wtorek, 23 sierpnia 2016

Boska Florence, czyli metafora współczesnej kultury?



Bardzo czekałem na film "Boska Florence". Od lat znałem jej nagrania i postać, która, zwłaszcza dla nas operomaniaków, jest archetypem "Ja po prostu mam talent" i "Każdy może śpiewać".
Nie zamierzam tu pisać recenzji filmowej, zresztą nie mam ku temu predyspozycji choćby amatorskich gdyż dla mnie kino, choć nie pamiętam lat 60 i 70 ;), skończyło się na Bergmanach, Viscontich, Kurosawach i takich tam...Owszem, oglądam obecnie ambitne seriale, czasem jakiś wypad do kina, ale wielkich przeżyć i przekonania, że jestem świadkiem wielkiej sztuki filmowej, z tego nie mam. No taka prawda.
Ale Meryl Streep staram się oglądać regularnie nawet w "Mamma mia" (Abbe zresztą bardzo lubię) czy "Diabeł ubiera się u Prady" (czy jakoś tak...). Na "Florence" poszedłem jednak także ze względu na bohaterkę. Film, mimo jego lekkiej z pozoru formy i najwyraźniej zakwalifikowania przez box office do kategorii urlopowo-wakacyjnej, uważam za dzieło poważne i raczej smutne. Oczywiście klasy nadaje mu Streep jak również cały znakomity zespół aktorski, bo film jest mistrzowskim popisem gry zespołowej. Jednakże obraz Stephen'a Frears'a jest także poruszającym głosem publicystycznym na temat współczesnej kultury (tak!): dęte wydarzenia, kupowanie recenzji, kreowanie gwiazd bez krzty talentu za to z przerośniętym ego, głucha publiczność...Skąd my to znamy, prawda? Przecież nawet na naszym muzyczno-klasyczno-operowym poletku obserwujemy obecnie te zjawiska z dużą mocą. Ileż to beztalenci pianistycznych, wokalnych czy dyrygenckich próbuje nam narzucić agresywny marketing i PR wielkich koncernów fonograficznych, stacje telewizyjne, pisma branżowe czy managerowie instytucji muzycznych? Jednakże te działania rozciągają się na wszystkie przestrzenie kultury z literaturą i teatrem dramatycznym na czele.
Pomiędzy tym a osobistym dramatem Najgorszej Śpiewaczki Świata twórcy filmu stawiają istotne pytania o prymat chęci szczerej i uporu nad rzemiosłem. Mamy pogardę większości dla koneserów; dyletantów i ignorantów dla profesjonalistów. Cyniczne psucie gustu, zamach na podstawy edukacji muzycznej, manipulacja w imię korzyści jakie z pozycji finansowo-towarzyskiej "Boskiej Florence" czerpie jej pasożytnicze otoczenie.
Jednak to nie wszystko co oferuje nam film. Jest jeszcze, jak wspomniałem, dramat Florence Foster Jenkins. Czy to możliwe, że była aż tak bezkrytyczna, zadufana w sobie, głucha? Streep genialnie pokazuje złożoność swojej bohaterki. Gdy widzimy zachwyt i łzy w oczach Florence, która podziwia legendarną diwę tamtych czasów, Lily Pons, na koncercie w Carnegie Hall staje się jasne, że Foster Jenkins była zakochana w muzyce tyle, że bez wzajemności. Albo inaczej: bez środków do realizacji swego marzenia - "być jak Lily Pons, śpiewać tak jak ona arię z dzwoneczkami". Przejmująca jest scena gdy Florence czyta miażdżącą recenzję ze swego pamiętnego "recitalu" w Carnegie. Zdezorientowana, przerażona, bezgranicznie smutna...Przecież chciała tylko przeżyć kilka chwil iluzji? Dlaczego odbiera się jej tę szansę? Florence zyskała jednak coś bardzo ważnego: pamięć następnych pokoleń. I to między innymi a może przede wszystką za sprawą prawdziwie "Boskiej Meryl". Nie wiem czy to zasługa reżysera czy genialnej aktorki, ale "Boska Florence" nie ośmiesza bohaterki filmu, widz nie jest zachęcany do rechotu a sama Florence bynajmniej nie jest przedstawiana jako postać groteskowa. Koniecznie!



