środa, 26 listopada 2014

Ciofi i Kunde debiutują w Luizie Miller

POZDRAWIAM Czytelników (mam nadzieję, że jest ich kilku :) ) z Liege gdzie z niecierpliwością oczekuję na dzisiejszą premierę "Luizy Miller" Verdiego w Opera Royal de Wallonie. Wybrałem się do tego sympatycznego walońskiego miasta ze względu na dwa debiuty. Śpiewacy, których szczególnie cenię i lubię - Patrizia Ciofi i Gregory Kunde - debiutują dzisiaj w rolach Luizy i Rodolfa. W partii Millera obsadzono znakomitego młodego barytona - Nicolę Alaimo.
Niebawem, mam nadzieję, podzielę się z Państwem wrażeniami. A te będziecie mogli skonfrontować oglądając transmisję 4 grudnia na stronie Culturebox France TV http://culturebox.francetvinfo.fr/festivals/opera-royal-de-wallonie-liege/luisa-miller-de-verdi-a-lopera-royal-de-wallonie-206216  lub Medici.tv  http://pt.medici.tv/#!/verdi-luisa-miller-opera-royal-wallonie


piątek, 14 listopada 2014

Anita, Elina, Beatrice...Wszystkie Carmen świata

 
Znajoma melomanka powtarza, że nudzić się można na Wagnerze, ale nigdy na "Carmen"! Nie wiem wprawdzie co ma konkretnego na myśli, ale pobrzmiewa w tym przekonanie, że opera Bizeta to zestaw chwytliwych "hitów", którym wystarczy dać stosowną (cokolwiek to znaczy) oprawę sceniczną, zaangażować atrakcyjną i koniecznie seksowną mezzosopranistkę oraz równie seksownego tenora, dołożyć w pakiecie ognisty taniec i temperamentnego dyrygenta. I taka "Carmen" ma murowany sukces, bo to opera przebojowa, powszechnie znana i jest po prostu "przerwą na papierosa" w trakcie smakowania bardziej wyszukanego repertuaru.
Nigdy nie godziłem się na takie postawienie sprawy. Obok przekonania, któremu chyba nikt nie zaprzeczy, że to prawdziwa perła wręcz arcydzieło gatunku trzeba przyznać, że Carmen jest jedną z najbardziej złożonych psychologicznie postaci w teatrze operowym. Nie da się jej doprawdy zbudować samym seksownym wyglądem, zalotnym spojrzeniem, "pięknym głosem" i całym tym asortymentem, którym obrosło arcydzieło Bizeta.
Dlaczego to taka trudna interpretacyjnie postać skoro jest zaprojektowana przez libretto klarownie i prosto? Nieco wulgarna i uwodzicielska Cyganka, która robi co chce, w miłości ona dyktuje warunki, obraca się w szemranym towarzystwie, szybko jej się nudzi jeden kochanek więc równie szybko rozgląda się za następnym. Tragicznie kończy, ale taka jest cena igrania z okolicznościami, emocjami  i męskim ego.
Chyba trudność polega przede wszystkim na tym, że z jednej strony Carmen jest w utworze Bizeta tak namacalna, muzycznie i literacko konkretna, a zarazem nieuchwytna, wydaje się być pewną abstrakcją i uniwersalnym znakiem. Tylko śpiewaczka mająca bardzo spójną i konkretną wizję andaluzyjskiej Cyganki w ujęciu francuskiego kompozytora, który podobno nigdy Hiszpanii nie odwiedził, jest sobie w stanie poradzić z tym materiałem. Najgorsze co może zrobić to zaprezentować interpretację zbyt ogólnikową...zbyt abstrakcyjną właśnie. Mieliśmy i mamy Carmen-dzikie zwierzę kierujące się instynktami, Carmen-manipulatorkę, Carmen-intelektualistkę, a bliżej naszym politycznym realiom Carmen-feministkę. Bo "Carmen" Bizeta od początku była operą równościową, a w dzisiejszej przestrzeni publicznej i politycznej, niezależnie od kraju, genderowy aspekt libretta niezwykle mocno wybrzmiewa co z tak znakomitym skutkiem podchwycił w barcelońskim  przedstawieniu Calixto Bieito.
Oglądając niedawno nowojorską transmisję "Carmen" w obojętnej  realizacji Richarda Eyre'a uświadomiłem sobie, że mamy wreszcie w ostatnich latach kilka równorzędnych i znakomitych interpretatorek nieśmiertelnej Cyganki. Każda z nich jest inna, ale sugestywna, jeśli nie w pełni przekonująca to inspirująca do nowych przemyśleń na temat kobiety ze wszystkich sił dążącej do niezależności.
Jeszcze jakiś czas temu samotnie objeżdżała kolejne teatry wystawiające "Carmen" francuska śpiewaczka Beatrice Uria Monzon - artystka, która chyba się urodziła po to, żeby śpiewać i grać tę rolę, w swoim kraju czasem określana mianem "Carmen assoluta".
Dzisiaj mamy na światowych scenach przynajmniej kilka równorzędnych wykonawczyń.
 ANITA RACHVELISHVILI zaprezentowała się światu przed paroma laty, a dzisiaj ma niespełna trzydzieści lat, jest więc najbliższa metryce swojej bohaterki spośród dzisiejszych wybitnych Carmen. Zaprezentowała się światu chyba najbardziej spektakularnie i wystrzałowo jak tylko sobie może młodziutka debiutantka wymarzyć. Nie jakieś nagłe zastępstwo za gwiazdę, niespodziewane danie szansy w dobrym teatrze na zasadzie "wypłynie, albo się utopi". Daniel Barenboim z pełną odpowiedzialnością obsadził Gruzinkę w tej kanonicznej roli na scenie La Scali w przedstawieniu inaugurującym sezon. Do dziś nie wiem jak ta dziewczyna poradziła sobie z tremą i medialnym ciśnieniem. Ale poradziła sobie znakomicie mimo, że wzrok wielu recenzentom przesłoniła pani reżyser, a przede wszystkim Jonas Kaufmann w roli Don Josego. Rachvelishvili była wówczas "Carmen w konstrukcji". Trochę raziła sztywnością gry i schematycznością intepretacji, o wymowie francuskiej lepiej nie mówić. Ale zaimponowała naturalnym i swobodnym frazowaniem oraz dużym potencjałem na przyszłość. Ten potencjał, zdaje się, dostrzegli dyrektorzy teatrów, bo Anita w ciągu kilku lat objechała ze swoją Carmen wszystkie wielkie sceny od Monachium i Wiednia po Londyn i Nowy Jork.



