wtorek, 28 czerwca 2016

Elektra w kuwecie...


"Elektra" w Deutsche Oper Berlin (26 czerwca 2016)
NA PAPIERZE zapowiadał się elektryzujący wieczór z "Elektrą" Ryszarda Straussa. I to w samej przysłowiowej paszczy lwa, czyli w Berlinie, gdzie dla publiczności obcowanie z dziełami obu Ryszardów (Wagnera i Straussa) w najlepszych dostępnych obsadach wokalnych jest codziennością. Deutsche Oper Berlin, teatr w  zamożnej dzielnicy Charlottenburg, kiedyś okno wystawowe kultury tzw. Berlina Zachodniego, do dzisiaj pozostał, mimo konkurencji "teatru Barenboima" (przy tej samej zresztą ulicy- Bismarckstrasse) jednym z wiodących teatrów operowych w Europie. Ogromny repertuar i granie codziennie innego tytułu pociąga jednak za sobą określone konsekwencje: gwiazdy często przyjeżdżają na szeregowe, eksploatowane od lat, przedstawienie prosto z lotniska, orkiestra  miewa złe dni wynikające po prostu z ogromnego tempa pracy pod dużą presją wymagań. Niby nic wyjątkowego, bo z podobnymi problemami boryka się np. Opera Wiedeńska...
Ale trzeba mieć świadomość, że przy takim modelu pracy, fakt, że na afiszu przedstawienia pojawia się zestaw pierwszoligowych gwiazd wcale nie gwarantuje pierwszoligowych doznań.
I chyba z takim przypadkiem mieliśmy do czynienia niedawno w DOB. Na afiszu, jak mawiają Francuzi, "trio de choc", czyli Nina Stemme (Elektra), Adrianne Pieczonka (Chrysotemis) i Waltraud Meier (Klytamnestra). "Za pięć dwunasta" ogłoszono bardzo przykre zastępstwo: Pieczonkę wymieniła doświadczona, ale niezmiennie niestabilna wokalnie Manuela Uhl, którą oglądało się wprawdzie przyjemnie, ale słuchało z przykrością.
Przedstawienie powstało w 2007 - w okresie gdy większość nowych produkcji firmowała swoim nazwiskiem ówczesna szefowa Deutsche Oper Berlin, Kirsten Harms. Niezbyt utalentowana uczennica profesora Goetza Friedricha zafundowała nam spektakl bardzo statyczny i oszczędny do granic wytrzymałości. Statyczny, bo prowadzenie aktorów i przemyślany ruch sceniczny bliski jest zeru a z czego wynika owa oszczędność, która bywa w przypadku realizatorów o niebo bardziej utalentowanych wielką siłą, ale w wizji pani Harms okazała się heroiczną walką ze znużeniem i bólem kręgosłupa w niewygodnym i ciasnym fotelu Deutsche Oper?
Otóż, ten ekspresjonistyczny thriller psychologiczny K. Herms umieściła w  bliżej nieokreślonej przestrzeni pokrytej, przyjmijmy umownie, ziemią. Nie wiem jakiego użyto materiału dość powiedzieć, że Elektra co jakiś czas wpadała tam po kolana to znowu brodziła jak piasku na nadmorskiej plaży. I tyle. Na przestrzeń psychologiczną w której rozgrywają się te wszystkie psychiczne i fizyczne okropności może by wystarczyło gdyby nie dwa podstawowe problemy: nie ma tu, jak wspomniałem, precyzyjnie zaprojektowanego ruchu scenicznego zaś aktorzy zdają się niemal wyłącznie na własne mniejsze (Stemme) lub większe (Meier) zdolności teatralne. Drugi problem jest istotniejszy. DOB jest dużym teatrem z ogromnym oknem scenicznym.
Z dalszych rzędów parteru, nie mówiąc już o balkonach, wszystko wprawdzie widać i fantastycznie słychać, ale widz nie czyta detali jak mimika twarzy a to szczegół kluczowy przy tak minimalistycznej i jednowymiarowej inscenizacji do której śmiało możemy przypisać klasyczną frazę: nic się nie dzieje. Może więc w teatrze o wiele bardziej kameralnym, z wpisaną w jego infrastrukturę bardziej intymną relacją widza ze sceną taka realizacja Kirsten Harms miałaby rację bytu?
Poziom przedsięwzięcia, rzecz łatwa do przewidzenia, spoczywał na Ninie Stemme. Głos jest piękny i szlachetny, bardzo skupiony, elastyczny, można powiedzieć, że wpisujący się w coś co niektórzy znawcy niemieckiej muzyki scenicznej określają jako "niemieckie bel canto".  Szwedzka gwiazda zaprezentowała przemyślaną, osobistą i w efekcie przekonującą interpretację postaci, którą włączyła do swego repertuaru stosunkowo niedawno. A jednak spodziewałem się nieco więcej...Głos Stemme brzmi momentami za lirycznie, wysokie tony bywają za ostre. Inna sprawa, że śpiewaczkom nie pomagał dyrygent Donald Runnicles, który rozkręcał orkiestrę na full, choć zdarzały się momenty porywającego pianissimo, ale zbyt rzadkie w tym posuniętym za daleko (może czasem nawet do granic...parodii?) symfonicznym odczytaniu "Elektry".
Nina Stemme zebrała należną porcję oklasków, wiwatów i okrzyków, ale pozostawiła niedosyt zwłaszcza, że przed dwoma bodaj laty tak świetną Elektrą w Warszawie była Christina Goerke - niewątpliwie najlepsza aktualnie Elektra pod względem wokalnym.

