poniedziałek, 20 lipca 2015

Dżentelmeni tenisa

 
Dżentelmeni polskiego tenisa na Jasnych Błoniach w Szczecinie (od lewej: Marcin Matkowski, Kamil Majchrzak, Michał Przysiężny i lider drużyny-Jerzy Janowicz)

W miniony weekend w Azoty Arena w Szczecinie odbywał się mecz tenisowy w ramach Pucharu Davisa pomiędzy Polską a Ukrainą. Do rywalizacji stanęli najlepsi polscy zawodnicy z Jerzym Janowiczem na czele. Przeciwnicy także wystawili swoich wiodących graczy więc nie zabrakło fantastycznie utalentowanego Ołeksandra Dołgopołowa i Sergieja Stachowskiego. Ten ostatni zasłynął m.in spektakularnym pokonaniem Rogera Federera w II rundzie Wimbledonu (2013).
Polacy w Szczecinie pokonali Ukraińców i zagrają w barażu o awans do Grupy Światowej. Ten fakt  przed inauguracją szczecińskiego pojedynku nie był oczywisty: Janowicz gra coraz słabiej, pozostali zawodnicy polskiej ekipy są daleko za swoimi ukraińskimi kolegami w rankingu ATP. A jednak coś w naszej drużynie zaiskrzyło - nie tylko tenisowo, ale i, zdaje się, towarzysko. Widać, że zawodnicy się lubią i wspierają. Tak przynajmniej wynikało z ich zachowania i tzw. mowy ciała jaką można było zaobserwować poza kortem. Na czas turnieju tworzyli zgrany i fajny zespół: to rzadkość, bo tenis jest dyscypliną indywidualną i ponadnarodową.
Pierwszy mecz potwierdził najczarniejsze scenariusze. Janowicz poruszał się po korcie z gracją i szybkością drwala. I tak też przebiegała jego gra: topornie i z mnóstwem prostych błędów. Dołgopołow nie musiał grać niczego szczególnego: wystarczyła odpowiednia prędkość i regularność.
Drugi pojedynek rozegrał Janowicz we wczesne niedzielne popołudnie. W pojedynku ze Stachowskim zobaczyliśmy innego Jurka. Tego, który jesienią 2012 roku porwał z miejsc cały tenisowy świat, bo nikomu wcześniej nieznany tenisista z Polski awansował do finału turnieju ATP w Paryżu - imprezy rangą ustępującej tylko turniejom wielkoszlemowym.
Jerzy Janowicz podczas Pucharu Davisa w Azoty Arenie

