wtorek, 27 września 2016

Don Giovanni i Las



DON Giovanni W.A.Mozarta w ujęciu Clausa Gutha znany jest publiczności teatralnej i telewizyjnej już od wielu sezonów. Koprodukcja festiwalu w Salzburgu i berlińskiej Staatsoper am Schillertheater prezentowana była w 2008 w rodzinnym mieście Mozarta i w 2012 nad Szprewą; spektal został też zarejestrowany i prezentowany w stacjach telewizyjnych, m.in we francuskiej "Mezzo". We wrześniu 2016 to wyjątkowe przedstawienie wróciło na afisz berlińskiej Opery a wznowienie wzbudziło zainteresowanie m.in z powodu debiutu w partii Donny Anny jednej z najbardziej rozchwytywanych młodych śpiewaczek - Olgi Peretjatko.
 Tych z Państwa, którzy znają tego "Don Giovanniego" tylko z przekazu telewizyjnego i, być może, wizja Clausa Gutha nie przypadła im do gustu, pragnę zapewnić, iż spektakl robi lepsze, tj. wydaje się bardziej przekonujący, wrażenie podczas spotkania na żywo.
  Christian Schmidt wyczarował północnoeuropejski las mieszany zmieniający co jakiś czas konstelację elementów dzięki scenie obrotowej. Las niczym Eden, raj natury, ale dość szybko zmienia się w zamglony i niepokojący labirynt...Kluczowy dla całego projektu Gutha jest początek- gdy Anna ochoczo się poddaje czynnościom seksualnym Giovanniego pod drzewem. Wiemy już od razu, że to żadna nadwrażliwa dama tęskniąca za nieuchwytnym (Absolutem?) - taki, w moim przekonaniu, rys nadał tej postaci nie tyle librecista co sam Mozart pisząc jej partię. Byłoby więc to pierwsze i najważniejsze sprzeniewierzenie się reżysera intencjom genialnego salzburczyka. Donna Anna ma tu robić wrażenie dość pospolitej wywłoki gotowej spółkować z Giovannim na masce zaparkowanego w lesie samochodu tuż pod bokiem Ottavia. Jeszcze jednego, najważniejszego, przesunięcia akcentów dokonuje Guth w przypadku tytułowego bohatera, który zostaje w czasie bójki z ojcem Anny, Komandorem, postrzelony. Odtąd bohaterem arcydzieła Mozarta nie jest pełen buty i nieodpartego uroku, arogancki i odwieczny uwodziciel lecz dojrzały, łysiejący mężczyzna - zraniony dosłownie i w przenośni. Całe przedstawienie jest właściwie gaśnięciem Giovanniego, któremu wciąż się odnawia krwawiąca rana. Śmierć Don Giovanni przeczuwa; coraz bardziej przerażający Las pełen obumarłych drzew  i przybliżający się koniec, głos Komandora  za grobu nie robią na nim wrażenia.

