wtorek, 25 grudnia 2018

Państwo Aniołowie

 Dzisiaj o dwóch zjawiskowych głosach w służbie muzyki barokowej. Okazuje się, że anielskość śpiewu nie ma płci, albo inaczej: może mieć wcielenie damskie i męskie, ale w obu przypadkach unosi nas wysoko nad ziemią.
  Jan Jakub Orliński debiutuje na międzynarodowym rynku fonograficznym solową płytą w barwach Erato - "Anima Sacra" w towarzystwie jednego z bardziej obecnie wziętych zespołów muzyki dawnej "Il Pomo D'Oro" kierowanego przez charyzmatycznego Maxima Emelyanychev'a. Grupa ma na koncie projekty z takimi artystami jak Joyce DiDonato, Patrizia Ciofi, Max Emanuel Cencic czy Franco Fagioli co świadczy o ich mocnej pozycji na rynku muzycznym. Mimo pierwszej płyty o takim zasięgu- warszawski kontratenor nie jest nagłym meteorem. Od kilku lat jest już jednym z najgorętszych nazwisk w świecie muzyki dawnej a w tej dziedzinie nie ma lepszej trampoliny niż Francja gdzie odbywa się najwięcej znaczących festiwali i nagrywa szeroko komentowane  płyty z tym repertuarem.

Płyta "Anima sacra" jest więc nie tyle wypłynięciem Orlińskiego na szerokie wody szołbiznesu klasycznego co potwierdzeniem, że na tych wodach rozpostarł już żagle. Jego śpiew i interpretacje płynące z płyty w pełni potwierdzają wrażenia jakie odniosłem w czasie jego wiosennego recitalu z tym samym zespołem w malutkim nadmorskim Ahlbecku na niemieckim Uznamie - parę kilometrów od granicy z Polską (recenzja na tym blogu parę tekstów wstecz). Artysta prezentował tam wprawdzie inny repertuar, ale tę samą tendencję do wnoszenia się na szczyty wykonawcze w muzyce elegijnej o silnie duchowym wymiarze. Orliński najlepiej wypada w tych utworach, które wymagają kreowania, że tak to ujmę, "anielskiej" aury, gdzie wraz ze śpiewakiem publiczność może się unieść choćby kilka metrów nad ziemię. Fragmenty wymagające czystej wirtuozerii wypadają w wykonaniu naszego śpiewaka odrobinę słabiej. Nic więc dziwnego, że koncepcja "Anima sacra" ma uwypuklić przede wszystkim walory artysty stąd repertuar płyty stanowi muzyka religijna przy czym sam Orliński w wywiadach podkreślał, że nie interesuje go w tej muzyce jej wymiar sakralny ściśle powiązany z tą czy inną praktyką religijną a przede wszystkim czysta duchowość przekazu.  Solowych utworów szukał z pomocą Yannisa François, barytona i tancerza, którego pasją jest też wyszukiwanie nieznanych dzieł baroku. Wybrał utwory z kręgu włoskiego (Nicola Fago, Domenico Sarro, Francesco Feo, Gaetano Maria Schiassi, Francesco Durante) i niemieckiego (Johann David Heinichen, Jan Dismas Zelenka, Johann Adolf Hasse). Jan Jakub Orliński z niezwykłą naturalnością frazuje, w czym przypomina Juana Diego Floreza, i przykłada dużą wagę do urody brzmienia co zresztą realizuje w stu procentach. Polak potrafi słuchacza doprawdy zahipnotyzować swym głosem- nawet tak umiarkowanie wrażliwego na kontratenorowe uroki jak niżej podpisany.
Orlińskiego niektórzy próbują  porównywać do  Philippe'a Jaroussky'ego co jest, moim zdaniem, kompletną bzdurą gdyż Francuz, który wielką karierą ma już za sobą, nigdy nie miał tak pięknego i mięsistego brzmienia a zarazem naturalnej męskiej energii w śpiewie nawet jeśli są to  uduchowione dzieła sakralne. Jednakże mamy też słabsze strony zjawiska pt. Orliński, choć nie są one bezpośrednio związane ze sprawami muzycznymi a, być może, leżą też poza bezpośrednim wpływem samego artysty. Otóż, nie jestem pewien czy powinno się w przypadku wprawdzie bardzo młodego (27 letniego), ale poważnego wykonawcy tak bardzo ogrywać promocyjnie sferę szeroko rozumianej erotyki. Nawet poważny polski "Ruch Muzyczny" umieścił na okładce półnagiego Orlińskiego. Ok, facet jest bardzo przystojny, świetnie wysportowany i w związku z tym znakomicie się prezentuje także po zdjęciu koszuli. Ale tak jak nie przepadam gdy mi się wciska młodą (choćby najbardziej powabną) damską gwiazdę opery na okładce płyty-prężącą się w erotycznych pozach- tak samo niekoniecznie trzeba schlebiać np. homoseksualnemu odbiorcy muzyki klasycznej rozbieraniem przy każdej okazji (taka jest też sesja fotograficzna towarzysząca albumowi "Anima Sacra") znakomitego śpiewaka. Chyba nie ten świat.
  Drugi głos, który oczarował mnie w muzyce barokowej, należy do niemieckiej sopranistki - Dorothee Mields, która w Filharmonii Szczecińskiej tuż przed świętami Bożego Narodzenia wzięła udział w koncercie "Scarlatti. Kantaty bożonarodzeniowe" z towarzyszeniem Freiburger BarockConsort. Mields to niewątpliwie jedna z najlepszych obecnie śpiewaczek specjalizujących się w muzyce barokowej. Artystka o niepospolitej wrazliwości, niepowtarzalnej manierze wokalnej a przy tym estradowej charyzmie. Jej świetlisty sopran ma zarazem głębokie i bogate w alikwoty brzmienie, śpiewa z bardzo ograniczoną, zgodnie ze stylem i duchem muzyki przedromantycznej, wibracją, choć jednocześnie nie jest to głos "biały" jak w przypadku legendarnej Emmy Kirkby a zdecydowanie bardziej zmysłowy.
Artystka zaśpiewała dwie kantaty pastoralne Scarlattiego: "Non só qual piú m’ingombra" na głos i skrzypce z basso continuo i "O di Betlemme altera" (kantata pastoralna na Narodzenie Naszego Pana) w każdej z nich po mistrzowsku odmalowując pastelowe, często pełne zalotnego humoru nastroje zawarte w tekście.
Freiburger BarockConsort znam przede wszystkim z barokowego repertuaru scenicznego prezentowanego przez berlińską Staatsoper Unter den Linden (ostatnio np. "Orfeusz" Monteverdiego). Po raz pierwszy jednak słyszałem tę sympatyczną grupę w samodzielnym koncercie gdzie wykonali m.in dwie sinfonie Scarlattiego (nr8 G dur i Sinfonia di concerto grosso nr 7 g-moll). Bardzo porządne kompetentne muzykowanie, duża elastyczność frazowania i dynamiki a lekkie odstępstwa intonacyjne to doprawdy drobiazgi przy ogólnym wrażeniu obcowania z jednym czołowych zespołów z nurtu tzw. historycznego poinformowania (HIP).

Dorothee Mields z Freiburger BarockConsort

  Na zakończenie - dygresja. Obecna siedziba Filharmonii Szczecińskiej będąca symbolem nowej polskiej architektury (m.in Nagroda UE im. Miesa van der Rohe) istnieje już od pięciu lat choć sama instytucja Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie liczy bodaj 60 lat (przypominam, że Szczecin jest polskim miastem dopiero od 1945 roku). Wraz z Narodowym Forum Muzyki i siedzibą NOSPR w Katowicach stanowi trio nowych spektakularnych sal koncertowych jakie powstały w naszym kraju w dużej mierze ze środków Unii Europejskiej. Bywam w Filharmonii w Szczecinie stosunkowo często. Jeśli idzie o samą  muzykę dawną to, jak się okazuje, nie trzeba organizować od razu "Actus Humanus" by posłuchać w ramach regularnego sezonu filharmonicznego np. L'Arpeggiaty", "Capella Cracoviensis", "Concerto Melante" czy "Berliner Barock Solisten" z Reinhardem Goebelem. I po wysłuchaniu jednego z takich czy innych koncertów mam pewien dysonans poznawczy gdy czytam artykuł napisany przez czołową recenzentkę muzyczną ogólnopolskiego wydania Gazety Wyborczej. Otóż autorka rozpływając się nad akustyką i repertuarem wrocławskiego NFM i katowickiego NOSPR jakby mimochodem wspomnia o Szczecinie gdzie jest wprawdzie piękna filharmonia, ale, jak dobrze zrozumiałem, niewiele więcej o niej można powiedzieć poza nagrodą architektoniczną. Artykuł ma udowodnić tezę, że sale we Wrocławiu i Katowicach to "liga mistrzów", która reszcie kraju bardzo odjechała. Oczywiście, nikt nie neguje jak dynamiczną metropolią muzyczną, jak na polskie warunki, jest Wrocław, ani faktu, że Katowice są siedzibą najlepszej polskiej orkiestry symfonicznej i wszystkiego co się z tym wiąże. Ale czy w sztuce można stosować tak proste zestawienia i sportowe wyścigi? Każda instytucja artystyczna funkcjonuje przecież w określonym kontekście kulturowym, społecznym i geograficznym. Nie wiem czy takim znaczącym wyznacznikiem działalności szczecińskiej Filharmonii byłoby zapraszanie tam Berlińczyków, czyli słynnej orkiestry usytuowanej 130 km od Szczecina, którą wielu tamtejszych melomanów regularnie słucha w jej berlińskiej siedzibie. A to wizyta Berlińskiej Filharmonii jest zdaniem pani recenzentki dowodem która instytucja muzyczna się liczy w Polsce naprawdę. Nie wiem - może tak właśnie jest, ale teza wydaje mi się nieco naciągana. Gdybyż jeszcze  była poparta faktami, ale mam wątpliwości gdyż przeglądając archiwum Gazety Wyborczej nie trafiłem na żaden ślad bytności red. Anny S. Dębowskiej na koncercie w Szczecinie...

