wtorek, 24 listopada 2015

Show Petibon w Szczecinie

SZCZECIN, po blisko ośmiu latach modernizacji za własne i unijne pieniądze, ma wreszcie nowoczesny teatr muzyczny. Unikalny, bo teatralnie funkcjonalne wnętrza (sala główna i kameralna, sala baletowa i ćwiczeniówka dla orkiestry), pełne efektownego czarno-białego dizajnu przestrzenie dla publiczności wraz z tarasem wychodzącym na zamkowy dziedziniec, mieszczą się w renesansowym Zamku Książąt Pomorskich. Zamku w którym miała się rozgrywać jedna z wersji "Balu maskowego" Verdiego.
Opera mieściła się tu wcześniej, od 1978 roku. Jednak dopiero fundusze operacyjne i regionalne UE dały impuls do przekształcenia jej w teatr na miarę XXI wieku. Niektórzy wprawdzie uważają, że zamiast stawiać zastępczą na czas remontu Halę Opery i remontować starą siedzibę powinno się za te wszystkie środki wybudować nowy teatr, ale atrakcyjne efekty przebudowy częściowo chyba neutralizują te narzekania.
Jednym z wydarzeń "Nowego Otwarcia" był polski debiut francuskiej śpiewaczki - Patricii Petibon. Nigdy nie byłem entuzjastą tej artystki. Jej kariera przebiega niekonwencjonalnie. Przez wiele lat uchodziła za nieco szaloną... amatorkę, która nie traktuje swojej profesji zbyt poważnie - te śmieszne fryzury, estradowe błazenady, wokalne popisy na granicy dobrego smaku zyskiwały wprawdzie fanów, ale poważna krytyka się nią raczej nie zajmowała.  Na scenie operowej pojawiała się rzadko i bez wybitnych osiągnięć. Dlatego z dużym zaskoczeniem przyjąłem jej niespodziewany kontrakt płytowy z "Deutsche Grammophon", które rozpoczęły promocję Petibon jako pierwszorzędną postać europejskiej wokalistyki. Pojawiły się dobrze ocenione płyty i recitale, debiut w La Scali i udane występy na renomowanych festiwalach (Salzburg, Aix). Petibon zyskała znaczną popularność. Udane role operowe jak Lulu czy Blanche ("Dialogi Karmelitanek") chyba definitywnie awansowały ją do pierwsze ligi gwiazd współczesnej sceny operowej. Powoli zajmuje miejsce zwolnione przez swą rodaczkę- Natalie Dessay.
Do Szczecina przyjechała z programem zbudowanym wokół repertuaru z najnowszej płyty " La belle excentrique". Bo Patricia ze swych scenicznych ekscesów i niekonwencjonalnych recitali nie zrezygnowała. Tyle, ze czuwa teraz nad  ich żelazną konsekwencją i muzycznych profesjonalizmem. Tak było w Szczecinie.


