wtorek, 2 lipca 2019

Diament w Berlinie: Nadine Sierra jako Gilda

 Wybrałem się niedawno na jedno z ostatnich przedstawień pierwszej serii nowej realizacji "Rigoletta" Verdiego na scenie berlińskiej Staatsoper Unter den Linden. Przed widowiskiem zerknąłem na kilka niemieckich recenzji - tradycyjnie mocno zrzędliwych, ale tym razem największe baty zebrał bardzo ceniony za oceanem nowojorski reżyser Bralett Sher. Po wyjściu ze spektaklu trudno mi zrozumieć przeróżne zarzuty związane z "mało oryginalnym" i "nijakim" odczytaniem Verdiowskiego arcydzieła. Czyżby berlińscy krytycy tak bardzo się przywiązali do straszącej przez kilka dekad inscenizacji Hansa Neuenfelsa z Gidą w charakterze czarnoskórej mieszkanki bezludnej wyspy etc ?
  Tym razem Berlin dostał przedstawienie zachowawcze, można powiedzieć, że wręcz tradycyjne choć nie pozbawione uroku a w każdym razie nie obchodzące się z partyturą Verdiego w myśl walenia kotka przy pomocy młotka.
  "Rigoletto" był dla mnie zawsze mikrokosmosem na poły baśniowym choć nie pozbawionym okrucieństwa i opresji. Sher wiele z takiego myślenia pokazuje na scenie. Wprawdzie akcję przesuwa do Włoch lat 20. Atmosfera i akcesoria faszystowskiej rzeczistości tamtych czasów sprzyja uwypukleniu mechanizmów przemocowych i wpisanej w życie społeczne agresji. Dom w którym mieszka Gilda przypomina baśniowy domek na kurzej stópce, fikcyjny Gualtier Malede, czyli książę Mantui przypomina faszystowskiego funkcjonariusza...

Scena była wyraznie inspirowana malarstwem berlińskiego ekspresjonisty Georga Grosza, który wyjechał po dojściu nazistów do władzy do USA. 

 Mimo, że nie było w tej wersji scenicznej niczego szczególnie porywajacego to jednak spektakl był spójny i logiczny, pod wzgędem plastycznym oglądało się go bez obrzydzenia. Solidna reżyserka i inscenizatorska robota na miarę sprawnej operowej fabryki jaką jest nowojorska Metropolitan Opera z którą berlińska Staatsoper weszła przy tej produkcji w kooperację. Przedstawienie dopiero czeka na pokazy w Nowym Jorku nic więc dziwnego, że na widowni zasiadł szef MET, Peter Gelb.
  Tym co decudje o tym, że "Rigoletto" jest jednym z najbardziej udanych punktów aktualnego repertuaru Staatsoper UDL jest wielkiej klasy obsada wokalna trojga protagonistów. Nikt z nich nie jest Włochem, ale można uznać ich kreacje za swego rodzaju wyzwanie rzucone włoskiemu paradygmatowi romantycznej opery. Może najbardziej idiomatyczna z tej trójki okazała się Amerykanka Nadine Sierra, której kreacja należy do tych w linii wyznaczonej przez Renatę Scotto a w ostatnich latach przez Patrizię Ciofi, pokazuje, że wokalno-wyrazowy profil Gidly to coś więcej niż dziewczęca słodycz i niewinność. Sierra śpiewała wspaniale z urzekającą prostotą frazowania, kolorowo, słynna aria "Caro nome...Gualtier Malede" pełna była pięknych tryli, imponujących fermat i wyjątkowej indywidualnej barwy głosu.
Zjawiskowa Nadine Sierra w roli Gildy

 Brytyjski baryton Christopher Maltman z pewnością był bardzo daleki od klasycznie wloskiego Rigoletta spod znaku Leo Nucci'ego czy Renato Brusona. Ale co za szlachetność frazowania, krystaliczna artykulacja tekstu i interpretacja ukazująca publiczny wizerunek błazna i kochającego zaborczego ojca. Duety Rigoletta i Gildy były z pewnością szczytowym punktem wieczoru.
 Niestety nie do końca przekonujący się okazał Michael Fabiano, którego przed laty usłyszałem w paryskiej "Lucii di Lammermoor" u boku Soni Jonczewej - także wówczas u progu międzynarodowej kariery. Fabiano śpiewał swego Księcia z entuzjazmem, potrafił odmalować podwójność postaci, ale zarazem projekcja głosu była zbyt napięta, frazie brakowało elastyczności a wysokim tonom swobody zwłaszcza, że Verdi napisał rolę w której  śpiewak powinien a wręcz musi się popisać (nic więc dziwnego, że postać Księcia Mantui z "Rigoletta" stała się własnością takich genialnych tenorów jak Luciano Pavarotti, Alfredo Kraus czy Carlo Bergonzi).
  Niestety jeszcze bardziej problematyczne okazało się kierownictwo muzyczne młodego kolumbijskiego dyrygenta Andresa Orozco - Estrady pod którego batutą berlińska Staatskapelle brzmiała ociężąle i chyba nie tylko z powodu wyjątkowo upalnego w Berlinie popołudnia i wieczoru.


Christopher Maltman - druga po debiucie w Wiedniu interpretacja Rigoletta