środa, 14 listopada 2018

Moniuszko w dziwnym języku


Capella Cracoviensis, soliści, dyrygent Jan Tomasz Adamus. Festiwal "Jesteśmy w domu" z okazji 100 lecia odzyskania przez Polskę niepodległości. Szczecin, 4-11 listopada 2018. "Halkę" zaprezentowano 9 listopada.
   Po raz pierwszy, o ile mnie pamięć nie myli, znany i ceniony na świecie zespół muzyki dawnej "Capella Cracoviensis" pod wodzą Jana Tomasza Adamusa przedstawił "Halkę" Stanisława Moniuszki w pierwotnej wersji wileńskiej (prapremiera dwuaktowej wersji w Wilnie 1 stycznia 1848; prapremiera bardziej znanej wersji 4 aktowej ze słynną arią "Szumią jodły na gór szczycie" dziesięć lat pózniej w Teatrze Wielkim w Warszawie) przed trzema laty na jednym z krakowskich festiwali. Ostatnio zespół znowu występuje z tzw "Halką wileńską", m.in w wersji scenicznej w Operze Komicznej w Helsinkach a w tygodniu poprzedzającym obchody 100 lecie odzyskania przez Polskę niepodległości krakowianie wystąpili w cenionej za architekturę siedzibie Filharmonii Szczecińskiej. Do Krakowa czy Helsinek mam daleko zaś fanem Moniuszki nie jestem, by się porywać  na muzyczną wyprawę. Gdy jednak pojawiły się zapowiedzi koncertu w Szczecinie, gdzie mam zdecydowanie bliżej, postanowiłem po raz pierwszy na żywo posłuchać pierwotnej wersji naszej opery narodowej.
  Każdy kto ma wątpliwości czy aby na pewno dzieło Moniuszki zasługuje na uznanie powinien czym prędzej wysłuchać 2 aktowej wersji z Wilna. Same zalety: dramaturgiczna zwartość, atrakcyjny język Moniuszki zbierający najlepsze cechy włoskiego bel canta i dziewiętnastowiecznej opery francuskiej w powiązaniu z polską rodzajowością i przetworzonymi elementami kultury tradycyjnej. Nawet libretto, nie szczególnie przecież przekonujące, w tej wersji zyskuje właściwy wymiar: nie jest to bowiem łzawa historia o zdradzonej i porzuconej "biednej dziewczynie", ale rzecz wyjątkowo jak na tamten czas nowatorska: o społecznych nierównościach, egoizmie "panów", konflikcie między panem a niewolnikiem, szlachcicem a chłopem. Tracimy więc w tej wersji te wszystkie jodły i tańce góralskie, ale zyskujemy jakże sugestywne powinowactwa z wrażliwością współczesnego widza.
  Szczeciński koncert wiele tych walorów wersji wileńskiej wyeksponował. Przede wszystkim w warstwie instrumentalnej (dziewiętnastowieczne instrumenty) i chóralnej. Lekkie kameralne, selektywne brzmienie orkiestry i ekspresyjne brzmienie chóru (brawo!) powinno tym mocniej służyć tekstowi i solistom. Niestety na poziomie najważniejszym, czyli wokalnym przeżyłem duży zawód. Przede wszystkim przykre było słuchanie polskich śpiewaków, którzy mają trudności w czytelnym powiązaniu tekstu z muzyką. Dotyczy to przede wszystkim niewątpliwie utalentowanej Natalii Kawałek w partii tytułowej. Myślę, że jej zupełnie zamazana dykcja wynikała z faktu, że artystka podjęła się śpiewania roli nieadekwatnej do swych warunków głosowych. Ceniona w repertuarze przedromantycznym  mezzosopranistka jakby sztucznie powiększała brzmienie głosu co w oczywisty sposób powodowało, że słowa ginęły jak w głębokiej studni. Sytuację komplikował dodatkowo pomysł, by wykonanie koncertowe uatrakcyjnić ruchem scenicznym co czytelności tekstu z pewnością nie wzmacniało. Kawałek jest bez wątpienia charyzmatyczną śpiewaczką i bardzo zaangażowaną aktorsko - od pierwszego momentu pokazywała swoją postać jako dziewczynę nadwrażliwą i ze stopniowo rozpadającą się osobowością jak przystało na polską operową kuzynkę Elwiry z "Purytanów" Belliniego i Łucji Donizettiego. Tym większa szkoda, że to wszystko nie znalazło potwierdzenia w interpretacji wokalnej. Myślę, że zaplanowana w obsadzie koncertu w Wilnie (12 grudnia 2018) Ilona Krzywicka będzie lepszym wyborem w partii Halki.
 Bardziej przekonujący wokalnie był w barytonowej wersji Jontka - Sebastian Szumski podobnie jak tenor Jakub Pawlik (Janusz). Małgorzata Rodek (sopran) wykonywała partię Zofii.
  Na widowni dominowały na oko mocno zaawansowane roczniki. Koncert zresztą nie był chyba szczególnie mocno anonsowany przez Filharmonię a "Halka" z dopiskiem wileńska, być może, przyciągnęła przede wszystkim ludzi (bądz ich potomków) pochodzących z tzw. kresów II Rzeczpospolitej, którzy licznie się osiedlili po II wojnie światowej w poniemieckim Szczecinie.
  I jeszcze zasadnicza uwaga pod adresem Filharmonii. Zarówno na stronie internetowej  jak i w programie drukowanym podano tylko nazwiska solistów koncertu bez przyporządkowania ich protagonistom opery. Nie podobna przypuszczać, że ktoś w szacownej instytucji muzycznej pomylił operę z oratorium.

Natalia Kawałek (Halka) na estradzie Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie

 

wtorek, 6 listopada 2018

"War Requiem" Brittena na polsko-niemieckim pograniczu


NIE można sobie wyobrazić lepszego splotu okoliczności, kontekstów i podtekstów ogromnego projektu kulturalnego jaki realizowany jest na polsko-niemieckim pograniczu przez teatry muzyczne w Szczecinie i Greifswaldzie (w ramach współpracy realizowały już m.in "Lohengrina" Wagnera). "War Requiem" Benjamina Brittena to kolejna odsłona transgranicznej współpracy poszerzonej o teatr muzyczny w litewskiej Kłajpedzie. Arcydzieło muzyki oratoryjnej zaprezentowano już w Greifswaldzie, Szczecinie i Kłajpedzie a 15 listopada zabrzmi - w Katedrze Berlińskiej. Te okoliczności to zazębiająca się rocznica zakończenia I wojny światowej i odzyskania przez Polskę niepodległości w połączeniu z przykładem dobrej współpracy transgranicznej.
  Uczestniczyłem w odsłonie szczecińskiej projektu (31 pazdziernika) ale zapewne nie omieszkam też potwierdzić swoje wrażenia na koncercie w Berlinie. Do wysłuchania - obok kolejnego przejawu dobrej współpracy polsko-niemieckiej na niwie kultury - "Requiem wojennego" przyciągnął mnie przede wszystkim światowy zestaw solistów: wschodząca niemiecka gwiazda romantycznej pieśni Benjamin Appl (baryton) o którym coraz częściej się mówi jako o następcy legendarnego Dietricha Fischer-Dieskau'a i brytyjski tenor Benjamin Hulett (wkrótce Tamino w ROH ). Trzecią solistką była doświadczona na estradach świata polska sopranistka Aga Mikołaj ( w tym sezonie jeszcze m.in "Cztery ostatnie pieśni" R.Straussa z Dallas Symphony i Tatjana w "Eugeniuszu Onieginie na scenie Semperoper w Dreznie). Za plecami śpiewaków gigantyczny aparat wykonawczy: połączone siły orkiestry Opery na Zamku w Szczecinie i Orkiestra Filharmoniczna Pomorza Przedniego (Philharmonisches Orchestr Vorpommern), chóry z Theater Vorpommern, Opery na Zamku, Państwowego Teatru Muzycznego w Kłajpedzie, Chór Akademicki im prof. Jana Szyrockiego (inna nazwa słynnego Chóru Politechniki Szczecińskiej) a z balkonu w towarzystwie organów dobiegał Szczeciński Chór Chłopięcy "Słowiki". Orkiestrą symfoniczną dyrygował niemiecki dyrygent Florian Csizmadia (generalny dyrektor muzyczny Theater Vorpommern)  a zespołem kameralnym złożonym z muzyków orkiestry szczecińskiej Opery - Jerzy Wołosiuk (dyrektor artystyczny Opery na Zamku).
  "War Requiem" łączy trzy plany: sakralny z łacińskim tekstem mszy żałobnej (sopran z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej i chórów) i ludzki, powiedzmy, przyziemny- pacyfistyczne teksty poetyckie W.E. Owena, który w wieku 25 lat, w przeddzień zakończenia I wojny światowej, zginął na froncie. Relacjom z frontu, konfrontacji (często ironicznej) cierpienia w okopach z wzniosłymi frazami planu sakralnego podporządkowane są dwie męskie partie wokalne (tenor i baryton) z towarzyszeniem zespołu kameralnego. Trzeci plan muzyczno-dramaturgiczny to śpiew chóru chłopięcego z towarzyszeniem organów, który przenosi nas w świat pierwotnej dziecięcej szczęśliwości i niewinności-dość częsty motyw twórczości Brittena. Te trzy plany dzwiga fascynująca struktura "Requiem wojennego", która, mimo, że wypełniona gigantycznym aparatem wykonawczym, nigdy się nie ugina pod jego cieżarem. Kompozytor nie uległ pokusie epatowania słuchacza nawałnicą brzmienia i przytłaczającym patosem. Raczej tworzy na naszych oczach fresk pełen emocjonalnych detali, emocji, wzruszeń i przerażających obrazów wojny często  na pograniczu obłąkania. Dlatego nie podobna porównać arcydzieła Brittena z innymi wielkimi mszami żałobnymi Mozarta, Cherubiniego czy Brahmsa. Anglik wykreował osobliwy teatr śmierci, wojennej hekatomby ale i głęboko poruszającej utopii (?) pojednania  i empatycznego wniknięcia w położenie i emocje frontowego wroga. Bo czymże jest wstrząsająca fraza śpiewana w finale dzieła przez barytona "I am the enemy you killed, my friend" ("To ja jestem wrogiem, którego zabiłeś, mój przyjacielu").
  Dzieło zostało wykonane w Szczecinie na bardzo wysokim poziomie, zwłaszcza w warstwie wokalnej. Wybitne kreacje stworzyli obaj panowie. Benjamin Appl (baryton) to już chyba nie wschodząca, ale jak najbardziej jaśniejąca gwiazda światowej wokalistyki. Hipnotyzującej urody głos, którym młody niemiecki artysta posługuje się z wielkim mistrzostwem technicznym i jeśli idzie o budowanie ekspresji na styku tekstu literackiego i muzycznego. Nie ustępował mu  brytyjski tenor znany z czołowych europejskich scen operowych, szczególnie w repertuarze barokowym, Benjamin Hulett - wysoko upozowany jasny tenor o nieskazitelnie prowadzonej linii melodycznej i pełnej prostoty muzykalności. Nieco wątpliwości budził występ polskiej sopranistki Agi Mikołaj, która dysponuje sporym wolumenem bez trudu się przebijającym przez ogromną orkiestrę, ale intonacja nie zawsze była precyzyjna a głos nazbyt rozwibrowany. Na szczęście w trakcie koncertu było coraz lepiej i wielkie fragmentów ceniona na świecie śpiewaczka wykonała z dużym zaangażowaniem interpretacyjnym.
 Trzeba też wyróżnić szczecińskie "Słowiki" za znakomite przygotowanie i dużą koncentrację oraz wyczucie z jakim, nie po raz pierwszy, Jerzy Wołsiuk odtwarza muzykę Brittena, bo gra prowadzonego przezeń zespołu kameralnego (muzycy Opery na Zamku) przekonała mnie w warstwie orkiestrowej najbardziej.
Benjamin Britten - War Requiem. Opera  na Zamku w Szczecinie