To była istna kolorowa mozaika francuskiego śpiewania. Nie tyle nawet pieśni co miniaturki z pogranicza pieśni i piosenki, lżejsze precjoza Poulenca, Gabriela Faure, Manuela Roshentala, Reynaldo Hahna...Prawie cały recital po francusku, z nienaganną dykcją pozwalającą, znającym język, rozkoszować się każdym niuansem tekstu. I trzeba przyznać, że nad tymi niuansami śpiewaczka dzielnie czuwała. Głosem posługuje się po mistrzowsku. Spore doświadczenie z francuską muzyką barokową pozwala jej unikać zbędnej wibracji, potrafi zafrapować magnetyzującym pianissimo i urzec mezza voce. To kolejny głos, który wiele zyskuje w kontakcie bez pośrednictwa nośnika audiowizualnego.
Recital był jednak, jako się rzekło, prawdziwym show z wieloma rekwizytami - garnkiem, wypchanymi zwierzętami, ogromniastymi okularami, uszami królika czy cylindrem. Te rekwizyty fantastycznie ogrywały obie panie, bo wyborna pianistka Susan Manoff była nie tylko partnerką muzyczną ale i aktorską. A talent aktorski, zwłaszcza komiczny, Petibon ma, jak wiadomo, pierwszorzędny.
To były ponad dwie godziny pysznej radości muzykowania, zabawy muzyką i konwencjami. I co najważniejsze nic się tu nie odbywało się kosztem poziomu wokalnego i muzycznego.
"Pholoe" Hahna śpiewane było z pewną kruchością. Jej pianissimo śpiewane krystalicznym głosem różni się, być może, od ostrzejszej, może brutalniejszej, interpretacji np. Susane Graham. Jeśli w pewnych momentach Petibon brakuje objętości brzmienia to potrafi zamaskować ten fakt efektownym sotto voce i wprowadzić zaskakujące i ciekawe akcenty znaczeniowe do interpretacji. Choć  w "Splen" G. Faure z pewnością przydałoby się w głosie więcej ciała i wagi.
W "Pecheur de Lune" Manuela Rosenthala artystka śpiewa trzymając książkę w obwolucie ze srebrnych pasemek, które spływają na jej ręce, gesty może nazbyt przerysowane ale i trafnie interpretujące tekst. Po raz kolejny Susan Manoff gra bardzo kolorowo i partneruje Petibon z wielką wrażliwością.
Wreszcie Petibon chwyta za mały czarny melonik i rozgorączkowana śpiewa Poulenca "Faceci, którzy idą na imprezę" («Les gars qui vont à la fête).
Ten swoisty dialog z publicznością (widownia szczecińskiego koncertu znakomicie reaguje na każdy element inscenizacji i gest artystek) intensyfikuje się w drugiej części, której kulminacją jest z pewnością "kulinarny cykl" ("La Bonne Cuisine") Leonarda Bernsetina.  I tu już następuje prawdziwe szaleństwo: z wnętrze fortepianu Petibon wyciąga gumowe kaczki, kurczaki, piłeczki pingpongowe...Niektóre z tych akcesoriów lądują na rękach widzów pierwszych rzędów z życzeniami "bon appétit"...
Swietnie się Petibon czuje też w kilku hiszpańskich melodiach Manuela de Falli czy Fernardo Obradorsa gdzie imponuje bezbłędnym poczuciem rytmu i stylu.
Oficjalną część koncertu kończy bardzo po swojemu, ale efektownie zaśpiewana przebojowa "Granada" Augustina Lara.

Stojąca owacja z okrzykami "brawo" zachęciła gwiazdę aż do pięciu bisów.
W programie wieczoru, niestety, znalazły się tylko dwa fragment z oper. Skromnie i wzruszająco zaśpiewała Patricia Petibon słynną arię Manon "Adieu, notre petite table" z "Manon" J. Masseneta zaś w "O mio babbino caro" z opery Pucciniego "Gianni Schicchi" artystce udało się przekazać delikatnie komiczny patos tego fragmentu z którego wiele śpiewaczek niepotrzebnie próbuje zrobić popis wokalny i dramatyczny.

W sumie był to jeden z lepszych recitali wokalnych jakie słyszałem na sali koncertowej czy operowej w ostatnim czasie. Perfekcyjnie skonstruowany i zrealizowany program, bardzo spójny muzycznie i stylistycznie a i sama Petibon okazała się prywatnym kontakcie osobą bardzo skromną i nieśmiałą jak to zazwyczaj bywa w przypadku wybitnych artystów, którzy, niezależnie gdzie występują, wkładają maksimum aktualnych możliwości i zaangażowania. Merci, Madame.

Patricia Petibon (sopran) i Susan Manoff (fortepian) podcczas koncerty w Operze na Zamku w Szczecinie, 23 listopada
2015.

Dyrekcja Opery na Zamku zapowiada kolejne recitale wielkich gwiazd światowej opery (raz w sezonie) i występy w sali kameralne śpiewaków stojących u progu efektownej kariery.  A jeszcze w tym sezonie, po raz pierwszy w Polsce, sceniczna wersja opery B. Brittena "The Turn of the Screw".
 
 