Nina Stemme (Elektra) na scenie Metropolitan Opera w Nowym Jorku

Z kreującą w TW-ON postać Klytamnestry Ewą Podleś w żadnym wypadku nie mogła się równać w Berlinie legendarna Waltraud Meier. Wielkie uznanie należy się niemieckiej gwiezdzie za lata błyskotliwej kariery u boku najlepszych partnerów z Placido Domingo na czele. Z Meier mam jednak pewien problem: jej głos zawsze wydawał mi się za lekki i za liryczny do repertuaru w którym tak chętnie była  obsadzana na całym świecie: Izolda, Kundry, Klytamnestra...Jeszcze w czasach gdy święciła swe największe sukcesy pamiętam opinie wielu niemieckich melomanów, którzy z nieukrywaną ironią twierdzili, że Waltraud Meier może i się  podoba w Paryżu, ale z muzyką Wagnera jej głos za wiele nie ma wspólnego..Może coś w tym jest?
Aktulanie śpiewaczka jest już cieniem dawnej artystki - śpiewa zmęczonym i przygaszonym głosem, często ucieka w inteligentną melorecytację. Na scenie widoczne jest jej ogromne doświadczenie w tej roli i czujną interpretacja każdego słowa, ale środki wokalne są na wyczerpaniu i jej występ, mimo owacyjnego przyjęcia wiernych fanów, był przykrym doświadczeniem i konstatacją, że nie wszyscy wiedzą kiedy rozstać się ze sceną. Bardzo dobrze wypadł wokalnie i scenicznie Tobias Kehrer - potężnie zbudowany blondyn o wyraźnej scenicznej charyzmie i, jak mawia Józef Kański, wartościowym głosie.
Waltraud Meier (Klytamnestra, Deutsche Oper Berlin)

I gdy już wszystko było jasne i hierarchia ustalona zdarzyło się w finale spektaklu coś osobliwego: pani reżyser dała Elektrze do towarzystwa balet, który na przemian pełzał do grzebał rękami w ziemi. Scena zaczęła przypominać jedną wielką...kocią kuwetę. Ot, takie miałem skojarzenia. Przepraszam.
"Elektra", Deutsche Oper Berlin


piątek, 10 czerwca 2016

Olbrzym w olbrzymie...