 

sobota, 27 października 2018

Sonya Yoncheva - Medea


Sonya Yoncheva jako Medea w Staatsoper Unter den Linden w Berlinie
MEDEA Luigi Cherubiniego to, jak ktoś słusznie zauważył, dzieło bardziej podziwiane niż znane. Istotnie na palcach można policzyć inscenizacje w ostatnich chyba nawet dekadach...Dodatkowo sprawę komplikuje fakt, że funkcjonują różne wersje dzieła (przede wszystkim włoska i francuska) z przeróżnymi przetworzeniami w libretcie i skrótami w partyturze. Tymczasem ta właściwa Medea, czy raczej z francuska "Medee" to osobliwy melanż tradycyjnej opery, opera comique (recytatywy mówione) i francuskiej tragedii spod znaku Racine'a. Oczami wyobrazni widzę jak w tym stylistycznym konglomeracie mocą swego geniuszu muzycznego i dramatycznego realizuje na scenie wszystkie założenia arcydzieła Cherubiniego - Maria Callas, mityczna interpretatorka Medei, śpiewaczka, która tę partię i tę opere właściwie wskrzesiła po 200 latach nieobecności. Tyle tylko, że Callas unieśmiertelniła Medeę właśnie w tej okaleczonej włoskiej wersji. Już samo wejście Medei robi ogromną różnicę: we włoskiej wersji wykonawczyni po prostu śpiewa: "Io sono Medea". W oryginalnej francuskiej Medea w pierwszym wejściu mówi. Dopiero potem zaczyna śpiewać co robi ogromne wrażenie.
  Callas miała wszystko by być genialną Medeą - była zwyczajnie skazana w tej roli na sukces. Greczynka, łącząca w sobie, jak mawiał Pier Luigi Pasolini (twórca włoskiego filmu "Medea" z 1969 w którym Callas zagrała swoją jedyną mówioną rolę filmową), antyczny patos z nowoczesnością, przywiązująca wielką wagę do słowa, porywająca tragiczka. Sukces Marii Callas w tej roli (m.in La Scala, Covent Garden i festiwal w antycznym teatrze w Epidauros) zachęcił inne śpiewaczki, ale niewiele stanęło na równi z grecką śpiewaczką. Chyba tylko legendarna Magda Olivero wniosła do roli coś wyjątkowego. Pozostałe były w stosunku do Callas mniej lub bardziej naśladowcze jak choćby węgierski meteor lat siedemdziesiątych- Sylvia Sass.
 W stosunku do tragedii Eurypidesa opera Cherubiniego nie różni się w takim stopniu jak choćby "Makbet" Verdiego wobec Szekspira. Libretto upraszcza niektóre sytuacje i z niektórych pobocznych postaci rezygnuje, ale zasadniczo jest o tym samym: upokorzeniu tak silnym, że kastrującym ludzkie odruchy i siejącym spustoszenie; o obcości i wrogim otoczeniu, o różnych odcieniach kobiecości. Rola jest mordercza pod względem wokalnym (Medea właściwie nie schodzi ze sceny) i, rzecz jasna, jest wielkim wyzwaniem aktorskim. Jest duże prawdopodobieństwo, że w partii Medei z opery Cherubiniego biją zródła dwu innych wielkich ról kobiecych w repertuarze operowym: Normy i Carmen.
  Medee w oryginalnej wersji francuskiej po raz pierwszy po stuleciach próbował reanimować w latach 90 słynny krytyk operowy Sergio Segalini, który wówczas kierował festiwalem w Martina Franca na południu Włoch. Projekt pogrzebała jednak przeciętna wykonawczyni tytułowej partii Iano Tamar, która na początku lat dwutysięcznych XX wieku pojawiła się w inscenizacji na scenie berlińskiej Deutsche Oper (ponownie wersja francuska). W ostatniej dekadzie Medea Cherubiniego zaznała trochę szczęścia na scenach francuskich (Paryż i Tuluza) i włoskich (Turyn) dzięki charyzmatycznej Annie Caterinie Antonacci, która stworzyła porywającą kreację zarówno we włoskiej jak i francuskiej wersji.
I wreszcie pojawiła się kolejna wykonawczyni Medei wielkiego formatu. W pazdziernikowej serii przedstawień na scenie berlińskiej Staatsoper przy Unter den Linden w roli zadebiutowała bułgarska gwiazda Sonya Yoncheva. Zapowiedz jej występów w europejskich kręgach fanów i krytyków operowych przyjęta została z ogromnym zainteresowaniem. Nic dziwnego. Jonczewę po raz pierwszy usłyszałem parę lat temu podczas jej występu w "Lucii di Lammermoor" w paryskiej Opera Bastille. Wtedy śpiewała w tzw. obsadzie B, ale uroda głosu przy dość ogólnej schematycznej interpretacji zwiastowała przyszłą, być może, gwiazdę. Przeczucia się potwierdziły, choć w repertuarze nieco cięższego kalibru głosowego. Jonczewa rozwinęła skrzydła w Verdim (Luisa Miller, Desdemona), ale prawdziwie światowy rozgłos zdobyła w serii spektakli "Normy" Belliniego na scenie ROH gdzie początkowo planowana była Netrebko. W Medei z towarzyszeniem perfekcyjnie grającej Staatskapelle pod batutą Daniela Barenboima Jonczewa, mam wrażenie, osiągnęła swój zenit.


 Jej głos w ostatnim czasie ściemniał, stał się jeszcze bardziej charyzmatyczny by nie powiedzieć "demoniczny". Nawiasem mówiąc od pierwszych śpiewanych fraz bardzo mi przypominała Callas choć nie było w tym nic mimetycznego. Jej niezwykle plastyczne frazowanie, wspaniałe operowanie dynamiką i kolorem od czułości poprzez udawaną słabość i uległość po napad furii, mistrzowskie posługiwanie się językiem francuskim w powiązaniu z muzyką przesądziły o tym, że doświadczyliśmy kreacji na miarę największych. Nie wiadomo było co bardziej podziwiać: kreację muzyczną czy fenomenalną obecność sceniczną. Niestety między dream team Yoncheva-Barenboim a otoczeniem była znaczna różnica jakościowa. Elsa Dreisig jako Dirce drażniła cienkim wątłym głosikiem z ostrą nieprzyjemną "górą" a Charles Castronovo, doskonale znany z najbardziej prestiżowych scen, śpiewał partię Jazona jak Pucciniego. Jedynie zadomowiona w Staatsoper Marina Prudenskaja bez zarzutu sprostała ważnej kontrapunktycznej wobec Medei postaci Neris.
  Niestety z ubolewaniem, ale trzeba kilka słów skreślić na temat inscenizacji i reżyserii podpisanej przez Andree Breth. Owszem, znamy bardziej niedorzeczne manifestacje "regietheater", ale i tak nie byłem w stanie pojąć co pani reżyser chciała nam przekazać umieszczając akcję w magazynach/garażach gdzie wśród obiektów przypominających zniszczoną dekorację teatralną krążyły osoby dramatu i chórzyści - część z nich w kostiumach współczesnych, część w historycznych a Medea oczywiście pomalowana na ciemno w egzotycznych łachmanach...I może pani reżyser opowiadać w programie co chce, że chodziło jej o przemocowy stosunek do kobiet i nierówności pomiędzy płciami - w jej rachitycznych widowisku nic z tych tematów się nie przebiło a energię przedstawienia ratował przede wszystkim Barenboim i wielka kreacja wokalno-aktorska Jonczewej.