Christopher Maltman jako Don Giovanni

Kobiety w przedstawieniu niemieckiego realizatora są seksualnie niepohamowane. Zerlina krzyczy z przerażenia, ale nie dlatego, że Giovanni chce ją posiąść w leśnym rowie, ale dlatego, że z jego otwartej rany sączy się krew na jej białą ślubną suknię. Przewrotność i dwuznaczność tej sceny jest oczywista i genialnie pomyślana. Podobnie jak fakt, że Ottavio, Anna i Elvira nie muszą przywdziewać masek - ciemny Las maskuje wszystko. Jest tajemnicą, przerażeniem, przeznaczeniem i metaforą. "Don Giovanni" w ujęciu Clausa Gutha jest przede wszystką rzeczą o umieraniu i seksie jako środku znieczulającym w bólu istnienia. Co wcale nie znaczy, że sam przebieg spektaklu jest ponury. Absolutnie nie: reżyser w pełni realizuje tu konwencję dramma giocoso (wesoły dramat).
   Obsada wokalna jest wyrównana i przede wszystkim fantastyczna pod względem aktorskim. Fenomenalnej obecności scenicznej, perfekcyjnego gestu teatralnego sprzężonego z wysokiej próby kreacją wokalną Luca Pisaroni'emu (Leporello) mógłby pozazdrościć niejeden wytrawny aktor teatru mówionego. Niemniej zastanawiać się można czy przypadkiem dominacja sceniczna i wokalna nad Don Giovannim nie jest tu nieco wbrew intencjom reżysera.
Christopher Maltman bezbłędnie się wpisuje w koncepcję bohatera powściągliwego i pasywnego wobec nieuchronnego losu. Brytyjski artysta towarzyszy temu przedstawieniu od salzburskiej i berlińskiej premiery. Podobnie jak niemiecka śpiewaczka Dorothea Röschmann  tworząca jedną z najbardziej przekonujących Elwir ostatnich lat. Tę artystką obserwuję od dawna, zwłaszcza, że w berlińskiej Staatsoper występuje regularnie od lat. Była znakomitą Zuzanną a potem Hrabiną w "Weselu Figara". Padła jednak swego czasu ofiarą fatalnej decyzji obsadowej gdy powierzono jej partię Micaeli w "Carmen" Bizeta z udziałem Rolando Villazona w trakcie jego krótkiej wokalnej glorii gdy chciał być kimś na miarę Iona Vickersa.
 Röschmann  z pewnością nie dysponuje ładnym głosem w potocznym rozumieniu, jej "góra" może wywoływać nawet pewien dyskomfort. Ale co za świadomość środków wokalnych, zaangażowanie, muzykalność, perfekcyjne frazowanie i operowanie światłocieniem! Mamy do czynienia z czołową śpiewaczką mozartowską naszych czasów. Artystka prezentuje Elvirę, oczywiście, jako mocno rozhisteryzowaną i nadpobudliwą damę - to przecież w najwyższym stopniu postać komiczna wśród osób dramatu. Jednak w "Mi tradi.." Dorothea Roschmann nadaje swej postaci nieodzowną głębię.
Dorothea Roschmann była szczytowym punktem obsady (Donna Elvira)

Marketingowym wydarzeniem towarzyszącym temu wznowieniu był z pewnością debiut modnej rosyjskiej śpiewaczki Olgi Peretyatko w roli Donny Anny. Piękną Olgę cenię i lubię w repertuarze wczesnoromantycznego włoskiego bel canto, zwłaszcza w Rossinim choć dobrze także wspominam jej berlińską "Łucję z Lammermoor" w sąsiedniej Deutsche Oper. Gdy Donna Anna ma delikatny i zbyt na tę partię liryczny głos powinna czerpać zasoby ekspresji z frazowania, akcentów, interpretacji tekstu. W przypadku Peretjatko nic takiego się nie dzieje. Ze sceny płynie śliczny głos i ładny śpiew ale nic ponadto, czyli zdecydowanie za mało. Szkoda, bo aktorsko Peretjatko jest znakomita.
Na niższej wokalnej półce choć jest to wciąż wysoki profesjonalny poziom usytuował się Antonio Poli (Don Ottavio) i para miejscowych śpiewaków będących członkami stałego zespołu Staatsoper: Grigory Shkarupa (Masetto) i Narine Yeghiyan (Zerlina).
Orkiestra Staatsoper, zespół niewątpliwie lepszy od orkiestry obsługującej Deutsche Oper Berlin, grała pod batutą Massimo Zanettiego wybornie - przede wszystkim w sposób niezwykle zbalansowany pod względem dynamiki, barwy i artykulacji. Podobnie jak w czasie "Luizy Miller" w Liege przed bodaj dwoma laty zauważyłem głęboką wrażliwość maestra Zanettiego na komfort wokalny śpiewaków co od czasów Nella Santiego jest wciąż w kanałach orkiestrowych teatrów operowych - ewenementem.
Jednego nie mogę wszakże darować realizatorom: wycięcia finałowego sekstetu. Oczywiście, można wyznawać przekonanie, że sekstet bierze akcję, a zwłaszcza "piekłowzięcie" Giovanniego, w niepotrzebny nawias...Czy ów nawias jest nieuzasadniony dramaturgicznie? Nie wiem, ale na pewno jest głęboko uzasadniony muzycznie, bo to jedna z największych manifestacji geniuszu Wolfganga Amadeusza.


