środa, 14 listopada 2018

Moniuszko w dziwnym języku


Capella Cracoviensis, soliści, dyrygent Jan Tomasz Adamus. Festiwal "Jesteśmy w domu" z okazji 100 lecia odzyskania przez Polskę niepodległości. Szczecin, 4-11 listopada 2018. "Halkę" zaprezentowano 9 listopada.
   Po raz pierwszy, o ile mnie pamięć nie myli, znany i ceniony na świecie zespół muzyki dawnej "Capella Cracoviensis" pod wodzą Jana Tomasza Adamusa przedstawił "Halkę" Stanisława Moniuszki w pierwotnej wersji wileńskiej (prapremiera dwuaktowej wersji w Wilnie 1 stycznia 1848; prapremiera bardziej znanej wersji 4 aktowej ze słynną arią "Szumią jodły na gór szczycie" dziesięć lat pózniej w Teatrze Wielkim w Warszawie) przed trzema laty na jednym z krakowskich festiwali. Ostatnio zespół znowu występuje z tzw "Halką wileńską", m.in w wersji scenicznej w Operze Komicznej w Helsinkach a w tygodniu poprzedzającym obchody 100 lecie odzyskania przez Polskę niepodległości krakowianie wystąpili w cenionej za architekturę siedzibie Filharmonii Szczecińskiej. Do Krakowa czy Helsinek mam daleko zaś fanem Moniuszki nie jestem, by się porywać  na muzyczną wyprawę. Gdy jednak pojawiły się zapowiedzi koncertu w Szczecinie, gdzie mam zdecydowanie bliżej, postanowiłem po raz pierwszy na żywo posłuchać pierwotnej wersji naszej opery narodowej.
  Każdy kto ma wątpliwości czy aby na pewno dzieło Moniuszki zasługuje na uznanie powinien czym prędzej wysłuchać 2 aktowej wersji z Wilna. Same zalety: dramaturgiczna zwartość, atrakcyjny język Moniuszki zbierający najlepsze cechy włoskiego bel canta i dziewiętnastowiecznej opery francuskiej w powiązaniu z polską rodzajowością i przetworzonymi elementami kultury tradycyjnej. Nawet libretto, nie szczególnie przecież przekonujące, w tej wersji zyskuje właściwy wymiar: nie jest to bowiem łzawa historia o zdradzonej i porzuconej "biednej dziewczynie", ale rzecz wyjątkowo jak na tamten czas nowatorska: o społecznych nierównościach, egoizmie "panów", konflikcie między panem a niewolnikiem, szlachcicem a chłopem. Tracimy więc w tej wersji te wszystkie jodły i tańce góralskie, ale zyskujemy jakże sugestywne powinowactwa z wrażliwością współczesnego widza.
  Szczeciński koncert wiele tych walorów wersji wileńskiej wyeksponował. Przede wszystkim w warstwie instrumentalnej (dziewiętnastowieczne instrumenty) i chóralnej. Lekkie kameralne, selektywne brzmienie orkiestry i ekspresyjne brzmienie chóru (brawo!) powinno tym mocniej służyć tekstowi i solistom. Niestety na poziomie najważniejszym, czyli wokalnym przeżyłem duży zawód. Przede wszystkim przykre było słuchanie polskich śpiewaków, którzy mają trudności w czytelnym powiązaniu tekstu z muzyką. Dotyczy to przede wszystkim niewątpliwie utalentowanej Natalii Kawałek w partii tytułowej. Myślę, że jej zupełnie zamazana dykcja wynikała z faktu, że artystka podjęła się śpiewania roli nieadekwatnej do swych warunków głosowych. Ceniona w repertuarze przedromantycznym  mezzosopranistka jakby sztucznie powiększała brzmienie głosu co w oczywisty sposób powodowało, że słowa ginęły jak w głębokiej studni. Sytuację komplikował dodatkowo pomysł, by wykonanie koncertowe uatrakcyjnić ruchem scenicznym co czytelności tekstu z pewnością nie wzmacniało. Kawałek jest bez wątpienia charyzmatyczną śpiewaczką i bardzo zaangażowaną aktorsko - od pierwszego momentu pokazywała swoją postać jako dziewczynę nadwrażliwą i ze stopniowo rozpadającą się osobowością jak przystało na polską operową kuzynkę Elwiry z "Purytanów" Belliniego i Łucji Donizettiego. Tym większa szkoda, że to wszystko nie znalazło potwierdzenia w interpretacji wokalnej. Myślę, że zaplanowana w obsadzie koncertu w Wilnie (12 grudnia 2018) Ilona Krzywicka będzie lepszym wyborem w partii Halki.
 Bardziej przekonujący wokalnie był w barytonowej wersji Jontka - Sebastian Szumski podobnie jak tenor Jakub Pawlik (Janusz). Małgorzata Rodek (sopran) wykonywała partię Zofii.
  Na widowni dominowały na oko mocno zaawansowane roczniki. Koncert zresztą nie był chyba szczególnie mocno anonsowany przez Filharmonię a "Halka" z dopiskiem wileńska, być może, przyciągnęła przede wszystkim ludzi (bądz ich potomków) pochodzących z tzw. kresów II Rzeczpospolitej, którzy licznie się osiedlili po II wojnie światowej w poniemieckim Szczecinie.
  I jeszcze zasadnicza uwaga pod adresem Filharmonii. Zarówno na stronie internetowej  jak i w programie drukowanym podano tylko nazwiska solistów koncertu bez przyporządkowania ich protagonistom opery. Nie podobna przypuszczać, że ktoś w szacownej instytucji muzycznej pomylił operę z oratorium.