czwartek, 18 października 2018

W paszczy Rossiniego (3) Ricciardo e Zoraide



Wreszcie! Po wielu długich tygodniach (wszak spektakl o którym zaraz będzie mowa obejrzałem w Pesaro w połowie sierpnia) zebrałem się by z kronikarskiego obowiązku uzupełnić mały cykl doniesień z tegorocznego Rossini Opera Festival. "Riccardo e Zoraide" zapowiadała się jako największa atrakcja festiwalu już choćby dzięki gwiazdozbiorowi na scenie. I faktycznie pod względem wokalnym było dobrze. Szkoda jednak, że reżyser Marshall Pynkoski zafundował nam osobliwy regietheater a rebours: zamiast dajmy na to pralek automatycznych czy bramek lotniskowych dostaliśmy teatr przełomu XVIII i IX wieku w detalach - od przydymionych kolorów malowanych dekoracji po kostiumy jak z tandetnych rodzajowych obrazków nieznanego autorstwa. Niby były próby puszczania oka do widza, że niby to taka gra konwencją, ale strategia okazała się zbyt wątła, by udzwignęła 3 godzinny spektakl. Od zrelacjonowania tego wieczoru na bieżąco zniechęcił mnie też fakt, że widowisko zostało bardzo licznie zrecenzowane na różnych oficjalnych muzycznych łamach a do tego - dzięki transmisji telewizyjnej - z pewnością część Czytelników i tak ma już na temat "Riccarda e Zoraide" wyrobione zdanie.
 Pokrótce więc. Średnio gustowne i zupełnie nielogiczne libretto pozostawmy same sobie. Co zresztą uczynił także reżyser niewiele dodając substancji do całej historii i nie szczególnie przejmując się tzw. pracą z aktorem. Jednakże będziemy niesprawiedliwi nie doceniając warstwy muzycznej, którą generalnie oklaskiwałem z przekonaniem. Podobnie jak siedząca obok znakomita włoska śpiewaczka Anna Bonitatibus.
  Opera Rossiniego zawiera, oczywiście, wiele muzycznych smakowitości, które chętnie nam rekompensują mielizny libretta. Przed wyjściem na spektakl wyposażyłem oczy i uszy w nagranie bodaj z początku lat 90 zrealizowane w Bolonii gdzie w partii Zoraide błyszczy niezapomniana June Anderson zaś jej partnerem w partii Ricciarda - William Mateuzzi, amerykańsko wloski lekki tenor, który wówczas był nie wiedzieć czemu uznawany za śpiewaka drugorzędnego. Gdy się dzisiaj go słucha - daj boże więcej takich artystów drugorzędnych! W Pesaro 2018 pojawiła się południowoafrykańska gwiazda Pretty Yende - bardzo chętnie obsadzana na świecie w rolach bel canto. Głos ma prześliczny a posługuje się nim nieskazitelnie - balsamiczne legato, kryształowe staccato, transparentna "góra" i nie pozbawione podparcia "doły". Tylko gdy June Anderson przykuwa uwagę przez cały spektakl a po opadnięciu kurtyny nie mamy wątpliwości kto był primadonną na scenie w przypadku Yende tej pewności nie ma. Była zbyt wycofana a śpiew nazbyt akademicki może nawet nie do końca stylowy. Jakby bardziej w stylu "art deco" spod znaku Adeliny Patti niż wczesnoromantycznego bel canto gdy na scenach Europy królowały w tym repertuarze Giuditta Pasta, Giulia Grisi czy małżonka Rossiniego - Isabella Colbran.
Nie zawiódł Juan Diego Flórez, który w partii Ricciarda wrócił, jak się wydaje, na właściwe tory po niezbyt udanych repertuarowych wycieczkach. Nieskazitelne frazowanie naturalne niczym oddychanie, nieodzowna w bel canto elegancja i wyobraznia muzyczna - te walory znowu mogliśmy podziwiać w śpiewie Peruwiańczyka. Wielu widzów z pewnością z niecierpliwością czekało na występ Sergieja Romanowskiego (w roli Agoranta), który ostatnio robi coraz ładniejszą międzynarodową karierę. Pamiętam go przed lat z estradowego wykonania w moskiewskiej Sali Koncertowej im. Czajkowskiego - "I Capuleti e i Montecchi" Belliniego. Niczym szczególnym się wtedy nie wyróżniał a tymczasem wyrasta na jednego z niewielu  na światowych scenach "baryto-tenorów"-następcę Gregory Kunde'go. Nie było to może jeszcze mistrzostwo świata, ale elastyczność głosu i sceniczne zaangażowanie robiły pozytywne wrażenie. Dużą owację otrzymała inna śpiewaczka z Rosji - Victoria Jarowaja (Zomira) dysponująca wyrazistym mezzosopranem i swobodą frazowanie. Mnie jednak jej wykonanie nie przypadło do gustu i przez cały wieczór wyobrażałem sobie jak błyskotliwie mogła w tej partii wystąpić Ewa Podleś w latach swego zenitu.
Scenie znakomicie towarzyszyła narodowa orkiestra symfoniczna Rai pod batutą  Giacomo Sagripanti'ego. Ale i trzeba podkreślić, że wysoki poziom gry orkiestr i dobrzy dyrygenci to był w tym roku standard w Pesaro.
Pretty Yende (Zoraide) i Juan Diego Flórez (Ricciardo). ROF Pesaro, sierpień 2018


czwartek, 4 października 2018

Prapremiera w Szczecinie. "Guru" Laurenta Petitgirarda


Może ktoś z Czytelników sprostuje, ale nie przypominam sobie, żeby na którejś z polskich scen operowych odbyła się w wyraznej przeszłości prapremiera współczesnej opery skomponowanej przez zagranicznego kompozytora i przez niego od pulpitu dyrygenta poprowadzona. To się niedawno wydarzyło w Operze na Zamku w Szczecinie. Ciekawe a zarazem dość trudne jest usytuowanie tego skromnego teatru: nieco ponad godzinę drogi od wielkiej metropolii muzycznej jaką jest Berlin i wiele długich godzin podróży ze stolicy Polski. Krytycy z Warszawy więc tam nie zaglądają- chętnie  znajdując, w ich mniemaniu, ważniejsze wydarzenia w stolicy lub w mieście bardziej dogodnie położonym i będącym w zasięgu stosunkowo krótkiej i wygodnej podróży. Gdy jedna z czołowych polskich krytyczek operowych, Dorota Kozińska, odważyła się tam pojechać i zrecenzować "Carmen" Bizeta w reżyserii Eweliny Pietrowiak uznała za stosowne wytłumaczenie czytelnikowi pisma "Teatr"dlaczego lubi czasem pojechać do "teatru prowincjonalnego". Dlaczego o tym piszę? Bo z jednej strony teatr musi szczególnie zabiegać o rozpoznawalność w Polsce (co jest w sumie pozytywne) z drugiej jednak strony jest zmuszony się zmierzyć z potężnym sąsiadem i, mimo wszystko, konkurencją gdyż wielu szczecińskich miłośników opery korzysta z oferty Berlina. W Szczecinie musi więc być coś czego w Berlinie nie ma. Tak jak niedawna światowa prapremiera opery Laurent'a Petitgirard'a - "Guru" do libretta Xavier Maurel'a. Rzecz dotyczy autentycznego wydarzenia z połowy lat siedemdziesiątych XX wieku. 900 członków sekty "Świątynia Ludu" popełniło zbiorowe samobójstwo aby rozpłynąć się w "uniwersalnej substancji". Wydarzyło się to w Gujanie pod wpływem stojącego na czele sekty Guru, czyli Jamesa Warrena Jonesa. Sekta w szczytowym momencie miała 30 tysięcy członków, którzy przekazywali na rzecz organizacji całe swoje majątki i oszczędności. Sekta dysponowała kapitałem przekraczajacym 15 milionów dolarów.
Petitigirard i Maurel sięgnęli więc po trudny, ale zarazem atrakcyjny temat mający duży potencjał metaforyczny a zarazem oddziaływania na emocje. Muzyka choć niby współczesna (napisane niespełna 12 lat temu) - brzmi momentami staroświecko, czyli jest komunikatywna, w obszernych fragmentach bardzo ilustracyjna jakby pochodząca bardziej ze świata filmu i gier komputerowych niż artystycznej muzyki współczesnej. Entuzjaści jednak bardzo ją chwalą odwołując się do takich wzorców jak "Nabucco" Verdiego czy "Święto wiosny" Strawińskiego. Z pewnością może uwodzić słuchacza wysublimowana kolorystyka, liryzm i  melodyka.
Karkołomna jest sama historia utworu. Kompozytor, który ma mocną pozycję we francuskich organizacjach artystycznych (m.in jest dożywotnim członkiem tamtejszej Akademii Sztuk) niby powinien mieć prostą scieżkę na największe sceny i estrady w rodzinnym kraju. Tymczasem paryski Theatre du Chatelet się wycofał z zamiaru wystawienia "Guru" niemal w ostatniej chwili. To było w 2014, ale wcześniej, bo w 2009 roku prapremiera planowana była w równie prestiżowej Opera de Nice, ale z powodu zmiany dyrekcji projekt runął. W 2011 roku partyturę zdecydowała się wykonać i nagrać na płyty wytwrónia Naxos. Nagranie zostało dobrze przyjęte przez krytykę, ale kompozytor i jego współpracownicy zaczęli szukać teatru poza Francją. Zaproponowali współpracę kilku scenom w Polsce, ale żadna nie chciała zaryzykować poza małą i dysponującą najmniejszym budżetem w kraju Operą mieszczącą się w skrzydle renesansowego Zamku Ksiażąt Pomorskich w Szczecinie. Ale i tutaj dzieło Petitgirada doścignęło fatum. Z powodu zawalenia się stropu w prawym skrzydle zamku - prawykonanie sceniczne odwołano mimo, że telewizja Arte planowała realizację reportażu a wytwórnia Naxos nagranie DVD. Poprzestano jednak na suicie koncertowej "Guru et Marie", bo część biletów na premierę już sprzedano.
Nareszcie we wrześniu 2018 roku pechowa opera doczekała się światowej prapremiery. Był to debiut na scenie operowej Damian'a Cruden'a - reżysera z londyńskiego Theatre Royal de York. Historię psychicznej manipulacji w sekcie Cruden pokazuje pod wpływem wyraznej inspiracji głośnym francuskiem serialem "Powracający". Każdy z członków sekty nosi strój z wymalowanym na żółto numerem. Przestrzeń sceny zabudowana jest kulkami lotto (niektórym się kojarzy z kulkami różańca) przypominającymi oczy ale z wymalowanymi po środku numerami. To całkiem mocna metafora, ale szkoda, że obraz jest tak statyczny i właściwie pozostaje bez zmian przez wszystkie trzy akty opery. Nie wiem czy to z powodu ograniczeń budżetu a może braku odwagi ze strony operowego debiutanta?
Nowi rekruci przybywają do ośrodka sekty

Chór jest również statyczny co akurat nie jest niczym nagannym - raczej podkreśla bezwolność zmanipulowanej masy. Tylko Marie, rekrut nr 89, nie chce się poddać naciskom Guru i jako jedyna unika śmierci.  Kompozytor zaproponował tu ciekawy zabieg. Tylko Marie w tej operze nie śpiewa a realizuje swoją partię w rytmicznej i intensywnej melorecytacji. W tej roli obsadzono aktorkę, prywatnie od ponad 20 lat żonę kompozytora, Sonię Petrovną, zresztą bardzo poruszającą w tym spektaklu. Mam niejednoznaczny stosunek do wykonawcy tytułowej roli w której, na wyrazne życzenie kompozytora, obsadzono holenderskiego basbarytona Hubb'a  Claessens'a - artystę, który śpiewa także na nagraniu Naxosu. Najpierw przeszkadzała mi pewna anonimowość i przezroczystość, jednym słowem brak scenicznej osobowości. Bo skoro miał to być charyzmatyczny przywódca sekty to w jaki sposób takim rozmemłaniem i błogim uśmiechem kieszonkowego Dalajlamy porwał za sobą tysiące i doprowadził do, załóżmy, że dobrowolnej, śmierci 900 wiernych?! Potem jednak zacząłem się przychylać do opinii, że może to jest najbardziej przerażające we współczesnym świecie? Że manipulacji mogą dokonywać "normalni" guru, pozbawieni wyraznych cech przywódczych i tradycyjnie pojmowanej charyzmy. Czy na przykład ojciec dyrektor Rydzyk jest jakoś szczególnie charyzmatyczny? Nie. A przecież ma za sobą tysiące ślepo podążających za jego retoryką wyznawców przekazujących mu swoje pieniądze.
Jednego jednak jestem pewien: Classens ma już chyba szczyt możliwości glosowych za sobą skoro często przykrywała go dość jednak subtelnie grająca orkiestra pod batutą kompozytora a mimo to jego głos się nie przebijał w stosunkowo małej sali (650 foteli) szczecińskiej Opery.
Na przeciwległym wokalnym biegunie była, w moim odczuciu, wokalna gwiazda wieczoru, czyli Bożena Bujnicka (sopran) w roli opłakującej swoje zagłodzone dziecko żony Guru-Iris. W jej arioso otwierającym 3 akt było wszystko: rozpacz matki obwiniającej się o śmierć dziecka, kochającej żony  wreszcie melancholia i poczucie beznadziejności. Wybitna kreacja pokazująca jakie mamy skarby wśród wokalnej młodzieży w Polsce. Problem w tym, że niewiele rodzime sceny są w stanie z tym zrobić - nie chcą, nie potrafią, nie umieją, podążają zbyt oczywistymi repertuarowymi drogami?
Guru (Hubb Claessens) i Marie (Sonia Petrovna)