czwartek, 12 listopada 2015

Vasco w Berlinie


   SŁYNNY już w europejskim świecie operowym projekt Deutsche Oper Berlin prezentowania dzieł urodzonego w stolicy Niemiec twórcy francuskiej "grand opera" Giacomo Meyerbeera ruszył w pazdzierniku 2014 roku. Wtedy odbyło się w gościnnych progach Filharmonii Berlińskiej nadzwyczaj udane estradowe wykonanie "Dinorah".
Tym razem, od 4 do 24 pazdziernika, jedna z czołowych europejskich scen zaprezentowała pierwszą w tym cyklu realizację sceniczna. "Vasco da Gama" w gwiazdorskiej obsadzie z Robertem Alagną wzbudziła duże oczekiwania i sukces frekwencyjny. Nadzieje na duże doznania artystyczne zespół spełnił tylko częściowo. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa - dla jednych szklanka okazała się do połowy pełna, dla drugich - pusta.
Opera Meyerbeera (prapremiera w Operze Paryskiej, 1865) powstała na fali fascynacji dalekimi krajami i kulturą orientalną. Fascynujące pejzaże, transgresja kultur, stan ekstazy i śmierci w cieniu magicznych drzew...Dzisiaj możemy też dostrzec elementy subtelnego traktatu o kondycji narodowego outsidera/uchodzcy, kulturowej i religijnej opresji... Od czasu swej prapremiery przez dziesięciolecia znana jako "Afrykanka" choć przecież niewolnica Selica jest przecież księżniczką hinduską i Vasco wyrusza w jej strony, dzisiaj pojawia się pełna wersja opery jako "Vasco da Gama" po raz pierwszy pokazana 2 lutego 2013 roku w Chemnitz w historyczno-krytycznej edycji   Jürgena Schlädera. Otrzymujemy więc pięć godziny muzyki choć i tak Berlin poczynił dość przykre muzycznie skróty skracające utwór o jakieś 20 minut. Po co ? Dwadzieścia w tę czy tamtą robiły różnicę jeśli idzie o wytrzymałość publiczności (?), która w Berlinie raczej wie na co i po co przychodzi.
"Afrykanka"/"Vasco" zniknął na długie lata z repertuaru. Wystawiana jeszcze na początku XX wieku, zniknęła z repertuaru bodaj w latach 30. Potem sięgano do tej fascynującej partytury rzadko. Na przykład w latach 80 San Francisco wznowiło spektakl z 1971. Najważniejsze jednak, że został udokumentowany i przetrwał do naszych czasów w postaci DVD. Nieosiągalny dziś poziom wokalno-dramatyczny ustanawiają w tym nagraniu Placido Domino (Vasco) i fenomenalna Shriley Verret (Selica). A i Ruth Ann Swenson (Ines) znajduje się tu w rozkwicie swego talentu śpiewaczego.
Jak było w Berlinie? Roberto Alagna często podejmuje się ról przekraczających jego naturalne środki wokalne lub aktualną kondycję głosową. W wielu momentach dało się to ponownie odczuć zaś słynna ("przebojowa") aria "O paradis..." nie zelektryzowała na miarę frenetycznej owacji. Jednakże podkreślmy bezwarunkowo: nie ma w tej chwili na świecie artysty tak perfekcyjnie śpiewającego p francusku. I nie chodzi tu wyłącznie o krystaliczną dykcję, ale rodzaj frazowania, muzykalność, akcenty dramatyczne i znaczeniowe, szlachetną choć i pełną rozmachu ekspresję. Złożyło się to w sumie na przekonującą interpretację bohatera - nawiedzonego ryzykanta igrającego losem swoim i innych, mężczyzny jednak nie do końca dojrzałego i nie potrafiącego uładzić emocji w stosunku do dwu kobiet - Seliki i Ines. Mogę sobie jednak wyobrazić, że Jonas Kaufmann stworzyłby bardziej kompletną kreację.
Roberto Alagna w roli tytułowej

Dwie panie o znaczących na rynku muzycznym nazwiskach, niestety, zaprezentowały się gorzej, zwłaszcza Nino Machaidze, która oprócz tego, że brzmiała jak mezzosopran bez "gór" to na kompletne nieszczęście nie była w stanie zaśpiewać bodaj jednego zdania z czytelną wymową francuską. Bardzo mnie to dziwi, bo śpiewaczka zaczęła swoją całkiem efektowną międzynarodową karierę właśnie od muzyki francuskiej (pamiętne zastępstwo za Annę Netrebko w serii spektakli "Romeo et Juliette" Massenet'a w Salzburgu), którą przez te lata dość często wykonuje a nawet nagrywa na płyty. No, ale takie mamy rynkowe realia: wielu jest śpiewaków modnych, o rozgłosie odwrotnie proporcjonalnym do chęci doskonalenia swego rzemiosła. Myślę więc, że Annick Massis, Diana Damrau, Patrizia Ciofi lub nawet Patricia Petibon byłby lepszym wyborem do tej roli - wymagającej dobrej techniki koloraturowej i plastycznego frazowania. Zwłaszcza, że jednoznaczny sopran brzmiałby chyba lepiej z jasnym mezzo Sophie Koch. Bo w tym przypadku duety Machaidze-Koch były jakby brzmieniowo zaburzone gdzie Gruzinka brzmiała jak mezzosopran a Koch jak sopran.
Nino Machaidze (Ines)