Natalia Kawałek (Halka) na estradzie Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie

 

wtorek, 6 listopada 2018

"War Requiem" Brittena na polsko-niemieckim pograniczu


NIE można sobie wyobrazić lepszego splotu okoliczności, kontekstów i podtekstów ogromnego projektu kulturalnego jaki realizowany jest na polsko-niemieckim pograniczu przez teatry muzyczne w Szczecinie i Greifswaldzie (w ramach współpracy realizowały już m.in "Lohengrina" Wagnera). "War Requiem" Benjamina Brittena to kolejna odsłona transgranicznej współpracy poszerzonej o teatr muzyczny w litewskiej Kłajpedzie. Arcydzieło muzyki oratoryjnej zaprezentowano już w Greifswaldzie, Szczecinie i Kłajpedzie a 15 listopada zabrzmi - w Katedrze Berlińskiej. Te okoliczności to zazębiająca się rocznica zakończenia I wojny światowej i odzyskania przez Polskę niepodległości w połączeniu z przykładem dobrej współpracy transgranicznej.
  Uczestniczyłem w odsłonie szczecińskiej projektu (31 pazdziernika) ale zapewne nie omieszkam też potwierdzić swoje wrażenia na koncercie w Berlinie. Do wysłuchania - obok kolejnego przejawu dobrej współpracy polsko-niemieckiej na niwie kultury - "Requiem wojennego" przyciągnął mnie przede wszystkim światowy zestaw solistów: wschodząca niemiecka gwiazda romantycznej pieśni Benjamin Appl (baryton) o którym coraz częściej się mówi jako o następcy legendarnego Dietricha Fischer-Dieskau'a i brytyjski tenor Benjamin Hulett (wkrótce Tamino w ROH ). Trzecią solistką była doświadczona na estradach świata polska sopranistka Aga Mikołaj ( w tym sezonie jeszcze m.in "Cztery ostatnie pieśni" R.Straussa z Dallas Symphony i Tatjana w "Eugeniuszu Onieginie na scenie Semperoper w Dreznie). Za plecami śpiewaków gigantyczny aparat wykonawczy: połączone siły orkiestry Opery na Zamku w Szczecinie i Orkiestra Filharmoniczna Pomorza Przedniego (Philharmonisches Orchestr Vorpommern), chóry z Theater Vorpommern, Opery na Zamku, Państwowego Teatru Muzycznego w Kłajpedzie, Chór Akademicki im prof. Jana Szyrockiego (inna nazwa słynnego Chóru Politechniki Szczecińskiej) a z balkonu w towarzystwie organów dobiegał Szczeciński Chór Chłopięcy "Słowiki". Orkiestrą symfoniczną dyrygował niemiecki dyrygent Florian Csizmadia (generalny dyrektor muzyczny Theater Vorpommern)  a zespołem kameralnym złożonym z muzyków orkiestry szczecińskiej Opery - Jerzy Wołosiuk (dyrektor artystyczny Opery na Zamku).