Trzeba też wspomnieć, że dużo było w tym spektaklu dobrego śpiewania po francusku. Od dawna mieszkająca i pracująca we Francji mezzosopranistka Gosha Kowalinska w roli matki Guru (Marthe) podawała i wrażliwie interpretowała każde słowo, dwaj francuscy śpiewacy w rolach współpracowników Guru - Paul Gaugler (Victor) i Guillaume Dussau (Carelli) - nie mieli może zbyt popisowych partii, ale miło było słuchać ze sceny dobrej dykcji i solidnego rzemiosła śpiewaczego.
Chór wywiązał się ze swych zadań bez zarzutu. Co więcej, śmiem twierdzić, że jest to jeden z najlepszych chórów operowych w Polsce. Także szczecińska orkiestra z Opery na Zamku przyzwyczaiła nas do gry subtelnej i kolorowej.
 Reasumując: spore wydarzenie w polskim życiu operowym. Tezy z libretta może nie są nazbyt odkrywcze, ale jakże aktualne w obecnej sytuacji w Polsce. A i jeszcze jedno. Koniecznie trzeba pochwalić znakomite kostiumy, które przygotowały Dominique Louis i Agata Tyszko. Pani Tyszko jest szefową pracowni krawieckiej w Operze na Zamku, ale ma w dorobku zawodowym kostiumy z powodzeniem przygotowane na premiery w nowojorskiej Metropolitan Opera i Deutsche Oper Berlin.
Warto ten spektakl, mimo mankamentów, zobaczyć. Niestety pierwszy set objął tylko cztery wieczory. W tym sezonie jeszcze dwa spektakle: 13 i 14 (ze zniżką dla studentów) kwietnia 2019. A następna seria, miejmy nadzieję, w kolejnym roku. Jednak wcześniej, bo w styczniu 2019, Szczecin szykuje inny rarytas: polską premierę opery Philipa Glassa "Proces" wedle powieści Kafki.

Prapremierę przyjęto bardzo pozytywnie. Na zdjęciu kompozytor ze współpracownikami i wykonawcami


wtorek, 11 września 2018

Cudzoziemcy w raju mężczyzn



Polscy tenisiści-Mariusz Frystenberg i Agnieszka Radwańska


TYTUŁ to trawestacja słynnej piosenki Kasi Nosowskiej "Cudzoziemka w raju kobiet" gdzie Kaśka śpiewa m.in "Zbyt szczecińska dla Warszawy, zbyt warszawska dla Szczecina/Zbyt mądra dla głupich, zbyt głupia dla mądrych/Zgadnij gdzie to mam, no gdzie?" itd. Nie wiem czy tytuł będzie przylegał do całości wpisu, ale zobaczymy.
 Miałem nie pisać o przedziwnych finale kobiet podczas zakończonego niedawno US Open w Nowym Jorku. Potem pomyślałem: dawno nie było tu o tenisie więc odnotuję pokrótce, że wygrała 20 letnia japońska Amerykanka (albo odwrotnie) Naomi Osaka a przegrała wielka mistrzyni na którą wszyscy stawiali - Serena Williams. Przegrała jednak w fatalnym stylu łamiąc w furii rakietę i kłócąc się z sędzią meczu i jego przełożonymi, o to, że, jej zdaniem, niesłusznie odebrano jej punkt za niedozwolony tzw. coaching ze strony jej trenera zasiadającego na widowni. Potem Williams ukarano jeszcze dotkliwiej: za obrażanie sędziego ("Ty złodzieju! Ukradłeś mi mecz!") straciła cały gem, który automatycznie przyznano przeciwniczce. Serena grała, płakała, wygrażała, ale przede wszystkim zrelatywizowała radość triumfu przeciwniczce, która odbierała puchar ze łzami i niekoniecznie były to łzy szczęścia. Na widowni rozlegało się buczenie na znak solidarności z Sereną Williams zaś amerykańska telewizja ESPN posunęła się, podobno, jeszcze bardziej sugerując, że reprezentująca Japonię Naomi Osaka zepsuła Amerykanom święto.
 Komentarze po meczu były dość jednoznacznie: sędzia zachował się bez zarzutu zaś słynna tenisistka nie stanęła na wysokości zadania nie tylko jako sportsmenka, ale przede wszystkim jako ambasadorka białego sportu na świecie. Sugerowano wręcz, że najwyrazniej Williams nie zna przepisów na korcie. Nazajutrz zaczęto sprawę bardziej niuansować: że sędzia nie wykazał empatii.
  Byłem początkowo jednoznacznie negatywnie nastawiony wobec zachowania Sereny. Jednakże po paru dniach nabrałem wątpliwości. Nie tyle co samej sytuacji, bo tu nie ma dyskusji: zawodniczka złamała przepisy i dobre obyczaje na korcie za co została słusznie ukarana. Moje wątpliwości dotyczą jednak szerszego zjawiska jakie obserwujemy na międzynarodowej scenie tenisowej, a, być może, dotyczy to całego sportu zawodowego.
  Kilka informacji dla, być może, mniej wtajemniczonych. 37 letnia Serena Williams to afroamerykańska tenisistka coraz powszechniej uznawana za najwybitniejszą zawodniczkę w historii dyscypliny. Wygrała ponad dwadzieścia turniejów wielkoszlemowych (tenisowy odpowiednik, pod względem rangi, Olimpiady lub piłkarskiego Mundialu), ma na koncie medale olimpijskie i mistrzostwa na mniejszych turniejach. Serena była w przeszłości ofiarą mowy nienawiści na tle rasistowskim. Jej siostra Venus też jest utytułowaną tenisistką. Obie zrobiły ogromnie dużo w USA na rzecz godności osób kolorowych i równości kobiet. Po niedawnym incydencie w Nowym Jorku Serena zarzuciła organizatorom turnieju męski szowinizm. Jej wypowiedz przyjąłem, przyznaje, z rozbawieniem i zażenowaniem, bo wydała mi się kolejną żałosną próbą usprawiedliwienia złego zachowania podczas finału US Open.
 Jednakże im więcej o tej sytuacji myślę - tym bardziej zaczynam współczuć Serenie Williams i w pewnym sensie odczuwać z nią solidarność. Trochę jak tytułowy cudzoziemiec w raju mężczyzn.
Bo sport ciągle w masowej wyobrazni i przekonaniu jest domeną i sprawą męską. Kulminacją takiego stanu rzeczy jest, oczywiście, piłka nożna, która jest przede wszystkim męskim świętem i męską rozrywką. Sam się często zastanawiam czy te wszystkie np. dziennikarki zapewniające o swoim zamiłowaniu do piłki nożnej są rzeczywiście organicznymi kibickami czy po prostu kobietami wspierającymi w kibicowaniu swoich rozpalonych partnerów? Czy gdyby rządziły polskimi miastami w większym wymiarze kobiety - mielibyśmy więcej niezbędnych żłobków i przedszkoli a mniej pustych i generujących ogromne koszty stadionów piłkarskich? Mielibyśmy mniej "Orlików" służących przede wszystkim rozrywce chłopców a więcej miejsc do gimnastyki i rekreacji?
Od zmian politycznych poważniejsze są jednak bariery mentalne. Komentatorzy sportowi (w tym tenisowi) uwielbiają wprost lub w bardziej zawoalowany sposób podkreślać bezwzględną wyższość sportu uprawianego przez mężczyzn. Pół biedy gdy mieści się to w granicach poglądu. Gorzej gdy przekłada się to na seksistowskie wynurzenia i szowinistyczne puszczanie oka co tak uwielbiają na przykład polscy komentatorzy sportowi, zwłaszcza starszego pokolenia. Każdy więc kto ogląda transmisje turniejów tenisowych w polskich telewizjach często słyszy protekcjonalne i prześmiewcze wynurzenia na temat "damskiego tenisa".
Wzmacniany jest więc przekaz, że prawdziwy sport jest o facetach i dla facetów. Opinię mężczyzn nastawionych bardziej feministycznie i równościowo odbierane są w tym towarzystwie z pewnością..."cudzoziemsko".
Ostatnio w świecie tenisowym wybuchł skandal związany z tym, że znana francuska tenisistka Alize Cornet w przerwie pomiędzy setami szybciutko zmieniła koszulę objawiając publiczności biustonosz. Wydarzyło się na jednym z wczesnych etapów US Open. ITF - organizacja zarządzająca turniejami Wielkiego Szlema - postanowiła Francuzkę ukarać upomnieniem. Odezwały się na szczęście głosy protestu. Przypomniano, że mężczyzni bez problemu paradują po korcie z nagimi i spoconymi torsami co nie dla wszystkich musi być szczególnie estetyczne a jednak panowie nie dostają za to kar i upomnień. Za Cornet stanęła murem WTA, czyli organizacja dbająca o interesy medialne, finansowe i organizacyjne tenisa kobiecego. Mamy więc kolejną odsłonę męsko-szowinistycznego spektaklu we współczesnym tenisie.
Równi i równiejsi na korcie: z lewej strony Alize Cornet zmienia koszulkę (upomnienie), z prawej czołowy tenisista Novak Djoković, którego nagi tors znają chyba wszyscy miłośnicy tenisa

I tu wracamy do Sereny Williams. Powtórzmy: jej zachowanie było naganne a postawa sędziego zgodna z obowiązującymi aktualnie procedurami. Amerykańska zawodniczka (a podchwyciła to część komentatorów) jednak postawiła publicznie pytanie - czy mężczyzna w tej sytuacji zostałby potraktowany przez sędziego równie bezwzględnie? W tym miejscu warto sobie przypomnieć jak często niezgodnego z przepisami coachingu dopuszcza się trenujący Rafaela Nadala jego wujek Tony? Nie przypominam sobie by za to Nadal został kiedykolwiek ukarany.
  Myślę, że dyskusja zainspirowana wpadką Sereny Williams będzie trwać. I choć sama zawodniczka zachowywała się podczas finału US Open niesportowo to jednak jej przypadek karze się zastanowić nad obowiązującymi na tenisowych kortach przepisami i zwyczajami. Nic bowiem nie zmieni faktów: Williams jest jedną z największych sportsmenek w historii, jest czarnoskórą zawodniczką, którą spotykały z tego powodu przykrości, jest kobietą całym swoim życiem upominającą się o równe traktowanie i jest wreszcie matką, która po urodzeniu dziecka wróciła do rywalizacji sportowej na najwyższym poziomie. To wszystko działa na wyobraznię i już środowiska równościowe w wielu krajach wzięły ją sobie na sztandary. I słusznie. Bo walka o prawa kobiet w tenisie to swoiste laboratorium "stop dyskryminacji".