środa, 21 września 2016

Idziemy na Janowicza


        CHALLENGER  ATP Pekao Szczecin Open to najstarsza i w tej chwili największa międzynarodowa impreza tenisowa w naszym kraju. Dla mniej zorientowanych: challenger to szczebel niżej od głównego nurtu rozgrywkowego ATP (międzynarodowe zrzeszenie męskiego tenisa zarządzające astronomicznymi pieniędzmi na wynagrodzenia dla tenisistów, sprzedające produkt jakim jest męski tenis stacjom tv i radiowym, portalom internetowym, zbierające pieniądze od reklamodawców etc). Niemniej challengery to również imprezy w pełni profesjonalne, wizytowane przez przedstawicieli ATP, atrakcyjne dla tenisistów pod względem finansowymi (w szczecińskiej imprezie ok. 20 tysięcy euro dla zwycięzcy) ale przede wszystkim - rankingowym. Wygranie dużego challengera w Genui czy Szczecinie pozwala awansować w rankingu nawet o ponad 100 miejsc!
   Taka impreza jak w Szczecinie to ogromny wysiłek finansowy i organizacyjny. Swoistym fenomenem jest fakt, że sponsorem tytularnym turnieju od ponad 20 lat, gdzie pierwsze kroki zawodowe stawiali tacy dzisiejsi gwiazdorzy jak Stan Wawrinka, Richard Gasquet czy Dawid Ferrer, jest jeden i ten sam bank Pekao. Impreza o szczebel wyżej czyli ATP 250 wymaga już dużo większego budżetu, ale przede wszystkim odpowiedniego zaplecza technicznego. I nie ma gwarancji, że taki turniej stworzy jakościowo wyższą ofertę dla publiczności niż challenger. Szczecin postawił na rozwój i udoskonalanie tego co jest choć o awansowaniu tamtejszego turnieju do elity ATP przebąkuje się od dawna. Na razie niech miasto się upora z przeciągającą się budową dwu nowych hal tenisowych!
 Pekao Szczecin Open obserwuję z bliska od kilku lat. Nie dziwię się, że turniej jest bardzo lubiany przez zawodników i dziennikarzy, komplementowany przez władze ATP Challengers Tour. Korty tenisowe usytuowane są na skraju śródmieścia Szczecina, przy malowniczej Alei Wojska Polskiego; kort centralny (nawierzchnia ziemna) otoczony jest starymi pięknymi drzewami i nobliwymi willami posadowionymi przy sąsiedniej, bardzo prestiżowej, ulicy Wyspiańskiego. Obiekt tenisowy to spadek po niemieckim Stetttinie. Korty odkrył Bohdan Tomaszewski, który przez kilka powojennych lat mieszkał w tym mieście i rozkręcał tamtejsze życie tenisowe (legendarny mecz Szczecin-Budapeszt).
Wychowankiem tych kortów jest Marcin Matkowski, który utworzył z Mariuszem Fyrstenbergiem, zresztą podczas turnieju Pekao Open, najlepszy w historii polskiego tenisa duet deblowy. Turniej ma bardzo fajne zaplecze gastronomiczne i imprezy towarzyszące z Tennis Music Festival na czele gdzie (wstęp wolny a w niektórych przypadkach za okazaniem biletu/karnetu na mecze) prezentowany jest szlachetny pop, jazz i piosenka poetycka.
W tym roku szczeciński challenger był wyjątkowy. Nie tylko dzięki znakomitej obsadzie, ale przede wszystkim z uwagi na powrót Jerzego Janowicza do rozgrywek. Opromieniony sukcesem w bratnim challengerze w Genui przyleciał bezpośrednio do Szczecina by i tutaj zatriumfować i dalej odbudowywać swój zrujnowany przez kontuzje i inne problemy - ranking. Bariera frekwencyjna została przekroczona. Na pierwszy mecz Janowicza na kort centralny przyszło ponad 4 tysiące widzów. Organizatorzy mówią o nadkomplecie, bo, faktycznie, wielu kibiców stało przy barierkach oddzielających trybuny od zaplecza. Janowicz fruwał nad kortem: grał swobodnie, popisywał się atomowym serwisem przekraczającym 200 km na godzinę, nękał przeciwnika swymi słynnymi "skrótami" (drop shot) i bajecznymi zagraniami przy siatce.