 W niedawnym przedstawieniu na scenie Metropolitan Opera otrzymaliśmy w jej wykonaniu Carmen ukształtowaną muzycznie i interpretacyjnie. Pani o sporej nadwadze zupełnie nie pasuje do dzisiejszych kanonów kobiety uwodzicielskiej i seksownej. Można powiedzieć, że Anita nic z tego sobie nie robi i tyje dalej...A mówiąc poważnie: jej piękna i pełna wyrazu twarz, sceniczna charyzma, naturalna muzykalność i wreszcie dobry francuski to podstawowe walory interpretacji. Rachvelishvili w tym spektaklu jest Carmen prostą, zwyczajną, trochę wulgarną i czasem może zbyt plebejską. Gdy zostaje z Jose sam na sam nie tyle go uwodzi, co  molestuje. To Carmen nie mająca "głębi", a raczej instynktownie rebeljancka i idąca pod prąd. Nie wiemy nawet czy zdolna jest do porywów serca, czy tylko do manipulowania. Wszystko podporządkowuje wolności: to ona wybiera, ona decyduje i na jej warunkach zaczyna i kończy relacje z mężczyznami. Jeśli można powiedzieć, że "Rachvelishvili jest Carmen" to przede wszystkim dlatego, że w swojej interpretacji jest naturalna i konsekwentna. Nie widzimy i nie czujemy "gry". Niewątpliwie jest to dzisiaj Carmen najlepiej zaśpiewana - idealnym dla roli gęstym, ciepłym i zmysłowym mezzosopranem.
W tym samym spektaklu wystąpiła w 2010 roku ELINA GARANCA, która, w przeciwieństwie do młodszej gruzińskiej koleżanki, nie tyle jest Carmen co ją znakomicie śpiewa i odtwarza.