Wielka diva tenisa-Serena Williams

 
 

czwartek, 6 września 2018

W paszczy Rossiniego (2) - Adina




 Mały Teatro Rossiniego (na około 800 miejsc, ale kto chce może dokładnie sprawdzić) pamięta ponoć rodziców kompozytora, którzy tu  często bywali. Teatr jest usytuowany  w sercu starej części Pesaro. Tutaj znajduje się zresztą na czas festiwalu jego recepcja gdzie się odbiera bilety, zaproszenia i wszelkie inne materiały dotyczące Rossini Opera Festival. Wszystko wygląda tak skromnie, wręcz zgrzebnie, że aż może zaskoczyć kogoś kto pierwszy raz przyjeżdża na ten jeden z najważniejszych na świecie letnich festiwali operowych.
 Niestety, w Teatro Rossini odbywa się stosunkowo mało festiwalowych wydarzeń. Króciutka (nieco ponad godzinę) farsa "Adina" znalazła właśnie przystań w tym teatrze. I dobrze, bo naprawdę trudno sobie wyobrazić ten przeuroczy zapomniany drobiazg w wielkiej Adriatic Arenie.
  Dziwny i zapomniany utwór. Całkowicie marginalny w twórczości Rossiniego. Powstał w 1818 roku w Bolonii i Pesaro na zamówienie...prefekta policji w Lizbonie. Jeszcze dziwniejszy jest fakt, że prawykonanie odbyło się osiem lat w pózniej w Teatro San Carlo w Neapolu i pod nieobecność kompozytora. Utworek jednak był na tyle mały, że zaproponowano coś w rodzaju składanki: obok "Adiny" wystawiono II akt "Semiramidy" i jakiś balet. To jednak jeszcze nie pełny katalog karkołomnych atrakcji związanych z "Adiną". Bo trzeba Państwu wiedzieć, że Rossini jest autorem tylko części partytury. Reszta to fragmenty, w myśl zasady w dobrym gospodarstwie nic się nie marnuje,  jego innej opery "Sigismondo" oraz praca zaufanego współpracownika. Nad librettem też się pochylali przeróżni autorzy z Felice Romanim na czele. Dość powiedzieć, że mamy wprost nawiązanie do klasycznych intryg "orientalnych" spod znaku Glucka, Haydna, ale chyba przede wszystkim Mozartowskiego "Uprowadzenia z seraju". 
  Tytułowa Adina (sopran) jest niewolnicą w Bagdadzie. Wzdycha do niej miejscowy dyktator Kalif (baryton), któremu piękna dziewczyna przywodzi na myśl...dawną miłość z którą najprawdopodobniej miał dziecko. Adina jednak kocha Selima (tenor) co do którego śmierci żywi przekonanie. Jest więc skłonna oddać rękę Kalifowi gdy się okazuje, że Selim przybył do Bagdadu we własnej osobie! I co więcej: chce odzyskać ukochaną i przeprowadzić z nią ucieczkę. Ten fakt i te plany odkrywa dyktator i pospiesznie wtrąca Selima do więzienia. Nic już nie może stanąć na przeszkodzie związku z Adiną, która jednak się okazuje...jego córką! Stąd to niebywałe podobieństwo do jego dawnej miłości. 
 Jako się rzekło ta bzdurka trwa tylko nieco ponad godzinę a gdy zostaje ubrana w tak przezabawną i pełną pastiszowej żonglerki inscenizację jak ta podpisana przez Rosettę Cucchi - wieczór płynie rozkosznie a co więcej po wyjściu z teatru ma się jeszcze wystarczająco dużo czasu na dobrą kolację z aperolem i porządny spacer nad brzegiem Adriatyku przed snem.
  Teatr w teatrze już nam zagląda w oczy na wejściu. Przy szatni i we foyer kręcą się postaci ze sztuki rozdając fikcyjne tytuły prasowe z "recenzjami" przedstawienia. Na scenie gigantyczny tort. Na parterze urzęduje dyktator, na I piętrze apartamenty Adiny a na samej górze cela Selima. Wokół uwijają się postaci z plastikowymi karabinami, jacyś pstrokaci przebierańcy etc. Jednym słowem: atmosfera baśni i zgrywy towarzyszy nam od początku do końca. Mieni się to "Alicją w krainie czarów" a trochę "Czarnoksiężnikiem z krainy Ozz". Dla niektórych widzów jest tego za dużo i były narzekania po premierze, że mała scena jest przeładowana, za dużo się dzieje a przesterowana akcja zakłóca swobodny odbiór muzyki. Raczej nie podzielam. 

  Było co oglądać, ale przede wszystkim było czego i kogo posłuchać. W 2009 roku w festiwalowej "Adinie" debiutowała amerykańska gwiazda Joyce DiDonato. Po dziewięciu latach i w tym samym dziele zadebiutowała w Pesaro inna Amerykanka - Lisette Oropesa. O tej, mającej kubańskie korzenie śpiewaczce z Nowego Orleanu, w ostatnim czasie jest w Europie bardzo głośno. Przede wszystkim za sprawą jej sensacyjnego sukcesu w "Łucji z Lammermoor" na scenie barcelońskiego Liceu i niedalekich (premiera: 25 września) występów w "Hugenotach" Meyerbeer'a w Operze Paryskiej gdzie zastąpi Dianę Damrau na osobiste zaproszenie bardzo obecnie wpływowego włoskiego dyrygenta-Michele Mariottiego. 
Jej debiut w Pesaro międzynarodowa publiczność i włoska prasa przyjęła entuzjastycznie. Oropesa ma wszystko czego się oczekuje od współczesnej gwiazdy opery: doskonałe przygotowanie wokalne i muzyczne jakie można odebrać już chyba tylko w USA, naturalne predyspozycje aktorskie i doskonałe warunki fizyczne (wysoka i atrakcyjna młoda kobieta). Nad innymi koleżankami parającymi się tym samym repertuarem (Damrau, Netrebko czy Jonczewa) Oropesa ma "drobną" przewagę: jest nienaganna stylistycznie. I prawdopodobnie to przesądziło o tak sporej dawce zaufania i akceptacji jaką od jakiegoś czasu obdarza amerykańską śpiewaczkę włoska publiczność. Zwłaszcza, że jej włoski nie brzmi tak egzotycznie jak w przypadku np. Diany Damrau czy nawet Joyce DiDonato. Sam głos Oropesy nie należy do szczególnie pięknych czy indywidualnych, choć i nie brzmi anonimowo. Jako tytułowa Adina wypadła bez zarzutu: ze sporą dawką autoironii (choć nigdy nie popadającą w przesadę), ale i pełna szczerych emocji gdy muzyka i libretto tego wymagały. Będę uwagą śledził jej karierę, bo to pierwsza sopranistka od czasu Patrizii Ciofi, która mnie zaintrygowała swoją sztuką interpretacji wczesnoromantycznego bel canto. Co ciekawe: spotkałem się wcześniej z opiniami, że głos Oropesy jest bardzo lekki wręcz subretkowy. Usłyszałem coś wręcz przeciwnego: bardzo mięsisty i gęsty sopran liryczno-koloraturowy o nie dość, że doskonalej "górze" to jeszcze imponujących aksamitnych niskich tonach. 
Lisette Oropesa - Adina w Pesaro

  Oropesa miała dobrego partnera -  Vito Priante był dżentelmeńskim, prawie zdystansowanym Califo, rozgrzewającym się z wściekłości dopiero po odkryciu próby ucieczki. Śpiewał z dużą kulturą wykonawczą i szlachetnością wyrazu co-znowu- jest naprawdę rzadkie wśród obecnego pokolenia wykonującego ten repertuar. Levy Sekgapane jako ukochany Adiny, Selimo śpiewał stylistycznie poprawnie, popisywał się dobrze osadzonymi i transparentnymi brzmieniowo wysokimi tonami, ale nazbyt nosowa emisja i uboga projekcja dzwięku mogła budzić dyskomfort. 
Nieco szorstkie frazowanie orkiestry Rossiniego  pod batutą  Diego Matheuza było rekompensowane przez ładunek energetyczny i bogactwo afektów co tworzyło efekt dużej wrażliwości w kanale orkiestrowym na to co się dzieje na scenie.
 

piątek, 24 sierpnia 2018

W paszczy Rossiniego: Cyrulik sewilski (1)