Ta znakomita francuska śpiewaczka, podobnie jak Alagna, podjęła się roli chyba niezbyt adekwatnej do możliwości. Wyraznie się męczyła w wielu wysokich tonach, "doły" nie były transparentne a i chyba z obszernością partii miała problem kondycyjny. Ale, podobnie jak jej rodak, potrafiła po części zrekompensować mankamenty subtelną muzykalnością, zaangażowaniem dramatycznym  w każdą frazę i gest teatralny. Była też nieposzlakowana stylistycznie i pod względem wymowy. Tyle, że zabrakło charyzmy, tej swoistej komunikatywności zarezerwowanej dla nielicznych, a brak której doskwierał w jej finałowym monologu, który dłużył się niemiłosiernie.
Co ciekawe, chyba najjaśniejszym punktem pod względem czysto wokalnym okazał się nieznany  szerszej publiczności na świecie, ale mający status lokalnej gwiazdy, niemiecki baryton  Markus Brueck w roli niewolnika, zdradzonego i mściwego narzeczonego Seliki, Nelusco.
Światowym poziomem błysnął ponownie chór DOB.
Projekt "Meyebeer w Berlinie" jest najwyrażniej wierny dyrygentowi Enrique Mazzoli, ktory, podobnie jak przed rokiem w czasie koncertowej "Dinorah", stanął za pulpitem dyrygenta. Trzeba przyznać, że  potrafił wydobyć z tego obszernego dzwiękowego fresku wiele subtelności i kolorów choć całość wydała mi się nazbyt anemiczna, jakby pozbawiona mocnego dramaturgicznego kręgosłupa.
Pozostaje przypadek bułgarskiej reżyserki Very Nemirovej, która podpisała widowisko. Uczepiła się najwyrazniej znaczeniowego potencjału libretta, które koresponduje z aktualną sytuacją polityczną w Europie a której na imię "Uchodzcy". Pojawiają się też konteksty religijne gdzie przedstawiciele kościoła katolickiego bronia Europu przed napływem "wrogiego elementu" a Selikę zmuszają do przyjęcia chrześcijaństwa. Można i tak. Problem w selekcji środków i jakości takiego przekazu. A ten wydaje się, mimo czytelności i dobrego poziomu samej roboty teatralnej, niespójny, chaotyczny a niekiedy i niesmaczny jak sceny gwałtu analnego zakonnicy w różowych rajstopach. Słabe. Do tego trzeba krytycznie odprawić zbędne i chyba wymyślone naprędce inspiracje Bollywoodem...

Francuskie spotkanie na szczycie: Sophie Koch (Selica) i Roberto Alagna (Vasco da Gama)
   Czekamy teraz z niecierpliwością na kolejną odsłonę cyklu. Na sezon 2016-2017 zapowiadani są "Hugenoci" z Juanem Diego Florezem w roli Raula i Patrizią Ciofi jako królową Małgorzatą. W sezonie 2017-2018 po "Hugenotów" sięgnie  Opera Paryska a w obsadzie zaplanowany jest Bryan Hymel (Raul) i Diana Damrau (Małgorzata). Czy Giacomo Meyerbeer, który przez blisko trzydzieści lat "trząsł" gatunkiem, w naszych czasach definitywnie wraca do łask? Nie miałbym nic przeciwko temu.

