŚĆ jak grom z jasnego nieba: jedna z największych legend i mistrzyń kobiecego tenisa, posiadaczka osiemnastu tytułów wielkoszlemowych, "Królowa Wimbledonu", uffff, Martina Navratilova przybywa na pomoc Agnieszce Radwańskiej - szóstej tenisistce rankingu WTA, posiadaczce O tytułów wielkoszlemowych, uznawanej za wirtuozkę tenisa bez siły rażenia.
  Przyznam, że w najśmielszych przypuszczeniach nie sądziłem, że team Radwańskiej zaproponuje współpracę Navratilovej. Uściślijmy jednak: Martina nie będzie główną i jedyną trenerką Agnieszki, ale kimś w rodzaju konsultantki, która będzie towarzyszyć polskiej zawodniczce podczas największych turniejów. Kontrakt dotyczy 2015 roku. Trenerem Radwańskiej pozostaje Tomasz Wiktorowski.
Teoretycznie decyzja wydaje mi się więcej niż trafna. Martina Navratilova, poproszona, zawsze bardzo rzeczowo i bez owijania w bawełnę punktowała braki w tenisie Radwańskiej. Mówiła m.in, że Agnieszce brakuje w kluczowych momentach meczu lub turnieju agresji w grze, że brakuje jej siły, a to powoduje, iż każda silniejsza przeciwniczka, gdy jest w formie, może ją zdmuchnąć z kortu już w pierwszym meczu np. turnieju wielkoszlemowego. Podkreślała wreszcie, że Radwańska znakomicie operuje piłką, ma wiele zalet w obszarze "gry miękkiej", potrafi zaskoczyć niekonwencjonalnymi zagraniami, dobrze obserwuje kort i wykorzystuje jego geometrię, ma zmysł antycypacji. Szczególnie utkwiło mi zdanie Martiny wypowiedziane parę lat temu po którymś z występów Polki: - Tenis Agnieszki nie ma istotnych luk, ale i nie ma wyróżniających przewag nad najtrudniejszymi przeciwniczkami.
Czyżby więc otoczenie Radwańskiej i ona sama bardzo uważnie przez lata wsłuchiwała się w komentarze i rady starszej koleżanki i teraz postanowiła je wcielić w życie?
Na szczytach męskiego tenisa zapanowała ostatnio swoista moda na zapraszanie do sztabu trenerskiego kogoś z wielkich mistrzów przeszłości. Roger Federer poprosił o pomoc Stefana Edberga zaś Novak Djoković - Borisa Beckera. Oczywiście. ich zadaniem nie jest czuwanie nad codziennym mozolnym trenowaniem, ale raczej wsparcie mentalne. Bo najbardziej profesjonalny techniczny trening nie zastąpi doświadczenia kogoś, kto wieokrotnie podnosił mistrzowski puchar, kto zna adrenalinę towarzyszącą meczowi finałowemu i oddychał rozrzedzonym powietrzem na  szczycie kariery. Czy podobna strategia przyjmie się teraz w tenisie kobiecym?
Pytanie zasadnicze: czy Agnieszce Radwańskiej wystarczy "konsultacja mentalna" choćby i największych mistrzyni? Czy przypadkiem krakowiance nie brakuje przede wszystkim więcej godzin spędzanych na bieżni, siłowni i w tunelu lekkoatletycznym? Pamiętamy przecież jak często po genialnym meczu - w następnym Agnieszka słaniała się po korcie ze zmęczenia, co ewidentnie świadczyło, że w przygotowaniu fizycznym jest popełniany błąd. Z drugiej strony w środowisku tenisowym powszechny jest pogląd, że Aga jest trudna we współpracy i bardzo brakuje w jej otoczeniu zawodowym kogoś kto miałby w jej oczach autorytet. Komu jak komu, ale Navratilovej Radwańska nie podskoczy! Będzie musiała brać pod uwagę jej sugestie, będzie czuła presję obecności Mistrzyni na trybunach, a i fakt, że rady Martiny kosztować będą Radwańską znaczną część jej uposażenia też ma istotne znaczenie.
Agnieszka Radwańska w przyszłym roku skończy 26 lat. W czasach Martiny to był dla tenistki już wiek "podeszły", bo wtedy szczyty wielkoszlemowe obskakiwały nastolatki. Dzisiaj, gdy Serena Williams, w wieku 32 lat, jest od ponad roku numerem 1 światowego tenisa, wiek Radwańskiej uznać należy za zawodową dojrzałość. Największym sukcesem Polki pozostaje finał Wimbledonu w 2012 roku. W 2013 osiągnęła tam półfinał, a w styczniu 2014, po wielkim meczu z Wiktorią Azarenką, dotarła do półfinału Australian Open. Musiała jeszcze wygrać dwa mecze z zawodniczkami w swoim zasięgu (Dominika Cibulkowa i Na Li), aby po raz pierwszy zostać mistrzynią turnieju Wielkiego Szlema. Tak się jednak nie stało. Agnieszka nie wytrzymała presji i nie była w stanie się zregenerować po wyczerpującym spotkaniu w ćwierćfinale.
Navratilova została zatrudniona, żeby sięgnięcie po tytuł wielkoszlemowy stało się wreszcie dla Radwańskiej realne.
Kwestią dyskusyjną pozostaje jednak fakt, że Martina to gość z diametralnie innej, bezpowrotnie(?) minionej epoki tenisa gdy gra nie była siłowa, a techniczna, gdy królował serve and volley...Spójrzcie na pierwszy z brzegu mecz Navratilovej - po niemal każdym uderzeniu natychmiast szła do siatki. Czy właśnie wolejowy potencjał Agnieszki czeska legenda postanowi rozwinąć? Zmotywuje do porzucenia postawy obronnej na rzecz tenisa ofensywnego? Zachęci do cięższych treningów wytrzymałościowych? Bo nie chcę wierzyć w to, że jej zadaniem będzie ozdabianie, pokazywanej w transmisjach telewizyjnych meczów, ławki trenerskiej Radwańskiej...
  Martina Navratilova to wielowymiarowa postać. Urodzona w Pradze, czeska emigrantka w USA, działaczka LGTB, chętnie komentuje na twitterze wydarzenia polityczne i społeczne, stoczyła chyba najtrudniejszą wygraną walkę z nowotworem, wielbicielka opery i Abby. No, a niebawem, być może, zasłużona dla polskiego tenisa - trenerka.