Janowicz w przerwie wygranego seta. Nic nie zwiastowało katastrofy...

Na trybunach obok wiernych miłośników dyscypliny i koneserów tenisa, rozprawiających przed meczem o turniejach wielkoszlemowych i nowych elementach w grze słynnych tenisistów,  okazjonalna publiczność. Ci, którzy przyszli "na Janowicza". Bo Polak. Bo niesforny, kłótliwy, wywołujący sprzeczne emocje. Bo jedyny, który, obok Agnieszki Radwańskiej, ma potencjał na wypromowanie polskiego tenisa na światowych salonach.
Dyrektor turnieju zaciera ręce. Nasza publiczność chce przede wszystkim kibicować Polakom, zagraniczne gwiazdy nie robią na niej wrażenia, a przede wszystkim nie skłaniają do ustawienia się w długiej kolejce bo bilet. Dotarcie Jerzego Janowicza do finału w singlu a Mariusza Fyrstenberga w deblu oznaczałoby tłumy publiczności przez cały turniej. Niestety smak porażki był gorzki dla wszystkich. Janowicz przegrał już drugi mecz z trzeciorzędnym włoskim rzemieślnikiem. Jurek przegrał, jak zazwyczaj, przede wszystkim z samym sobą. Miał wygrany I set, w drugiej partii prowadził już 3:0. Przegranie meczu w takiej sytuacji jest na profesjonalnym poziomie męskich rozgrywek absolutnie niebywałe. Janowicz się mylił, kłócił z publicznością i roztrzaskał rakietę o kort. Na widowni rozległy się gwizdy. Nasz zawodnik "umiejętnie" podawał piłki do skończenia lub psuł zagrania, która przeciwnik skrupulatnie inkasował.
Janowicz zawiódł kilkutysięczną publiczność. Od tego czasu na meczach  szału frekwencyjnego nie było choć, tradycyjnie w Szczecinie, na mecz finałowy stawił się komplet widzów. Bo wiernej widowni, niezależnie od poczynań Polaków (przeważnie, niestety, marnych), na tym challengerze nieopodal Bałtyku (no, jakieś 70 km) nie brakuje. W półfinale, co też było sensacją, odpadł Mariusz Fyrstenberg, który miał chyba niezbyt dobrego brytyjskiego partnera Colina Fleminga.
Tak czy owak, dyrektor turnieju Krzysztof Bobala zapewne nie zrezygnuje z prób lansowania polskich talentów tenisowych. I dobrze. Na jeden z poprzednich turniejów zaprosił Kamila Majchrzaka, który niedawno tak ładnie się zaprezentował na meczu z Niemcami w Berlinie, a w tym roku tzw. dziką kartę otrzymał obiecujący Paweł Ciaś.
Czy jednak zakończenie wielkiej kariery przez Agę Radwańską i ewentualne zwiędnięcie w pączku Jurka Janowicza nie będzie oznaczało, że polski tenis znów wróci na absolutne peryferie? Oby nie.
Mecz finałowy Pekao Szczecin Open, jak zwykle, zgromadził komplet miłośników dyscypliny

Ps. Podczas szczecińskiego turnieju grał też utalentowany 17 letni Norweg, Casper Ruud, który parę dni wcześniej wygrał challengera w Sewilli. Niestety nie zagrzał w Szczecinie długo miejsca, ale równie wyraźnie było widać duży potencjał.