 W koncepcji Carmen-manipulatorki idzie chyba jeszcze dalej, bo każdy jej gest i uśmiech zdradza dwulicowość. Łotyszka ma nieco jaśniejszy i lżejszy mezzosopran od Rachvelishvili, którym się posługuje  po mistrzowsku, w jej śpiewie podziwiamy wielość niuansów i ogromne muzyczne kompetencje. Problem w tym, że jej barwa głosu wydaje mi się tu zbyt zimna, w jej śpiewie jest jakaś chłodna wyniosłość, która nie koresponduje z grą sceniczną. W finałowej scenie, gdzie emocje i tragizm sięgają zenitu, Garanca robi się dziwnie wycofana, napisałbym, że usztywniona gdyby nie zabrzmiało to w nie zamierzony sposób komicznie wobec tego, co nastąpi po śmiertelnym ciosie   Josego.
BEATRICE URIA MONZON wie chyba o Carmen wszystko. Trudno zliczyć w ilu realizacjach wzięła udział, choć chyba nigdy nie zaproszono jej (w żadnej roli) do Metropolitan Opera. Śpiewanie w ojczystym języku zawsze daje dużą swobodę w kształtowaniu interpretacji nawet jeśli, jak przypadku francuskiej mezzosopranistki, pod względem dykcji ustępuje zagranicznym koleżankom. Widziałem Urie Monzon jako Carmen wielokrotnie i nigdy nie było w jej wykonaniu rutyny - zawsze jest to inna, choć za każdym razem  kompletna interpretacja. I tak jest w przypadku przedstawienia podpisanego przez hiszpańskiego skandalistę Calixto Bieito. Moim zdaniem to chyba najlepsza praca tego reżysera. "Carmen" została tu uwspółcześniona - przeniesiona do współczesnej Hiszpanii, na granicy kwitnie przemyt towarów, kobiety są przez mężczyzn wykorzystywane i traktowane instrumentalnie, panowie podjeżdżają sfatygowanymi mercedesami po chwilę seksualnej przyjemności i na porachunki między sobą. Męski świat wojska i przemytników - opresyjny wobec kobiet. Carmen jednak wcale tu nie stara się bardzo wyrastać ponad ten świat i demonstrować swoją niezależność. Podejmuje raczej narzucone reguły i w ich ramach stara się o odrobinę własnego lądu. Nie jest też do końca tak, że ona dyktuje warunki w swoich związkach. Wie, że Jose chce, by była jego właśnością - nie tyle by go kochała, ale by "go wolała". Kobiety walczą o wolność i miłość - mężczyżni o dowartościowanie ich ambicji i ego. W scenie finałowej chyba po raz pierwszy bardziej mi było szkoda Carmen niż Don Josego. Bieito zrobił spektakl zaskakująco wierny temu, co immanentnie tkwi w dziele Bizeta.

  

Uria Monzon ustępuje pod względem  wokalnym zarówno Garancy jak i Anicie Rachvelishvili. W jej nieco już zmęczonym głosie słychać zmiany związane z długą  karierą. Istnieją jednak nierozerwalne związki śpiewaka z rolą w których jakość samego głosu ma znaczenie drugorzędne. I takim przypadkiem jest Uria Monzon, którą uznać można za Carmen doskonałą i idiomatyczną. W każdym  geście, żywym i bardzo plastycznym frazowaniu, perfekcyjnej grze aktorskiej jest całkowicie naturalna i bez reszty absorbująca. To Carmen pełna niuansów psychologicznych, bez cienia wulgarności i prozaiczności, można powiedzieć, że bardzo francuska, choć w śpiewaczce, po ojcu, płynie też hiszpańska krew. Bardzo wzruszająca jest Beatrice Uria Monzon w finałowej scenie - widać, że porozumienie między śpiewaczką a reżyserem jest tu całkowite.