  "War Requiem" łączy trzy plany: sakralny z łacińskim tekstem mszy żałobnej (sopran z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej i chórów) i ludzki, powiedzmy, przyziemny- pacyfistyczne teksty poetyckie W.E. Owena, który w wieku 25 lat, w przeddzień zakończenia I wojny światowej, zginął na froncie. Relacjom z frontu, konfrontacji (często ironicznej) cierpienia w okopach z wzniosłymi frazami planu sakralnego podporządkowane są dwie męskie partie wokalne (tenor i baryton) z towarzyszeniem zespołu kameralnego. Trzeci plan muzyczno-dramaturgiczny to śpiew chóru chłopięcego z towarzyszeniem organów, który przenosi nas w świat pierwotnej dziecięcej szczęśliwości i niewinności-dość częsty motyw twórczości Brittena. Te trzy plany dzwiga fascynująca struktura "Requiem wojennego", która, mimo, że wypełniona gigantycznym aparatem wykonawczym, nigdy się nie ugina pod jego cieżarem. Kompozytor nie uległ pokusie epatowania słuchacza nawałnicą brzmienia i przytłaczającym patosem. Raczej tworzy na naszych oczach fresk pełen emocjonalnych detali, emocji, wzruszeń i przerażających obrazów wojny często  na pograniczu obłąkania. Dlatego nie podobna porównać arcydzieła Brittena z innymi wielkimi mszami żałobnymi Mozarta, Cherubiniego czy Brahmsa. Anglik wykreował osobliwy teatr śmierci, wojennej hekatomby ale i głęboko poruszającej utopii (?) pojednania  i empatycznego wniknięcia w położenie i emocje frontowego wroga. Bo czymże jest wstrząsająca fraza śpiewana w finale dzieła przez barytona "I am the enemy you killed, my friend" ("To ja jestem wrogiem, którego zabiłeś, mój przyjacielu").
  Dzieło zostało wykonane w Szczecinie na bardzo wysokim poziomie, zwłaszcza w warstwie wokalnej. Wybitne kreacje stworzyli obaj panowie. Benjamin Appl (baryton) to już chyba nie wschodząca, ale jak najbardziej jaśniejąca gwiazda światowej wokalistyki. Hipnotyzującej urody głos, którym młody niemiecki artysta posługuje się z wielkim mistrzostwem technicznym i jeśli idzie o budowanie ekspresji na styku tekstu literackiego i muzycznego. Nie ustępował mu  brytyjski tenor znany z czołowych europejskich scen operowych, szczególnie w repertuarze barokowym, Benjamin Hulett - wysoko upozowany jasny tenor o nieskazitelnie prowadzonej linii melodycznej i pełnej prostoty muzykalności. Nieco wątpliwości budził występ polskiej sopranistki Agi Mikołaj, która dysponuje sporym wolumenem bez trudu się przebijającym przez ogromną orkiestrę, ale intonacja nie zawsze była precyzyjna a głos nazbyt rozwibrowany. Na szczęście w trakcie koncertu było coraz lepiej i wielkie fragmentów ceniona na świecie śpiewaczka wykonała z dużym zaangażowaniem interpretacyjnym.
 Trzeba też wyróżnić szczecińskie "Słowiki" za znakomite przygotowanie i dużą koncentrację oraz wyczucie z jakim, nie po raz pierwszy, Jerzy Wołsiuk odtwarza muzykę Brittena, bo gra prowadzonego przezeń zespołu kameralnego (muzycy Opery na Zamku) przekonała mnie w warstwie orkiestrowej najbardziej.
Benjamin Britten - War Requiem. Opera  na Zamku w Szczecinie