wtorek, 25 grudnia 2018

Państwo Aniołowie

 Dzisiaj o dwóch zjawiskowych głosach w służbie muzyki barokowej. Okazuje się, że anielskość śpiewu nie ma płci, albo inaczej: może mieć wcielenie damskie i męskie, ale w obu przypadkach unosi nas wysoko nad ziemią.
  Jan Jakub Orliński debiutuje na międzynarodowym rynku fonograficznym solową płytą w barwach Erato - "Anima Sacra" w towarzystwie jednego z bardziej obecnie wziętych zespołów muzyki dawnej "Il Pomo D'Oro" kierowanego przez charyzmatycznego Maxima Emelyanychev'a. Grupa ma na koncie projekty z takimi artystami jak Joyce DiDonato, Patrizia Ciofi, Max Emanuel Cencic czy Franco Fagioli co świadczy o ich mocnej pozycji na rynku muzycznym. Mimo pierwszej płyty o takim zasięgu- warszawski kontratenor nie jest nagłym meteorem. Od kilku lat jest już jednym z najgorętszych nazwisk w świecie muzyki dawnej a w tej dziedzinie nie ma lepszej trampoliny niż Francja gdzie odbywa się najwięcej znaczących festiwali i nagrywa szeroko komentowane  płyty z tym repertuarem.

Płyta "Anima sacra" jest więc nie tyle wypłynięciem Orlińskiego na szerokie wody szołbiznesu klasycznego co potwierdzeniem, że na tych wodach rozpostarł już żagle. Jego śpiew i interpretacje płynące z płyty w pełni potwierdzają wrażenia jakie odniosłem w czasie jego wiosennego recitalu z tym samym zespołem w malutkim nadmorskim Ahlbecku na niemieckim Uznamie - parę kilometrów od granicy z Polską (recenzja na tym blogu parę tekstów wstecz). Artysta prezentował tam wprawdzie inny repertuar, ale tę samą tendencję do wnoszenia się na szczyty wykonawcze w muzyce elegijnej o silnie duchowym wymiarze. Orliński najlepiej wypada w tych utworach, które wymagają kreowania, że tak to ujmę, "anielskiej" aury, gdzie wraz ze śpiewakiem publiczność może się unieść choćby kilka metrów nad ziemię. Fragmenty wymagające czystej wirtuozerii wypadają w wykonaniu naszego śpiewaka odrobinę słabiej. Nic więc dziwnego, że koncepcja "Anima sacra" ma uwypuklić przede wszystkim walory artysty stąd repertuar płyty stanowi muzyka religijna przy czym sam Orliński w wywiadach podkreślał, że nie interesuje go w tej muzyce jej wymiar sakralny ściśle powiązany z tą czy inną praktyką religijną a przede wszystkim czysta duchowość przekazu.  Solowych utworów szukał z pomocą Yannisa François, barytona i tancerza, którego pasją jest też wyszukiwanie nieznanych dzieł baroku. Wybrał utwory z kręgu włoskiego (Nicola Fago, Domenico Sarro, Francesco Feo, Gaetano Maria Schiassi, Francesco Durante) i niemieckiego (Johann David Heinichen, Jan Dismas Zelenka, Johann Adolf Hasse). Jan Jakub Orliński z niezwykłą naturalnością frazuje, w czym przypomina Juana Diego Floreza, i przykłada dużą wagę do urody brzmienia co zresztą realizuje w stu procentach. Polak potrafi słuchacza doprawdy zahipnotyzować swym głosem- nawet tak umiarkowanie wrażliwego na kontratenorowe uroki jak niżej podpisany.
Orlińskiego niektórzy próbują  porównywać do  Philippe'a Jaroussky'ego co jest, moim zdaniem, kompletną bzdurą gdyż Francuz, który wielką karierą ma już za sobą, nigdy nie miał tak pięknego i mięsistego brzmienia a zarazem naturalnej męskiej energii w śpiewie nawet jeśli są to  uduchowione dzieła sakralne. Jednakże mamy też słabsze strony zjawiska pt. Orliński, choć nie są one bezpośrednio związane ze sprawami muzycznymi a, być może, leżą też poza bezpośrednim wpływem samego artysty. Otóż, nie jestem pewien czy powinno się w przypadku wprawdzie bardzo młodego (27 letniego), ale poważnego wykonawcy tak bardzo ogrywać promocyjnie sferę szeroko rozumianej erotyki. Nawet poważny polski "Ruch Muzyczny" umieścił na okładce półnagiego Orlińskiego. Ok, facet jest bardzo przystojny, świetnie wysportowany i w związku z tym znakomicie się prezentuje także po zdjęciu koszuli. Ale tak jak nie przepadam gdy mi się wciska młodą (choćby najbardziej powabną) damską gwiazdę opery na okładce płyty-prężącą się w erotycznych pozach- tak samo niekoniecznie trzeba schlebiać np. homoseksualnemu odbiorcy muzyki klasycznej rozbieraniem przy każdej okazji (taka jest też sesja fotograficzna towarzysząca albumowi "Anima Sacra") znakomitego śpiewaka. Chyba nie ten świat.
  Drugi głos, który oczarował mnie w muzyce barokowej, należy do niemieckiej sopranistki - Dorothee Mields, która w Filharmonii Szczecińskiej tuż przed świętami Bożego Narodzenia wzięła udział w koncercie "Scarlatti. Kantaty bożonarodzeniowe" z towarzyszeniem Freiburger BarockConsort. Mields to niewątpliwie jedna z najlepszych obecnie śpiewaczek specjalizujących się w muzyce barokowej. Artystka o niepospolitej wrazliwości, niepowtarzalnej manierze wokalnej a przy tym estradowej charyzmie. Jej świetlisty sopran ma zarazem głębokie i bogate w alikwoty brzmienie, śpiewa z bardzo ograniczoną, zgodnie ze stylem i duchem muzyki przedromantycznej, wibracją, choć jednocześnie nie jest to głos "biały" jak w przypadku legendarnej Emmy Kirkby a zdecydowanie bardziej zmysłowy.
Artystka zaśpiewała dwie kantaty pastoralne Scarlattiego: "Non só qual piú m’ingombra" na głos i skrzypce z basso continuo i "O di Betlemme altera" (kantata pastoralna na Narodzenie Naszego Pana) w każdej z nich po mistrzowsku odmalowując pastelowe, często pełne zalotnego humoru nastroje zawarte w tekście.
Freiburger BarockConsort znam przede wszystkim z barokowego repertuaru scenicznego prezentowanego przez berlińską Staatsoper Unter den Linden (ostatnio np. "Orfeusz" Monteverdiego). Po raz pierwszy jednak słyszałem tę sympatyczną grupę w samodzielnym koncercie gdzie wykonali m.in dwie sinfonie Scarlattiego (nr8 G dur i Sinfonia di concerto grosso nr 7 g-moll). Bardzo porządne kompetentne muzykowanie, duża elastyczność frazowania i dynamiki a lekkie odstępstwa intonacyjne to doprawdy drobiazgi przy ogólnym wrażeniu obcowania z jednym czołowych zespołów z nurtu tzw. historycznego poinformowania (HIP).