 OLBRZYMIE, graniczące z gigantomalnią/megalomanią, Narodowe Forum Muzyki we Wrocławiu 7 i 8 czerwca gościło olbrzyma/megalomana, ale i, niestety, geniusza - Ryszarda Wagnera. Piszę "niestety", bo antysemickie poglądy i postawa twórcy "Walkirii" jest dla mnie wyjątkowo odrażająca a zachowanie członków jego rodziny w czasach nazistowskich Niemiec i to jak bardzo pewne treści twórczości i biografii Wagnera były na rękę NSDAP dopełnia ambiwalencji jaką wzbudza do dzisiaj niemiecki kompozytor.
Jego mikrokosmos wciąż jednak wydaje się mieć klientelę w kolejnych pokoleniach. Czy operowy rozmach i klimaty nordyckiej mitologii nie stoi za sukcesem serialu "Gra o tron? Za tymi wszystkimi "Wiedźminami", "Pierścieniami", "Wikingami"? Jak najbardziej.
Mam ambiwalentny stosunek do dzieł Wagnera. Istnieją ogromne fragmenty, którą są dla mnie absolutnie magnetyczne i zniewalające obok nieprawdopodobnej nudy i rozdęcia graniczącego z groteską.
"Tristan i Izolda" jest z pewnością jednym z najwspanialszych dzieł w historii opery/teatru muzycznego. "Śmierć Izoldy", słynny "akord tristanowski" po którym nie ma harmonijnego wytchnienia, gdzie bodaj do granic wykorzystano system dur-moll, wręcz odurzająca swym pięknem i potęgą ekspresji muzyka to elementy, które, niezależnie od poziomu wykonania, potrafią "opętać" melomana pod każdą szerokością geograficzną. Może rzeczywiście Wagner grany nawet na dziecięcych skrzypcach czy w służbówce pozostaje zawsze Wagnerem?
W Narodowym Forum Muzyki Jacek Kaspszyk i jego orkiestra Filharmonii Narodowej prezentowali "Tristana" w wersji koncertowej. Jednego wieczoru akt I, drugiego - II i III.
Projekt, niestety, przerósł naszą orkiestrę. FN nie mam okazji słuchać zbyt często, ale zdecydowanie dramat muzyczny Wagnera to nie jest jej świat. Oczywiście, były bardzo dobre fragmenty, całość trzymała się jeszcze w akcie I, jednak drugiego dnia orkiestra była już ewidentnie Wagnerem zmęczona co się szczególnie przejawiało w zle brzmiących instrumentach dętych - drewnianych i blaszanych. Trudno tutaj mówić o wyraźnym zamyśle interpretacyjnym Kaspszyka skoro orkiestra raczej zmagała się z materią niż realizowała wizję muzyczną.
Na dwa koncerty we Wrocławiu warto się było wybrać dla solidnej i wyrównanej obsady wokalnej. Jennifer Wilson to z pewnością obok Niny Stemme najlepsza obecnie Izolda. Piękny i gęsty w barwie głos, ogromna siła i swoboda we wszystkich rejestrach a do tego prawdziwa kreacja budująca namiętną, zmysłową ale i patetyczną (wszak to ucieleśnienie mitu - nie tylko osoba, ale i ponadczasowe wyobrażenie, fantazmat, czysta energia..). Dzielnie partnerował jej szwedzki tenor Michael Weinius (Tristan), ale przede wszystkim znakomita Michelle Breedt, która partię Brangeny przejęła niejako na własność - śpiewa ją z sukcesem na najważniejszych scenach i estradach.
Obsada nie miała właściwie słabych punktów, bo na wielkie pochwały zasłużył, zwłaszcza drugiego wieczoru, Tomasz Konieczny (Gorwenal) i wykonawcy małych ról - David Beucher (Melot) i Tomasz Warmijak (Młody marynarz, Pasterz)...
Nie miałem jeszcze okazji na Blogu napisać o zainaugurowanych w tym sezonie, po latach starań i budowy, Narodowym Forum Muzyki. Powiem tak: wszystko jest w nim pompatyczne i zgłaszające znaczne pretensje do bycia czymś "wyjątkowym". Począwszy od nazwy "narodowe forum" a skończywszy na gigantycznym podziemnym parkingu. Samo Forum z jego olbrzymią bryłą, niestety, nie jest, moim zdaniem, wybitną architekturą. Wnętrza nie wybijają się ponad przeciętność i pod każdym względem ustępują niewymuszonej elegancji katowickiej siedziby NOSPR i Filharmonii w Szczecinie.
Wrocław jest jednym z najważniejszych miast Polski - w ciągu ostatnich lat stał się pełnoprawną europejską metropolią w niczym nie ustępującą niemieckiemu sąsiadowi - Dreznu. To oczywiste, że 700 tysięczne miasto, tętniące życiem muzycznym i kulturalnym, siedziba znakomitych festiwali,  zasługuje na nowoczesną salę koncertową. Ale czy projektując jej gabaryty ktoś jednak się nie zapędził? Wrocław to, mimo wszystko, nie jest Berlin, Londyn czy nawet Warszawa. Czy organizatorzy są w stanie zapełnić tak gigantyczną salę?!  Bo przecież występy Filharmoników Wiedeńskich nie są i nie mogą być codziennością. Czy nie lepiej budować nieco za małe sale niż za duże? Czy nie lepiej gdy melomani "walczą" o bilety niż gdy sala świeci pustymi miejscami? Takie mnie refleksje nachodziły ilekroć spoglądałem na puste rzędy podczas drugiego wieczoru z "Tristanem i Izoldą" w Narodowym Forum Muzyki.

Jennifer Wilson (Izolda)