Bliska psychologicznemu podejściu do postaci Carmen jest moja ulubiona wykonawczyni tej roli - ANNA CATERINA ANTONACCI, włoska śpiewaczka o trudnym do określenia typie głosu, który jest czymś pośrednim między mezzo a sopranem. Antonacci wystąpiła w 2009 roku na scenie paryskiej Opera-Comique - w bardzo stylowym i stonowanym przedstawieniu Adriana Noble i pod znakomitą dyrekcją muzyczną Johna Eliota Gardinera, który miał do dyspozycji swoją stałą orkiestrę i chór. Spektakl można uznać zachowawczy, choć jest dużej wizualnej urody, trochę jak marzenie senne gdyż scena tonie w miękkich światłocieniach, wszystkie kształty są nieco rozmyte, często scenę spowija mgła...Dzięki temu możemy skupić intensywną uwagę na psychologicznych relacjach między postaciami, zwłaszcza gdy na scenie staje tak wielka artystka jak Antonacci. Niewątpliwie jest ona nie tyle aktorką, co wielką tragiczką sceny operowej. Jej śpiew i gra to nieskończoność niuansów, zwłaszcza, że śpiewaczka dokonuje cudów ze swoją fenomenalną dykcją dzięki czemu każde słowo czy zdanie w jej śpiewie jest niejako oświetlone...Antonacci ani przez chwilę się nie zagrywa - jest powściągliwa w ruchach, nieprawdopodobnie precyzyjna i wrażliwa w muzycznej interpretacji  każdego słowa, akcentu i tonu. Elegancka, wyrafinowana, stylowa i żywiołowa. Antonacci powoduje, że zapomina się, iż posługuje się śpiewem. Tekst, akcenty i fraza tworzą tu absolutną jedność.


https://www.youtube.com/watch?v=fITwkQu8fGo
https://www.youtube.com/watch?v=c57vQKyzP8Y

niedziela, 9 listopada 2014

Ośmiu wspaniałych w Londynie

 DZISIAJ się rozpoczynają mistrzostwa świata ATP - męskich rozgrywek w tenisie. To zwieńczenie sezonu - ośmiu panów gra o miejsce w rankingu i fantastyczne pieniądze. W londyńskiej arenie O2 przez tydzień oglądać będziemy zmagania grupowe, a następnie szczęśliwców, którzy wyjdą ze swych grup i będą toczyć pojedynki półfinałowe i finał. Bo w tym turnieju nie odpada się po pierwszym przegranym spotkaniu. A często w awansie pomaga nie tyle własna gra, co przegrana lub wygrana kolegi z grupy - decyduje arytmetyka.
 Sezon męskiego tenisa miał wiele zaskakujących zwrotów akcji - przede wszystkim podczas US Open gdy do finału sensacyjnie doszło dwóch graczy na których nikt absolutnie nie stawiał: Japończyk Kei Nishikori i Marin Cilić z Chorwacji. I obaj, po raz pierwszy w karierze, grają w londyńskim turnieju koronującym sezon.
Startuje trzeci debiutant - Kanadyjczyk Miloś Raonić, najmłodszy z tego grona. Jeszcze do niedawna ten blisko dwa metry mierzący tenisista opierał swoją grę na atomowym serwisie, ponoć najszybszym i najskuteczniejszym w całym aktualnym Tourze. Ale samym serwisem nie da się wygrywać z najlepszymi, a najważniejsze - zdobywać najwyższych trofeów. Milos przeniósł się w tym roku do Monte Carlo i rozpoczął pracę nad poszerzeniem repertuaru zagrań. Efekty mogliśmy podziwiać