poniedziałek, 1 grudnia 2014

Cud nad Mozą



 TAKIE wieczory jak ten, 29 listopada 2014, zdarzają się bardzo rzadko w najważniejszych teatrach, a przecież Opera Royal de Wallonie to nie MET, La Scala czy Covent Garden. "Luisa Miller" Giuseppe Verdiego otrzymała niezrównane Trio, rzekłbym  -  najlepsze możliwe aktualnie: Patrizia Ciofi (Luisa)-Gregory Kunde (Rodolfo)-Nicola Alaimo (Miller). Co ciekawe, wszyscy troje dzięki wielkiej muzykalności, najwyższej klasy rzemiosłu śpiewaczemu i zaangażowaniu dramatycznemu pokonali swoje naturalne ograniczenia - zwłaszcza dotyczy to Ciofi, której nieco zawoalowany sopran liryczno-koloraturowy z natury nie pasuje do roli Luisy, która brzmieć musi momentami niczym obłąkana Lucia, a niekiedy jak Abigail z "Nabucca", czyli, jak mawiają Włosi, soprano dramatico d'agilita (dramatyczna koloratura).
Opera Walońska, usytuowana w samym sercu nie najpiękniejszego wprawdzie, ale bardzo dynamicznego i pełnego młodości (za sprawą m.in znakomitego Uniwersytetu) miasta, jest najważniejszą, po brukselskim La Monnaie, sceną operową w Belgii. Jej dyrektor naczelny i artystyczny, Włoch Stefano Mazzonis di Pralafera, dba, by jego teatr stanowił uzupełnienie dla oferty w stolicy gdzie stawiają na wysmakowany barok i operę dwudziestowieczną. Liege w ciagu sezonu proponuje przede wszystkim dziewiętnastowieczny repertuar francuski i włoski, a  rozległe i osobiste kontakty dyrektora ze śpiewakami pozwalają mu kompletować obsady na poziomie, którego nie sugeruje dotacja - nie przesadnie wysoka. Tylko w tym sezonie śpiewają na scenie walońskiej m.in Nucci, Rancatore, Flórez, Mehta, Korchak, Pizzolato, Raimondi, Massis, dyrygują Palumbo, Arrivabeni czy Campanella...
Na scenie w Liege przed laty święciła legendarne tryumfy Ewa Podleś - w estradowych wersjach "Tankreda" i "Semiramidy" Rossiniego.




"Luisa Miller" jest wczesnym dziełem Verdiego - zwykle świetnie się sprawdzający Cammarano nie przygotował tym razem nadzwyczajnego scenariusza w oparciu o tekst Schillera. Niemniej muzyka jest w niektórych scenach porywająca, a wybitni śpiewacy są w stanie nadać dziełu wielki tragiczny wymiar gdzie Luisa, niczym Gilda, przemienia się z płochliwego i niewinnego dziewczęcia w prawdziwą heroinę na miarę Violetty Valery, poświęcającej miłość dla dobra innych. Hrabia Walter, ojciec Rudolfa, jest rozdarty między machiawellicznymi ambicjami a miłością do syna, podstępny Wrum plecie nici swych intryg w które sam wpada,  trio Millera, Luisy i Rodolfa antycypuje finał pózniejszej "Traviaty".
W Liege nastąpiła osmoza sceny, kanału orkiestrowego i obsady wokalnej. Jean - Claude Fall nie szuka w tej partyturze czegoś, czego w niej nie ma - daje przekaz w klarownym i tradycyjnym języku teatralnym, a napięcia buduje wokół detalu i osobowości wykonawców. Luizę i jej otoczenie oglądamy wśród pni monstrualnych drzew potem scena się podnosi i ukazuje się nam mroczna niczym pieczara pałacowa komnata w której podli Wrum i Walter snują swoją grę - tragiczną w skutkach. Trzeci akt rozgrywa się wśród przewróconych pni i jak wszystko - poza czasem. Choć niektóre kostiumy i fryzury  śpiewaczek mogą sugerować, że jesteśmy w faszystowskiej Italii...