  WYBRAŁEM się w tym roku na Rossini Opera Festival do uroczego Pesaro nad włoskim Adriatykiem. Pomysł na organizowanie międzynarodowego festiwalu w rodzinnym mieście Rossiniego narodził się w głowie Gianfranco Mariottiego jeszcze pod koniec lat 60, ale przedsięwzięcie ruszyło dopiero w 1980 roku. Od tamtej pory każdego roku w sierpniu możemy podziwiać popularne, mniej znane i kompletnie zapomniane dzieła twórcy "Włoszki w Algierze" w międzynarodowych obsadach wokalnych i pod rozchwytywanymi- w danym momencie- batutami. Festiwalowe dossier dorobiło się w ciągu kilkudziesięciu lat istnego gwiazdozbioru i łatwiej powiedzieć kto tam nie występował. A nie występowała przez wiele lat Ewa Podleś - wielka interpretatorka Rossiniego a przede wszystkim śpiewaczka obdarzona unikalnym typem głosu (kontralt) wprost stworzonym dla mikrokosmosu "Łabędzia z Pesaro". O tyle to było dziwne, a dla wielbicieli talentu pani Ewy wręcz bolesne, że występ w Pesaro był dla każdego absolutnym potwierdzeniem jego najwyższych kompetencji wokalnych i stylistycznych w tym repertuarze. Z tego też względu nigdy nie dziwił mnie, choć pewnie wielu Czytelników zaprotestuje, brak zaproszeń dla słynnej Cecilii Bartoli, która swą światową karierę w latach 80 rozpoczęła przede wszystkim od wykonywania muzyki Rossiniego. Ale dlaczego Podleś tak długo tam ignorowano? Brak dobrego agenta w Italii, nieufność decydentów wobec śpiewaczki z Europy Wschodniej? Ten ostatni argument raczej nie wchodzi w grę, bo nigdy na tym festiwalu nie brakowało Rosjan czy Bułgarów. Możliwe, że udzieliła się w Pesaro opinia, że Podleś to śpiewaczka "kontrowersyjna" i przez to zbyt mało stylowa. Trzeba też pamiętać, że przez długie lata nie wyobrażano sobie, że ktoś mógłby przewyższać w Rossinim Marilyn Horne! Tak czy siak, niestety, najlepsze lata Ewy Podleś w których powinna w Pesaro brylować jako Arsace w "Semiramidzie" czy Isabella we "Włoszce w Algierze" minęły bezpowrotnie.  Tym bardziej dziwne, że w tym czasie do wielkich ról angażowane były śpiewaczki w rodzaju Jennifer Larmore czy Vesselina Kasarova o których trudno powiedzieć, że Podleś pod względem środków wokalnych dorównywały. Ale stały za nimi wielkie wytwórnie płytowe i agencje. W tym miejscu warto sobie przypomnieć, że opera to nie tylko sztuka wysoka ale część współczesnego szołbiznesu, którym kierują określone mechanizmy także pozaartystyczne. Podleś zadebiutowała w Pesaro dopiero w 2001 roku w osobliwej scenicznej składance, potem pojawiała się tam z recitalami i koncertami, wystąpiła też w specjalnie dla niej wystawionej realizacji rzadkiej opery "Ciro in Babilonia" (2012) opublikowanej zresztą na DVD. Poza Podleś nikt z polskich śpiewaków nie wystąpił w Pesaro choć można było mieć kiedyś pewne nadzieje związane choćby z Aleksandrą Kurzak.
Wracając do samego ROF. Przedstawienia odbywają się z rzadka w ślicznym malutkim Teatro Rossini usytuowanym w sercu miasta. Przeważnie jednak festiwalowa publiczność dowożona jest specjalnymi autokarami na dalekie przedmieścia gdzie przed lat postawiono paskudną Adriatic Arena. Gdy byłem tam pierwszy raz, w 2006 roku, okolica była prawie dziewicza. Teraz nastawiano tam centrów usługowych pod wspólną nazwą "Rossini Center" gdzie można zrobić zakupy w hipermarkecie oraz najeść się i napić w którejś z globalnych sieciówek. O tempora, o mores! Arena jest, jako się rzekło, równie paskudna z zewnątrz jak wewnątrz. Przedstawienia się odbywają w specjalnie przystosowanej hali. Przystosowanie polega na ograniczeniu przestrzeni ze wszystkich stron ścianami. U góry zawieszono częściowy drewniany sufit prawdopodobnie po to, żeby akustyka do reszty nie przypominała studni. Ale mimo tego Rossini Opera Festival i tak ma wyjątkową atmosferę - ciepłą, rodzinną i wakacyjną. Nie ma nic z zadęcia Salzburga czy Bayreuth.
Opowiem wam o trzech nowych produkcjach jakie zaprezentowano na tegorocznym Rossinim Opera Festival. Dzisiaj "Cyrulik sewilski" w reżyserii i inscenizacji Pier Luigi Pizziego.





Boży Cyrulik

  Gdy do ukłonów wśród wykonawców i realizatorów wyszedł żwawym krokiem szczupły i modnie ubrany P.L.Pizzi trudno było uwierzyć, że legendarny realizator operowy ma blisko 90 lat! A jeszcze trudniej mi było uwierzyć, że to jego pierwszy "Cyrulik" w karierze choć przecież przygotował mnóstwo inscenizacji Rossiniego. A jednak! Arcydzieło Rossiniego nie miało szcześcia w Pesaro, zresztą ostatnie wystawienie odbyło się chyba ponad 20 lat temu. Może istotnie dlatego, że jak napisał w przedmowie do programu Gianfranco Mariotti (pomysłodawca festiwalu i wciąż jego, jeśli można tak powiedzieć, duchowy przewodnik) "Cyrulik sewilski" to jakby osobne dzieło w twórczości kompozytora gdzie, jak to ujął Mariotti, znajduje się kwintesencja abstrakcyjnego humoru Rossiniego ale ta abstrakcyjność jest paradoksalnie przełamana przez wiarygodność postaci. 
Twórczość sceniczna Pizziego dotąd wzbudzała we mnie mieszane odczucia. Często przestetyzowana, nazbyt anachroniczna, pozbawiona choćby solidnej pracy z aktorem. Najnowszy "Cyrulik" okazał się miłym rozczarowaniem. 
Na pozór spektakl jest do bólu tradycyjny. Pełen rygoru, klarowności i elegancji. Scena zabudowana w dużej mierze realistyczną scenografią choć w dwu kolorach: bieli i czerni. Tę dychotomią czasem przełamują kostiumy bohaterów: pastelowe suknie Rozyny czy fioletowy płaszcz Bartolo to delikatne barwne plamy na tym czarno/białym pejzażu. Zaskoczony byłem przede wszystkim jak dużą pracę wykonał Pizzi ze śpiewakami jeśli idzie o budowę złożonych postaci - tych "potworów samolubstwa" jak powiedział reżyser w jednym z wywiadów przed premierą w Pesaro. Ale przede wszystkim Pizzi odkrywa na nowo pewną, że tak to ujmę, pierwotną złożoność arcydzieła Rossiniego. "Cyrulik" przez lata, mimo przeróżnych nawet z pozoru "awangardowych" inscenizacji, był umieszczany jakby w tym samym komediowym rejestrze. Tym razem komedia płynie naturalnie dzięki dialogom i muzyce. Jakież to proste a prawie w inscenizacjach "Cyrulika" nieobecne! Przestrzeń wykreowana przez Pizziego i jego współpracowników wydaje się realistyczna a zarazem sugeruje pogranicze snu i jawy....Akcja się rozgrywa  w ciągu jednego dnia, postaci się wykluwają ze swych strategii, temperamentu i żartów.
Don Bartolo jest cynicznym oportunistą, don Basilio sprośnym spekulantem, Figaro pozbawionym skrupułów  złoczyńcą, Rozyna sprytną i żywiołową współczesną dziewczyną itd. Kostiumy choć stylowe nie wydają się być kostiumami a naturalnymi ubraniami - dopełnieniem osobowości postaci. Pizzi chyba u kresu kariery i życia osiąga swój zenit. 
Reżyser miał do dyspozycji wspaniałych mlodych śpiewaków. Przede wszystkim rosyjski tenore di grazia Maksim Mironow tworzy jako hr Almaviva porywającą kreację wokalną i aktorską. Śpiewa perfekcyjnie pod względem wokalnym, muzycznym i stylistycznym a jego hrabia jest elegancki, arystokratyczny, charyzmatyczny a zarazem ma w sobie trudną do sprecyzowania wieloznaczność. To, być może, najwybitniejsza kreacja całego tegorocznego festiwalu. 

Maksim Mironow jako hrabia Almaviva (zdjęcie zrealizowane podczas jednej z prób)

Niewiele ustępuje mu frenetycznie przyjęty Davide Luciano o pysznym głosie i żywiołowym temperamencie jeśli nawet w jego śpiew wkradła się momentami nadmierna szarża. Wyborni teatralnie i wokalnie byli dwaj włoscy weterani - Pietro Spagnoli (Bartoli) i Michele Pertusi (Basilio). Jeszcze większe wrażenie zrobiła legendarna Elena Zilio, która prawie "ukradła show" jako Berta.
 Nieco odstawała od tego wytrawnego towarzystwa japońska mezzosopranistka (choć czy to rzeczywiście mezzo można by dyskutować) Aya Wakizono - podobnie zresztą jak Mironow i Davide Luciano absolwentka słynnej Akademii Rossiniowskiej w Pesaro. Od strony czysto wokalnej niewiele można jej zarzucić - idealnie kompetentne śpiewanie połączone z dogłębnym zrozumieniem śpiewanego tekstu. Z zadań scenicznych wywiązała się bez zarzutu. Tyle tylko, że zabrakło tego naddatku, który z kreacji czyni coś więcej niż profesjonalna poprawność.
  Ceniony Kanadyjczyk Yves Abel fantastycznie poprowadził błyskotliwie grającą orkiestrę symfoniczną  RAI  - rzadko się słyszy tak eleganckie a przy tym pełne temperamentu i zadziorności granie.
 Cyrulik zrealizowany po bożemu, który się okazał wręcz rewolucyjnym powrotem do zródeł  przez co okazał się spektaklem niezwykle...nowoczesnym i żywym. I to w samej paszczy lwa, o przepraszam, Rossiniego.
Kolejny odcinek wkrótce.
Davide Luciano (Figaro)

poniedziałek, 21 maja 2018

Lisa i Berlińczycy



Gwiazdą wieczoru miała być holenderska skrzypaczka Janine Jansen, która ostatnio chyba często odwołuje koncerty. I tak się też stało  5 i 6 maja w Filharmonii Berlińskiej gdzie miała zagrać z "Berlińczykami" Koncert d-moll Sibeliusa, cudowny, pełen świetlnych refleksów i intensywnej ekspresji utwór, który zapamiętałem przede wszystkim w interpretacji legendarnej Idy Haendel.
Wystarczyło jednak kilka pierwszych fraz by Janina pożeglowała w niebyt świadomości, choć wybitnej artystce życzymy szybkiego powrotu do zdrowia i na światowe estrady.
Ale to gruzińska skrzypaczka Lisa Batiashvili zajaśniała tego wieczoru pełnym blaskiem. Wszystkie dobre opinie o jej grze w pełni się potwierdziły. Trudności techniczne partytury Sibeliusa są równe jej urodzie. W grze Gruzinki jakiekolwiek trudności techniczne nie miały najmniejszego znaczenia gdyż płynęła przez ten koncert niczym magiczny żaglowiec mający pełny wpływ na siłę i kierunek wiatru. Ale podróż z Lisą była fascynująca: wielkiej urody dzwięk, niekończąca się paleta kolorów a przy tym rzadka prostota narracji co można nazwać wprost: grą natchnioną. Oczywiście, akordy, pasaże czy flażolety - Sibelius nie zapomniał umieścić w swoim utworze żadnej ze znanych wówczas sztuczek. Ale kreacja Batiashvili miała tyle szlachetności a zarazem spontanicznej emocjonalności, że wirtuozeria nie byla w jej grze w najmniejszym stopniu tematem godnym uwagi. Była oczywistością. Artystka otrzymała za swój występ frenetyczną owację.
  Berliner Philharmoniker pod wodza renomowanego fińskiego kapelmistrza, często współpracującego z tym zespołem, Paavo Jarvi potwierdziła, że, śmiem twierdzić, jest aktualnie najlepszym zespołem muzycznym na świecie. Hipnotyzujące i jednorodne brzmienie, fenomenalne panowanie nad ogromną skalą dynamiki, precyzyjna motoryka obok epickiej "rozlewności" w zagranej w drugiej części wieczoru - Symofnii nr 6 h-moll Szostakowicza. Po prostu: szał. Zwłaszcza, że ów słynny galop III części przechodził ludzkie pojęcie: orkiestra na żywo może to tak zagrać?! Myślałem o naszej Filharmonii Narodowej. To już nie jest różnica poziomów a lat świetlnych.
https://www.youtube.com/watch?v=pZtMVTBt8T4