na kilku turniejach - coraz więcej gry kontowej, częstsze wypady do siatki, woleje i dobre czytanie gry przeciwnika pozwalające m.in na skuteczne returny. Raonić zrobił nieprawdopodobny skok jakościowy, który zawiódł go, jako pierwszego Kanadyjczyka w historii dyscypliny, do elitarnej grupy ośmiu najlepszych tenisistów świata. Wielu z nas, jeszcze jakiś czasu temu, oczami wyobraźni widziało w tym gronie Jerzego Janowicza - zawodnika o bardzo podobnych warunkach fizycznych i stylu gry. Niestety, Polak dawno już zszedł z drogi rozwoju i coraz mniej znawców wiąże z nim nadzieje.
Innym debiutantem w Londynie jest pierwszy azjatycki tenisista, który osiągnął finał w turnieju wielkoszlemowym. Dwudziestopięcioletni Kei Nishikori gra tenis ofensywno-obronny, niezwykle  inteligentny i efektowny, ale i bardzo wyniszczający. Kei często musi walczyć o każdą piłkę, dużo biegać i toczyć długie wielogodzinne pojedynki. Rezerwy fizyczne w długim turnieju, w przypadku szlema dwutygodniowym, ulegają wyczerpaniu w decydujących momentach jak np. w finale US Open, który właściwie przegrał bez walki.
Z tego punktu widzenia większe szanse na mistrzostwo w Londynie mają Raonić i triumfator tegorocznego US Open Marin Cilić - obaj grają tenis  na dwa-trzy uderzenia z głębi kortu, a taki styl gwarantuje skuteczniejsze zachowanie sił na najtrudniejsze  i decydujące starcia.
Marzy mi się finał w Londynie: Federer-Nishikori, ale jest chyba mało realny, zwłaszcza w odniesieniu do sympatycznego Japończyka.
Zdrowy rozsądek nakazuje faworytów upatrywać w trzech graczach z wieloletniego topu: liderze rankingu Novaku Djokoviciu, wiceliderze Rogerze Federerze i dwukrotnym mistrzu Wielkiego Szlema, Andym Murrayu. Wszyscy trzej są ostatnio w świetnej formie, zwłaszcza Murray na ostatniej prostej sezonu grał swój najlepszy tenis, który można określić jako "kąśliwa i pełna kortowego artyzmu obrona".
Warto jeszcze zauważyć ciekawe zjawisko jakie obserwujemy w tym sezonie na szczytach męskiego tenisa. Otóż, rywalizacja się toczy nie tylko pomiędzy aktualnymi gwiazdorami, ale także ich trenerami, którymi są wielcy zawodnicy przeszłości, dzisiaj żywe legendy dyscypliny. Federera trenuje Stefan Edberg, Djokovicia - Boris Becker, Kei Nishikori jest podopiecznym Michael'a Chunga zaś Andy Murray nawiązał współpracę ze słynna francuską tenisistką, mistrzynią Wimbledonu i Australian Open, Amelie Mauresmo. I wszyscy oni wychodzą na tej współpracy znakomicie. Bo na tym poziomie rozgrywek, na szczytach tenisa, nie wystarczy tylko rutynowy trening i odbijanie ze sparingpartnerem. Trzeba czegoś więcej - doświadczenia i emocji kogoś kto grał w finałach Wielkiego Szlema, kto zna stres, strach i euforię, gdy zawodnik wchodzi na Himalaje swego zawodu. Tego, niestety, nie rozumieją polscy sportowcy w dyscyplinach drużynowych i indywidualnych. I może dlatego przeważnie przegrywają.