Dorothee Mields z Freiburger BarockConsort

  Na zakończenie - dygresja. Obecna siedziba Filharmonii Szczecińskiej będąca symbolem nowej polskiej architektury (m.in Nagroda UE im. Miesa van der Rohe) istnieje już od pięciu lat choć sama instytucja Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie liczy bodaj 60 lat (przypominam, że Szczecin jest polskim miastem dopiero od 1945 roku). Wraz z Narodowym Forum Muzyki i siedzibą NOSPR w Katowicach stanowi trio nowych spektakularnych sal koncertowych jakie powstały w naszym kraju w dużej mierze ze środków Unii Europejskiej. Bywam w Filharmonii w Szczecinie stosunkowo często. Jeśli idzie o samą  muzykę dawną to, jak się okazuje, nie trzeba organizować od razu "Actus Humanus" by posłuchać w ramach regularnego sezonu filharmonicznego np. L'Arpeggiaty", "Capella Cracoviensis", "Concerto Melante" czy "Berliner Barock Solisten" z Reinhardem Goebelem. I po wysłuchaniu jednego z takich czy innych koncertów mam pewien dysonans poznawczy gdy czytam artykuł napisany przez czołową recenzentkę muzyczną ogólnopolskiego wydania Gazety Wyborczej. Otóż autorka rozpływając się nad akustyką i repertuarem wrocławskiego NFM i katowickiego NOSPR jakby mimochodem wspomnia o Szczecinie gdzie jest wprawdzie piękna filharmonia, ale, jak dobrze zrozumiałem, niewiele więcej o niej można powiedzieć poza nagrodą architektoniczną. Artykuł ma udowodnić tezę, że sale we Wrocławiu i Katowicach to "liga mistrzów", która reszcie kraju bardzo odjechała. Oczywiście, nikt nie neguje jak dynamiczną metropolią muzyczną, jak na polskie warunki, jest Wrocław, ani faktu, że Katowice są siedzibą najlepszej polskiej orkiestry symfonicznej i wszystkiego co się z tym wiąże. Ale czy w sztuce można stosować tak proste zestawienia i sportowe wyścigi? Każda instytucja artystyczna funkcjonuje przecież w określonym kontekście kulturowym, społecznym i geograficznym. Nie wiem czy takim znaczącym wyznacznikiem działalności szczecińskiej Filharmonii byłoby zapraszanie tam Berlińczyków, czyli słynnej orkiestry usytuowanej 130 km od Szczecina, którą wielu tamtejszych melomanów regularnie słucha w jej berlińskiej siedzibie. A to wizyta Berlińskiej Filharmonii jest zdaniem pani recenzentki dowodem która instytucja muzyczna się liczy w Polsce naprawdę. Nie wiem - może tak właśnie jest, ale teza wydaje mi się nieco naciągana. Gdybyż jeszcze  była poparta faktami, ale mam wątpliwości gdyż przeglądając archiwum Gazety Wyborczej nie trafiłem na żaden ślad bytności red. Anny S. Dębowskiej na koncercie w Szczecinie...