sobota, 20 sierpnia 2016

Bellini nie miał szczęścia



   NIE miał szczęścia Vincenzo Bellini na warszawskim festiwalu "Chopin i Jego Europa". Wieczór zapowiadał się- na papierze- jako szczytowe wydarzenie cyklu koncertów- poświęconych twórczości i jej europejskim związkom naszego największego kompozytora. Koncertową wersję "I Capuleti e i Montecchi" zagrała na historycznych instrumentach słynna "Europa Galante" pod batutą swego szefa - Fabia Biondiego. W obsadzie wokalnej gwiazda muzycznych mediów i dużej wytwórni płytowej: Vivica Genaux w partii Romea.
 Niestety, orkiestra, która ma na koncie błyskotliwe nagrania muzyki barokowej, we wczesnoromantycznym bel canto brzmiała mechanicznie, bez temperamentu i polotu a zarazem niezbyt precyzyjnie. Bardzo mnie to zaskoczyło, bo sądziłem, że Włosi zagrają swój wielki repertuar przynajmniej z zaangażowaniem. Tymczasem miałem wrażenie, że Biondi prowadzi zespół rutynowo, ospale zaś "Europa" odpowiada grą pozbawioną intensywności i kolorów. I gdyby ktoś nie wiedział jaki to zespół gra zapewne nie rozpoznałby orkiestry po brzmieniu - tak było anonimowe. Jednakże są melomani i recenzenci dla których sam fakt gry tego repertuaru na instrumentach historycznych jest już dużą zaletą. Dla mnie: niekoniecznie.
Idzmy dalej: śpiewacy. Jak wiadomo są w bel canto absolutnie kluczowym elementem układanki. To ich wokalna kondycja nadaje sens prezentowania oper Belliniego, zwłaszcza w wersji estradowej. Dla porządku uściślijmy, że bel canto nie oznacza "piękny głos", lecz "piękny śpiew" a ten niekoniecznie musi być równoznaczny z jakąś wyjątkową urodą brzmienia lecz z nienaganną techniką (zwłaszcza oddechową, bo Bellini pisał długie elegijne frazy, wyjątkowe melodie w których każda sylaba powinna mieć swój kolorystyczny odcień), zrozumieniem stylu i odmalowaniem stanów emocjonalnych bohaterów środkami wokalnymi. Każdy ozdobnik, wysoka nuta czy koloratura powinna mieć swoje dramatyczne uzasadnienie.
Niewiele jest śpiewaczek i śpiewaków, którzy dobrze teraz wykonują bel canto a zwłaszcza Belliniego. Jakie nazwiska możemy przywołać jeśli idzie o ten konkretnie utwór Sycylijczyka? W ostatnich dekadach pięknymi Juliami były z pewnością Edita Gruberova, Mariella Devia, Lucia Aliberti, Lella Cuberli a obecnie Patrizia Ciofi i Ekaterina Siurina...W tzw. spodenkowej partii Romea światowe sceny podbijały m.in Agnes Baltsa, Martine Dupuy, Jennifer Larmore, Vesselina Kasarova a obecnie Joyce DiDonato.
Do Warszawy przyjechała Vivica Genaux uważająca się za mezzosopran choć chyba trudno zdefiniować jakim właściwie głosem posługuje się amerykańska śpiewaczka. Emisję ma, mówiąc najdelikatniej jak można, nieortodoksyjną. Głos składa się jakby z kilku kawałków przyfastrygowanych za sprawą równie dziwacznej techniki o której czasem się mówi elegancko: suwerenna. Jej brzmienie już nawet nie wibruje - to jest jedno wielkie (i nieznośne) tremolo. Zastanawiać się więc można skąd światowa kariera artystki- przejawiająca się w regularnej publikacji płyt solowych i kompletów operowych, angażach do ważnych teatrów i na międzynarodowe festiwale muzyczne? Częściową odpowiedzią może być fakt, że Genaux jest świetnym i dobrze wyszkolonym muzykiem, posiada biegłość stylistyczną zarówno w bel canto jak w muzyce barokowej (zwłaszcza), wie o czym śpiewa...
Z oczywistych względów w Warszawie pozostawała w cieniu swej rumuńskiej koleżanki, którą wiele lat temu słyszałem na jakimś letnim koncercie plenerowym w Dreznie, ale później zniknęła mi z pola widzenia. Jej kariera najwyraźniej nie przybrała jakiegoś spektakularnego obrotu. Filharmonię Narodową Valentina Fracas wypełniła ładnym, krystalicznie czystym tonem. Jej śpiew cechowała prostota (ogromnie trudna do osiągnięcia w Bellini, ale właśnie takiej prostoty frazowania kompozytor wymaga) i doskonałe opanowanie stylu i techniki wymaganej w tym repertuarze. Jej pierwsza aria wzbudziła wręcz mój entuzjazm i nadzieję na wielką kreację w partii Giulietty. Niestety, artystka, prezentując przez cały wieczór jedną i tę samą zbolałą minę, równie monotonnie i jednowymiarowo ukazała swą bohaterką w wymiarze wokalnym. Szkoda, bo nadzieje w swych pierwszych wejściach wzbudziła ogromne.
Na duże uznanie zasługuje świetnie się spisujący Chór Opery i Filharmonii Podlaskiej przygotowany przez wybitną specjalistkę od chóralistyki, Violettę Bielecką.
O reszcie wykonawców chyba nie ma sensu wspominać, bo męski zestaw (Tebaldo, Lorenzo i Capellio) nie był ani szczególnie dobry, ani też szczególnie zły.
To nie pierwsze spotkanie Fabia Biondiego z Bellinim. Wiele lat temu poprowadził w słynnym Teatro di Parma przedstawienia "Normy" z June Anderson i Danielą Barcelloną. Spektakl jest rozpowszechniany komercyjnie na DVD: nie brzmi to jakoś szczególnie dobrze. Ot, ciekawostka, że na historycznym instrumentach można grać nie tylko muzykę przedromantyczną. Potem maestro Biondi przyjechał z koncertową wersją "Normy" do Warszawy, ale jak było- nie wiem. Podobno publiczności się podobało. Teraz naocznie stwierdziłem, że "I Capuleti" podobali się niezmiernie skoro koncert nagrodzono owacją na stojąco.