Transmisje z Barclays ATP World Tour Finals w Londynie można oglądać od dzisiaj m.in w kanałach sportowych Polsatu.

Grupa A:
Novak Djoković ( 1)
Stan Wawrinka ( 3)
Tomas Berdych ( 6)
Marin Čilić ( 8)
Grupa B:
Roger Federer ( 2)
Kei Nishikori ( 4)
Andy Murray ( 5)
Milos Raonić ( 7)

środa, 5 listopada 2014

Uprowadzenie z Barcelony do Berlina, czyli pożądany urok retro...


NIEZALEŻNIE jaki mamy stosunek do aktualnego prymatu reżysera w operze jedno pozostaje faktem niezbitym: udało się większość publiczności i krytyków "zindoktrynować" na tyle, że dzisiaj już nie pamiętamy i nie wiemy co znaczy "przedstawienie tradycyjne" i "wystawienie opery po bożemu". To już nieledwie puste brzmienie odległej historii. Stanęliśmy przed faktem dokonanym. Można, oczywiście, jak niektórzy (bardzo nieliczni) profesjonaliści i koneserscy widzowie, wytykać współczesnym demiurgom sceny zadufanie, nieuczciwość i manipulowanie intencjami kompozytora, ale nie zawrócimy kijem Wisły. Kto chce uczestniczyć w życiu operowym, oglądać żywe przedstawienia, a nie rozmrażać i odgrzewać płytowe mrożonki - musi fakt, że dzisiaj reżyser może wszystko, a dyrygent i śpiewacy znacznie mniej przyjąć do wiadomości, a co ważniejsze - przejść nad tym do porządku dziennego. Nie mówiąc już o śpiewakach, czy raczej powinniśmy dzisiaj powiedzieć: śpiewających aktorach.
Bardzo lubię czytać stare recenzje. Lektura pouczająca także z następującego powodu: można łatwo zauważyć jak sami krytycy operowi ulegali reżyserskiej dominacji. W ich recenzjach systematycznie ubywało muzyki i śpiewu, a przybywało dywagacji ściśle teatralnych. Wreszcie normą - w prasie branżowej i wielkonakładowych dziennikach - stało się to, iż wynurzenia pod hasłem "co reżyser chciał powiedzieć" zajmują osiemdziesiąt procent recenzji, a skromny akapit poświęca się interpretacji wokalnej i muzycznej. I nikogo to już nie dziwi.
Chwila wytchnienia nieoczekiwanie przychodzi ze strony przemysłu audiowizualnego, który przecież dobrze dzisiaj żyje z reżyserskich inwencji Czerniakowa, Kuseja i im podobnych. Coraz częściej się sięga do telewizyjnych archiwów, by podsunąć nam jakieś przedstawienie z czasów gdy wierność literze i duchowi dzieła, np. Mozarta, była normą, a nie oznaką braku reżyserskiej osobowości.
Ale po kolei.
Pewnego wieczoru urządziłem sobie maraton z "Uprowadzeniem z seraju" sięgając po dwa, opublikowane na DVD, przedstawienia: jedno z Barcelony (2011) drugie z ówczesnego Berlina Zachodniego (1976). Nie ukrywam, że do  starego berlińskiego spektaklu, opublikowanego niedawno w ramach serii archiwalnych produkcji Deutsche Oper Berlin, przyciągnęła mnie obecność Zdzisławy Donat w roli Konstancji. Przeżyłem z tymi dwoma nagraniami pouczający wieczór.
Barceloński Liceu - jedna z najważniejszych europejskich scen - oferuje nam cenionego reżysera Christopha Loy'a i zapewne jedną z najlepszych, dostępnych dzisiaj, obsad wokalnych z dwiema rozchwytywanymi  gwiazdami - Dianą Damrau (Konstancja) i Olgą Peretjatko (Blonda). Cóż z tego, skoro od pierwszych taktów uwertury, pod wodzą Ivora Boltona, jesteśmy wszędzie tylko nie w świecie Mozarta. "Uprowadzenie" arcydziełem zapewne nie jest. Ale jego walorów muzycznych i wokalnych przecenić nie sposób. Iskrzy się ta partytura młodzieńczą energią, witalnością u progu związku Amadeusza z Konstancją, humorem, a postaci, jak napisał celnie jeden z autorów, "śpiewają, śpiewają do upojenia".
Koncepcja Loy'a jest śmiertelnie poważna. Dialogi mówione a w nich rzekomo nabrzmiałe znaczeniem pauzy, skupione twarze i ciągła samokontrola "śpiewających aktorów" praktycznie kastrują wszystko co w tym dziele kolorowe, spontaniczne i świetliste. Dostajemy jakieś autorskie smuty na bardzo odległy od "Uprowadzenia z seraju" temat. A gdy Diana Damrau gra i śpiewa niczym Tosca przygotowująca się na spotkanie ze Scarpią, a potem, gdy jej popisowa scena "Martern aller Arten" istotnie wygląda jak pojedynek z rzymskim prefektem policji, pomyślałem,  że reżyser, jak mawia młodzież, bardzo daleko odleciał.