Gregory Kunde - przez lata wybitny tenor w operach Donizettiego i Belliniego, o barytonowym timbrze, od paru sezonów z sukcesami śpiewa  role Verdiego, bo przywołajmy Otella i Manrica w Wenecji, Gustawa w Turynie...Premierowy spektakl, 26 listopada, budził pewne wątpliwości. Kunde śpiewał jak zwyke z wielkim zaangażowaniem i w nieposzlakowanym stylu, ale nie w pełni kontrolował głos w obszarze mezza voce, brakowało niuansów dynamicznych, zbyt jednostajnie operował kontrastem forte-piano.
Drugi spektakl był już pełnią mocy artystycznej tego wyjątkowego śpiewaka, który, mimo sześdziesięciu lat, bez reszty wykreował rozkochanego i zapalczywego młodzieńca. Każda fraza była doskonale osadzona w kontekście, a do tego wyjątkowa sztuka wokalnego koloru.  Grazie, Maestro.




Nicola Alaimo miał, podczas premiery, problemy z oddechem na początku spektaklu. Wtedy wydawało mi się, że ten młody jeszcze baryton, odnoszący sukcesy przede wszystkim w operach Donizettiego i Belliniego, nie jest  gotowy do Verdiego. Jednakże drugi spektakl udowodnił jak trafna to była decyzja obsadowa. Alaimo jako Miller zalał scenę ciepłym i nasyconym tonem, posługiwał się bezbłędnym legato i nieskazitelną dykcją, a jego postać była dopracowana wyrazowo od pierwszej do ostatniej frazy. Niektórzy snują wręcz odniesienia do niezapomnianego Renato Brusona. Niezrównany był duet z córką w trzecim akcie.


Patrizia Ciofi, podobnie jak Gregory Kunde, wybrała Liege, by przetestować swoje możliwości w roli Luizy przed dalszą wędrówką z tą partią przez sceny Wiednia i Berlina. Bardzo lekki i liryczny głos, nie zawsze przekonujące "góry" i wyrazny brak, potrzebnego niekiedy Luizie, niskiego rejestru w którym śpiewaczka demonstruje raczej ekspresyjne parlando...Wszystko to właściwie powinno skazywać artystkę na porażkę w roli, która dzwięczy w uszach głosami Montserrat Caballe, Katii Ricciarelli czy Renaty Scotto. Ale, cóż, sztuka to nie matematyka i tutaj nie zawsze dwa plus dwa daje cztery. Ciofi jest chyba najinteligentniejszą i najbardziej wnikliwą stylistycznie wśród dzisiejszych pierwszoplanowych śpiewaczek. Potrafiła pokonać naturalne ograniczenia za sprawą urzekającego prostotą frazowania, a akcenty, rytm i tekst tworzyły nierozerwalną jedność,  z każdego śpiewanego słowa emanowała szczerość i pełne zaangażowanie dramatyczne. Szczególnie w trzecim akcie głos Ciofi nabrał niezwykle skupionego i pełnego brzmienia, które całkowicie pozwoliło mi zapomnieć o wielkich interpretatorkach z przeszłości. Tradycyjnie w przypadku sieneńskiej śpiewaczki podziwialiśmy jej sztukę światłocienia  i operowanie barwą, choćby pełne elegancji sfumato. Jej Luisa jest delikatna i wrażliwa, nie ma nic z wielkiej heroiny jaką kreuje np. podczas nowojorskiego spektaklu Renata Scotto (1979). Ciofi ukazuje Luisę jako tragiczną ofiarę manipulacji i opresji psychicznej.  A to, czego dokonało tych troje śpiewaków w ostatniej scenie to już czysta magia - zdarzająca się w dzisiejszej operze, opanowanej przez mechanizmy biznesowo-marketingowe, bardzo rzadko.





Na uznanie zasługuje też węgierski bas Baltin Szabo w roli Wurma i tylko Luciano Montanaro (Walter) odstawał od poziomu reszty obsady: podczas premiery był katastrofalny, w drugim spektaklu na szczęście poprawny.
Massimo Zanetti, wyrastający na gwiazdę operowej batuty, wykrzesał z orkiestry i chóru  maksimum możliwości, a są one niemałe. Znakomicie towarzyszył śpiewakom, wrażliwie wydobywał energię, motorykę i niuanse partytury.
To był wielki spektakl zbudowany skromnymi środkami i pozbawiony splendoru-glamour, który tak często przesłania, podczas wielkich festiwali i premier na czołowych scenach, prawdziwą sztukę i to, co jest w niej najważniejsze: wzruszenie. Merci bien, Liege.
Transmisja spektaklu 4 grudnia w Medici TV.