wtorek, 3 listopada 2015

Aga Superstar


W światowym rankingu sklasyfikowanych jest ponad tysiąc tenisistek/tenisistów. W wymiarze sportowym liczy się pierwsza setka. Od pięćdziesiątego miejsca zaczynają się tzw. dobre pieniądze, tj. sportowiec inwestuje finansowo w swoją karierę ze zwrotem a często przyzwoitym dochodem. Pierwsza dziesiątka zarabia już majątek, a zawodniczki/zawodnicy ze ścisłej czołówki, mający przy tym status gwiazdy (światowa rozpoznawalność, kontrakty reklamowe, komfort dyktowania wysokości tzw. startowego etc), są w stanie zgromadzić w ciągu kilkuletniej kariery fortunę. Bez problemu wymienimy w tym gronie takie nazwiska jak Federer, Szarapowa czy Serena Williams. Często pojawiają się przy okazji ostatniego spektakularnego sukcesu Agnieszki Radwańskiej, czyli wygrania przez nią WTA Finals (turniej zamykający sezon w którym gra ze sobą osiem najwyżej sklasyfikowanych zawodniczek), pytania: jak to z tą Radwańską jest? Czy rzeczywiście jest ona już globalną gwiazdą sportu czy "tylko" niszowym nazwiskiem niszowej dyscypliny sportów zimowych jak na przykład Justyna Kowalczyk?
Trochę dziwne pytania stawiają niektórzy dziennikarze, bo przecież wystarczy nazwisko Radwańskiej "wygooglać" i jej światowy status w jednej z najbardziej "światowych" dyscyplin sportu można ustalić w ciągu minuty.
Agnieszka często gości na czołówce prestiżowego portalu tenisowego Tennis. com, jej zdjęciami niemal każdego tygodnia ozdabia swoją stronę WTA (organizacja profesjonalnego tenisa kobiecego). Swój status wypracowała jednak nie tyle wielkimi osiągnięciami sportowymi, bo nigdy jeszcze nie wygrała turnieju wielkoszlemowego ile unikalnym stylem gry. Uchodzi za tenisistkę obdarzoną skromnymi warunkami fizycznymi, ale na tyle inteligentną, sprytną i "natchnioną", że jest w stanie zneutralizować siłowe walory przeciwniczek o kilkadziesiąt centymetrów wyższych i cięższych.
Pokazał to jej ostatni sukces. W drodze do końcowego tryumfu pokonała dwie przeciwniczki - Garbine Muguruze i Petrę Kvitovą - wykorzystujące swój wzrost i mocne, szybkie uderzenie.
Jednakże to tylko część prawdy. Agnieszka, mimo często stawianych jej zarzutów o brak rozwoju i zachowawczość, przeszła w ciągu minionego sezonu nieprawdopodobną drogę. WTA Finals w Singapurze wygrała nie przez totalną defensywę, ale elementy, które w grze Agnieszki Radwańskiej stale i konsekwentnie się intensyfikowały. Nie sposób nie dostrzec tu procentowania krótkiej współpracy Polki z Martiną Navratilovą, która zachęciła Agnieszkę do gry bardziej ofensywnej, dążenia to konstruowania akcji wygrywającej a nie tylko prowokowania przeciwniczek do błędu.
Właśnie dzięki kombinacji defensywy, świetnego pierwszego serwisu i własnej inicjatywie (długie ryzykowne piłki, wchodzenie z atakiem w każdą wolną strefę kortu, zaskakiwanie przeciwniczki) Agnieszka Radwańska pokonała w jednym tygodniu nr 2, 3 i 5 światowego rankingu. Takiego osiągnięcia w swojej karierze jeszcze nie miała, a mecze, które rozegrała w półfinale i w finale są prawdopodobnie najlepszymi, rozegranymi przez nią, spotkaniami w zawodowym Tourze.
Czytam, że sukces Agnieszki Radwańskiej dopieścił narodowe ego. Jednakże owo dopieszczenie wydaje mi się cokolwiek dwuznaczne. Tenis to sport indywidualny i chyba trudno podpiąć tu jakieś cechy bądź walory narodowe tak jak w przypadku gier zespołowych.
Osiągnięcie Radwańskiej to największy sukces w historii polskiego tenisa - słyszymy i czytamy od kilku dni. Dobrze, ale gdzie jest ten polski tenis? A przede wszystkim czym on jest?  Wystarczy wspomnieć, że w historii blisko 40 milionowej nacji doczekaliśmy się w erze open jednego finału wielkoszlemowego ( Wimbledon, Agnieszka Radwańska w 2012 roku), jednego przegranego finału ATP Finals (Houston, Wojciech Fibak w 1976 roku) i teraz, po raz pierwszy, wygranego finału WTA Finals w Singapurze przez 26 letnią Radwańską. To bilans w porównaniu do tenisa malutkich Czech czy Szwajcarii więcej niż skromny.
Polskie państwo w tenis nie inwestuje i się nim na co dzień nie interesuje. O programach szkolenia, finansowania i wyłapywania talentów działających we Francji czy Niemczech możemy tylko pomarzyć. Nie sposób żeby np. nad Sekwaną jakiś prawdziwy talent się zmarnował lub przynajmniej nie dostał szansy. Strach pomyśleć ile potencjalnych mistrzów się w Polsce zmarnowało lub zwiędło w pączku.
Karierę Agnieszki zbudowała jej rodzina angażując dostępne środki finansowe i wiarę w talent obu sióstr Radwańskich. Podobnie w przypadku Jerzego Janowicza. Fibak miał jeszcze gorzej, bo musiał się przebijać za żelazną kurtynę. Tenis nie był w jego czasach nawet pokazywany przez peerelowską telewizję jako sport zbyt burżuazyjny. Na szczęście Fibak z biednej rodziny nie pochodził. Podobnie jest dzisiaj. Dziecko ze skromnie zasobnego domu nie ma szans na spróbowanie sił w tenisie. Zresztą o czym my mówimy? Najlepsze tenisowe akademie są daleko za lasami, za morzami. Fenomen Radwańskiej jest fenomenem właśnie. Z kondycją i poziomem "polskiego tenisa" nie ma absolutnie nic wspólnego.