Myślę, że szczególnie takie dzieła Wolfganga Amadeusza jak "Uprowadzenie z seraju" czy "Cosi fan tutte" wyjątkowo zle znoszą reżyserką samowolę i mętne  spekulacje. Zbyt duży muzyczny i stylistyczny tu panuje rygor, zbyt potężna jest kompozytorska osobowość salzburczyka, by ten genialny mechanizm można było bezkarnie naruszać. Otrzymujemy pustą jak wydmuszka nadinterpretację w której, wraz z reżyserem, toną skądinąd dobrzy śpiewacy. Diana Damrau jest tu zdecydowanie lepsza niż w swoich rolach włoskich. Podziwiać wypada muzykalność, jakość głosu i wirtuozerię niemieckiej śpiewaczki. Artystka ma jednak ciągłą tendencję do obciążania frazy i wokalnej narracji nadmierną ilością znaczeń przez co zmąceniu ulega krystaliczna celność z jaką geniusz napisał jej partię. Mówi się, że Mozart głos ludzki traktował trochę jak mechaniczny instrument w którym za wiele emocji i śpiewania "od siebie" się nie mieści. I to prawda - przynajmniej w odniesieniu do niektórych dzieł i ról. Przekombinowanie stop!
Trudno cokolwiek zarzucić Oldze Peretjatko, która śpiewa Blondę ładnym i świeżym głosem, wszystkie nuty są na miejscu a wartością dodaną jest bardzo dobra dykcja, wykształconej i mieszkającej (przynajmniej do niedawna) w Berlinie, śpiewaczki, której Blonda jest pokojówką zdecydowanie sprytniejszą i bardziej "intelektualną" niż to zwykle bywa. Panowie są poprawni, ale bez szczególnego wokalnego czy aktorskiego blasku może poza Christophem Strehlem w roli Belomnta. Mawia się o "Uprowadzeniu z seraju", że ma "za dużo nut", a ja mam wrażenie, że twórcy przedstawienia mieli zbyt dużo czasu na wymyślanie rzeczy i postaci, których w tym utworze nie ma. Może jakieś zderzenie świata chrześcijańskiego z muzułmańskim, zachodu ze wschodem mogłoby być próbą nowego spojrzenia na libretto, ale na to, zdaje się, zabrakło chęci odejścia od poprawności politycznej.
Prawdziwym błogosławieństwem okazało się przedstawienie berlińskie sprzed blisko czterdziestu lat.
Scenografia jest w dużej mierze narysowana  i adekwatna z librettem 1:1. Postaci są takie jak wymyślił, osadzając je w czasie i przestrzeni kulturowej, autor libretta - muzyka od pierwszych taktów, pod batutą Gary'ego Bertiniego brzmi tak jak brzmieć powinna. Lekko, swobodnie, dowcipnie, powabnie i przenosi nas tam gdzie chciał nas zabrać Mozart. A w tym świecie postaci i ich interakcje są tak klarownie nakreślone, o tak nienagannych proporcjach stylistycznych, muzycznych i literackich, że o ile w spektaklu barcelońskim nie wiemy nic - w berlińskim wiemy wszystko i świetnie się bawimy, a czasem wzruszamy. I przede wszystkim mam chęć serdecznie podziękować legendarnemu mistrzowi Guntherowi Rennertowi za stworzenie tego na wskroś Mozartowskiego przedstawienia ze stylowym Belmontem (Horst Laubenthal), niezwykłym i niepowtarzalnym Osminem, którym  j e s t  niezapomniany fiński bas Martti Talvela i mistrzowską pod każdym względem Zdzisławą Donat w roli Konstancji.


Donat, która występowała na czołowych europejskich scenach w latach 70 ubiegłego wieku, nie jest dramatyczną koloraturą - jest modelowo lekką i krótką koloraturą i z tego faktu artystka zdaje sobie doskonale sprawę do niczego nie zmuszając swego głosu. Ten typ sopranu nie ma z natury zbyt dużego potencjału wyrazowego, ale i rola Konstancji, mam wrażenie, tego nie potrzebuje. W kilku omówieniach tego historycznego nagrania zarzucano Polce zbyt zimne i mało emocjonalne wykonanie. A ja wolę taką interpretację od nadmiaru Diany Damrau. Wolę bezbłędną muzykalność, wielką kulturę muzyczną i wykonawczą, urodę głosu i doskonały smak artystyczny Zdzisławy Donat. We fragmentach lirycznych potrafi być głęboko skupiona i wzruszająca, w dramatycznych skokach interwałowych i biegnikach - swobodnie wirtuozowska i zawsze elegancko powściągliwa. W tej roli i w tym przedstawieniu - same zalety.
Wkrótce jednak miała nastać w tym emploi Edita Gruberova. Dobrze jednak, że rola pani Donat przetrwała do naszych czasów. A jeszcze lepiej, że możemy ją podziwiać w przedstawieniu dającym prawdziwe wytchnienie od  reżyserskich autoterapii i poczucie powrotu do krystalicznego zródła.