   
 

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Mistrz Del Potro

  
Jeden z najwspanialszych powrotów w sporcie ostatnich lat. 28 letni Argentyńczyk Juan Martin del Potro, po blisko dwu latach kontuzji, operacji i przerw (obsunął się w rankingu ze ścisłej czołówki na miesce sto któreś lub niżej) zdobył srebrny medal olimpijski w Rio de Janeiro. W drodze do olimpijskiego finału pokonał lidera męskiego rankingu tenisistów, Novaka Djokovića, i legendarnego króla mączki - Rafaela Nadala. W finale nie był bez szans na złoto. Stoczył morderczy, na fenomenalnym momentami poziomie, pojedynek z obrońcą olimpijskiego tytułu - Andy Murray'em.
  Publiczność tenisowa obserwuje od kilku miesięcy powrót Del Potro na szczyty z ogromnym podziwem i sympatią. Argentyńczyk jest sportowcem o nienagannych manierach, bardzo koleżeńskim i w każdym słowie, geście i wywiadzie potwierdzający, że jest przede wszystkim ambitnym sportowcem kochającym dyscyplinę, którą uprawia. Jak widać: ze wzajemnością. Zmierzam do tego, że argentyński gracz (mistrz wielkoszlemowego US Open w 2009 roku) nie traktuje tenisa wyłącznie jak maszynki do robienia wielkich pieniędzy i prestiżowych profitów. W jego karierze sportowej dominuje pokora i zdrowa nie przerośnięta ambicja. To już się ujawnia w mowie ciała: podczas gdy jego przeciwnik wchodzi na kort nerwowo, ze wzrokiem pełnym napięcia i złości (nieważne: sportowej czy innej), Juan Martin Del Potro porusza się z arystokratycznym spokojem i pewnym dystansem. Niemal w każdym jego zagraniu manifestuje się przekonanie: to tylko sport. Jestem tylko sportowcem, wykonuję swój zawód najlepiej jak potrafię. Podczas gdy jego przeciwnik gra tak żeby zabić, zmiażdżyć, wbić w kort i co tam jeszcze sobie wmawia, żeby motywować się do gry - Juan Martin gra tak jakby prowadził intelektualny spór z przeciwnikiem ale w gruncie rzeczy to go szanuje a nawet lubi.
 Fascynująca jest również ewolucja samej gry tenisowej argentyńskiego medalisty. Przed laty przez niektórych złośliwie był nazywany "Don Drwal".  Bo grał na jedno-dwa uderzenia, bo całą grę kreował jego atomowy serwis oscylujący wokół 200 km na godzinę. Fenomenalny serwis blisko dwumetrowego zawodnika pozostał, ale kontuzje nadgarstka zmusiły Juana Martina do przeformułowania swojego tenisowego abecadła. I zrobił to w spektakularny sposób. Dużo gra slajsem, potrafi utrzymywać dłuższe wymiany, wzmocnił defensywę i znakomicie odnajduje się przy siatce. Obecny styl gry Argentyńczyka to swoisty miks tenisa Rogera Federera i Novaka Djokovića. Pozostają wszakże dwa najsilniejsze atuty zawodnika z Tandil: znakomity forhend i najczęściej niezawodny serwis: szybki, precyzyjny i niebanalny.
Czy tenisowa podróż Juana Martina del Potro zawiedzie go dalej, do kolejnego wielkoszlemowego tytułu lub choćby do pierwszej dziesiątki rankingu ATP? Czy też po niespodziewanym wspięciu się na olimpijskie podium pożegna się z zawodowym tenisem na dobre?
Niezależnie od decyzji na kartach dyscypliny zapisze się jako największy po Stefanie Edbergu - dżentelmen tenisa. Mistrz US Open, brązowy medalista igrzysk olimpijskich w Londynie (2012) i srebrny medalista z Rio de Janeiro (2016).