środa, 9 maja 2018

Barokowe pogranicze


Ahlbeck tuż przy granicy z Polską, na wyspie Uznam


DWA sympatyczne wieczory na polsko-niemieckim pograniczu: spora dawka muzyki Baroku w stylowych i profesjonalnych odsłonach.
  Polskiego kontratenora Jakuba Józefa Orlińskiego, mimo już efektownej kariery międzynarodowej (np. okładka i wiodący wywiad jednego z numerów renomowanego niemieckiego miesięcznika operowego "Das Opernglas"), nie miałem wcześniej okazji posłuchać na żywo. Nadarzyła się okazja gdy artysta wystąpił w koncercie z modnym ostatnio zespołem muzyki dawnej   Il Pomo d’Oro w malutkim kościele ewangelickim owianym ostrą bałtycką bryzą, wzniesionym w nadmorskim Ahlbecku - bliźniaczym wobec pobliskiego Świnoujścia kurorcie, niekiedy nazywanym "niemieckim Cannes".
  Uznamski Festiwal Muzyczny to jeden z tych elementów kulturalnego pejzażu Meklemburgii-Pomorza Przedniego, który kłóci się z obiegowym obrazem biednego i zacofanego postenerdowskiego landu, którego nadmorskie tereny mają do zaoferowania surowy klimat bałtyckiego wybrzeża pełnego szarych i zimnych wydm, starych rybackich kutrów i przemykających w pośpiechu zakapturzonych nielicznych turystów, którzy z jakiejś masochistycznej pasji wybrali miast lazurowego wybrzeża - wietrzne wybrzeże Uznamu.
 Tymczasem, zwłaszcza wiosną i latem, Uznam tętni kolorami i mistrzowskimi dźwiękami. Nie może być inaczej gdyż odbywający się w wrześniu Usedomer Musik Festival iskrzy się od gwiazd muzyki klasycznej w nie mniejszym stopniu niż wcześniejszy ogromny Festiwal Muzyczny Meklemburgii-Pomorza Przedniego, który obejmuje swym zasięgiem cały olbrzymi region a największe gwiazdy angażowane są na koncerty w małych kościółkach niekiedy wyrastających w szczerym pomorskim polu...
 Występ Orlińskiego był niejako zapowiedzią Uznamskiego Festiwalu, który startuje we wrześniu.
25 letni Polak rozpoczął wieczór od muzyki...Francesca Nicoli Fago - nazwisko po usłyszeniu którego zapewne i wielu zaprzysięgłych admiratorów tego repertuaru unosi ze zdziwienia brwi. 18 wieczny kompozytor urodził się w Taranto w Apulli, które słynie z tańca "tarantella". Słowem drugorzędny czy nawet trzeciorzędny twórca, ale jego fragment "Tam non spendet" dał pole do popisu młodemu śpiewakowi. Podziwiałem niesamowitą technikę oddechową, wyrafinowane frazowanie i ogromną paletę kolorów. Jak się potem okazało były to stałe walory artysty, choć nie jedyne. Potem pierwsze wielkie nazwisko tego wieczoru: Vivaldi. Zabrzmiał Cum dederit” z motetu „Nisi Dominus”. Fragment wprost idealny dla Orlińskiego gdyż, jak się okazuje, artysta czuje się najpewniej tam gdzie może budować nastrój melancholii i narrację elegii. I ponownie pokazał swą wyborną kontrolę oddechu, nienaganne frazowanie w długich zdaniach muzycznych gdzie olśniewała długość i barwowa jednorodność tonu przy jednoczesnej umiejętności żywego kolorowania śpiewanego tekstu. Tryle niewymuszone i nieskazitelne, perfekcyjne fermaty i dobra znajomość barokowej retoryki - dopełniły całości.
J.J.Orliński w Evangelische Kirche (Seebad Ahlbeck, 13 kwietnia 2018)

I wreszcie po przerwie gigant - Haendel. I diametralna zmiana nastroju. Orliński na chwilę wcielił się w Arsacesa w arii "Furibondo Spira il vento" z rzadko wystawianej opery komicznej "Partenope". Śpiew naszego kontratenora nabrał niespotykanego przed przerwą wigoru a skoro śpiewał niemal u stóp Bałtyku więc można spokojnie jego śpiew w tym fragmencie koncertu przyrównać do  bałtyckiej nawałnicy. Bez problemu radził sobie z morderczymi szesnastkami w tej arii choć wysokie B, być może, zabrzmiało nazbyt ostro. Da capo wydało mi się jeszcze bardziej, by tak rzec, emfatyczne.
Wydaje mi się jednak, że Jakub Józef Orliński odrobinę mniej pewnie się czuje we fragmentach wybitnie wirtuozowskich gdzie jego śpiew, choć w najwyższym stopniu profesjonalny, zatraca nieco indywidualność, którą śpiewak uwodzi słuchacza we fragmentach elegijnych.
Haendel był mniej więcej rówieśnikiem Orlińskiego gdy napisał "Agrippine". Wielu badaczy uważa, że to jego pierwsze z serii arcydzieł. Usłyszeliśmy recytatyw i arię Ottona "Voi che udite" gdzie śpiewak popisywać się może jedynie w centralnym rejestrze głosu: długimi frazami i oddechem. Dodatkowo Orliński udowodnił jak płynnym się posługuje legatem i jak dużą i skuteczną wagę przywiązuje do dykcji śpiewanego tekstu.
I wreszcie aria A dispetto d'un volto ingrato" z "Tamerlana" gdzie Orliński niczym Marilyn Horne popisywał się nagłymi skokami do niskich piersiowych tonów, by po chwili się wynurzyć na powierzchnię swego bursztynowego głosu.
 Towarzyszący Orlińskiemu zespół stał wyraźnie w jego cieniu. Pomo D'oro znalazł wsparcie w osobie słynnej autorki kryminałów i szczodrej mecenaski sztuki Donny Leon (była obecna na widowni, wcześniej zaoferowała tzw. słowo wiążące gdzie w superlatywach się wyrażała o soliście wieczoru) dzięki czemu młodzi muzycy pod wodzą charyzmatycznego klawesynisty Maxima Emelyanycheva występują w najlepszych salach, z czołowymi solistami (m.in Joyce Di Donato, Patrizia Ciofi i Franco Fagioli) i budują efektowną dyskografię. Problem polega na tym, że słychać w tym zespole świetnych muzykow, ale całość raczej nie wyrasta ponad średni przyzwoity poziom co może sugerować, że w błyskotliwej karierze na europejskich estradach  " Il Pomo d'Oro" bardziej niż muzyka pomagają pieniądze niezmordowanej Donny Leon.

Jakub Józef Orliński, młody przystojny i wysportowany mężczyzna - wymarzony "materiał" dla dzisiejszych reżyserów w teatrach operowych



   Tymczasem samym kunsztem doskonale się broni Berliner Barock Solisten, którzy z materiałem z-dla wielu melomanów-kultowej płyty "Brandenburg Concertos" wystąpili, także w kwietniu, w złotej sali Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie - instytucji, która w ciągu ostatnich sezonów stała się ważnym muzycznym adresem nie tylko dla szczecinian, ale i dla niemieckich sąsiadów z polsko-niemieckiego pogranicza. Pewnie zadziałała siła kontrastu, ale futurystyczne wnętrza szczecińskiej Filharmonii okazały się wyjątkową ramą dla muzyki barokowej i aż szkoda, że po taki repertuar osoby programujące sezony tak rzadko sięgają.
Krytycy zazwyczaj przedkładają nad Barokowych Solistów z Berlina wcześniejszy projekt Reinharda Goebela - Musica Antiqua Koln i ich nagranie "Brandenburskich" jeszcze bodaj z lat osiemdziesiątych. Nie jestem tego pewien pomijając już osobliwość tego "konkursu". Wielu z muzyków "Barokowych Solistów" na co dzień zasiada w Berliner Philharmoniker co już samo jest dużą rekomendacją. Ale nawet pomijając ten fakt - zespół grał po mistrzowsku. Choć może nawet nie o mistrzostwo warsztatowe tu chodzi, ale o fenomenalną radość wspólnego muzykowania jaka biła od berlińczyków a co jest prawie nieobecne wśród muzyków polskich orkiestr grających z minami jakby ktoś ich przykuł do pulpitów za karę.
Nie wiadomo było co bardziej podziwiać: kapitalne artystyczne porozumienie, istną feerię barw i perfekcyjnie odmalowanych dźwiękami nastrojów czy umiejętność przeplatania fantastycznej pracy zespołowej z solistycznymi popisami najwyższego kunsztu. Myślę jednak, że bezbłędne współdziałanie muzyków w ramach Bachowej polifonii jest tym walorem, który powoduje, że ich kreacja w Koncertach Brandenburskich jest jedną z absolutnie czołowych w historii wykonań.
Jedyny "minus" tego wieczoru był następujący: owacja na stojąco i...brak bisu. A takich muzyków można słuchać bez końca. Najwytrwalsi mogli się spotkać z berlińskim zespołem po koncercie w holu filharmonii gdzie muzycy cierpliwie odbierali komplementy i podpisywali płyty.

Berliner Barock Solisten w Filharmonii Szczecińskiej