Janowicz rozegrał pierwszego seta perfekcyjnie. Fantastyczne akcje serwisowe, olśniewające returny, finezyjne i skuteczne skróty, pełne niesamowitej adrenaliny smecze czy minięcia. Gdyby Polak grał tak zawsze i regularnie - mielibyśmy dzisiaj zawodnika w absolutnie światowej czołówce. Tymczasem niedzielny pojedynek Jurka Janowicza z Sergiejem Stachowskim pokazał dlaczego ten zawodnik nie ma osiągnięć na miarę swego ogromnego talentu.
Przez większość czasu Ukrainiec był bezradny i Polak powinien wygrać mecz szybciej i w trzech przepisowych partiach. Tymczasem koncentracji i regularności Janowiczowi starczyło na półtora seta. Pozniej stawał się coraz bardziej rozkojarzony i z ogromnym trudem wytrzymywał presję związaną z rangę meczu i z rosnącą przewagą nad przeciwnikiem. Janowicz ma naturalną prędkość i zwinność, która w połączeniu z jego imponującym wzrostem potrafi siać na korcie spustoszenie;  instynktowny timing, wyjątkowe czucie piłki i zdolność do generowanie unikalnych prędkości serwisu. Można zarzucać to i owo: za rzadko po serwisie rusza do siatki, zbyt nonszalancko skraca uderzenia, mało uważnie obserwuje kort...Jednakże kluczowy problem tkwi w psychice tego zawodnika. Bez profesjonalnej pomocy np. psychologa sportu trudno się spodziewać wyników na miarę jego talentu. 25 letni zawodnik pozostaje bez wygranego turnieju ATP - jego największe dotychczas osiągnięcia to finał turnieju ATP w paryskiej hali Bercy i półfinał Wimbledonu.
Zwycięstwo nad słabo grającym w Szczecinie Stachowskim Jerzy Janowicz wymęczył ostatecznie w czterech setach a mecz trwał ponad trzy godziny.
Świetnie się zaprezentował wrocławianin Michał Przysiężny, który w błyskotliwym stylu odprawił wspomnianego Stachowskiego w pierwszym dniu rozgrywek. Ładnie wypadł polski debel złożony z mistrza Australian Open w grze podwójnej Łukasza Kubota i Marcin Matkowskiego, który przez wiele sezonów tworzył z Mariuszem Frystenbergiem  naszą najlepszą eksportową parę deblową. (Zresztą ich współpraca narodziła się w 2001 właśnie w Szczecinie gdzie w parze wygrali turniej Pekao Open). Łukasz i Michał pokonali parę Dołgopołow-Mołczanow w trzech setach. Zadecydował świetny serwis Marcina i kapitalna gra przy siatce Łukasza.
Słów parę należy się kulisom imprezy. Przytulna i schludna Azoty Arena - nie za duża, ale i nie za mała (6 tysięcy miejsc) - okazała się wręcz idealnym miejscem dla halowych rozgrywek tenisowych. Widziałbym tu w przyszłości  turniej ATP. Takie zresztą, podobno, istnieją plany aby istniejący i ceniony turniej challengerowy w Szczecinie przekształcić w imprezę nieco wyższej rangi .Zobaczymy.
Nieco mniej sympatyczne fakty wiążą się z zachowaniem ukraińskiego zawodnika Sergieja Stachowskiego. Jakże groteskowo brzmiała jego charakterystyka wygłoszona przed dwoma meczami z udziałem Ukraińca przez spikera turnieju - redaktora Karola Stopę. "Pchodzi z rodziny inteligenckiej - ojciec profesor urolog, brat lekarz. Jest oczytany i błyskotliwy...". Groteskowo, bo pan Stachowski, po zakończonym meczu, nie podał zwyczajowo ręki przeciwnikowi, niby to przypadkiem trącił go ramieniem przy zmianie stron kortu a wreszcie na koniec nie przyłączył się do swojej drużyny gratulującej Polakom zwycięstwa. Można zrozumieć, że w czasie takiego meczu bucha adrenalina a stężenie testosteronu jest wysokie jednak owa, podobno wyniesiona z inteligenckiego domu, kultura powinna w pewnych sytuacjach naturę nieco utemperować.
"Ma odwagę głosić poglądy polityczne i obyczajowe" - to inny fragment charakterystyki napisanej przez red. Stopę. A jakiż to pogląd w którym tenisista Stachowski mówi publicznie, że nie pozwoliłby swojej córce uprawiać tenis, bo "co druga tenisistka to lesbijka"? Od kiedy homofobia jest poglądem?
Sergeja Stachowskiego trudno uznać za "dżentelmena tenisa"

Z przyjemniejszych rzeczy: nasi tenisiści mieli  profesjonalną sesje fotograficzną w eleganckich garniturach w słynnych wnętrzach Filharmonii Szczecińskiej. Nie znam jej efektów, ale, być może, wkrótce się gdzieś objawią.
Zawsze uważałem, że tenis i kultura to całkiem dobre połączenie.

poniedziałek, 13 lipca 2015

Łzy Maestra


Roger Federer powoli schodzi z tenisowej sceny. Ale wciąż, pod wieloma względami, jest nieosiągalny dla innych zawodników


 NIE jestem pewien czy genialny tenisita, 34 letni Szwajcar z Bazylei, powszechnie w świecie sportowym nazywany Maestro, uronił łzy żalu po przegranym finale Wimbledonu, ale z pewnością gorzkie łzy popłynęły po policzku niejednego kibica na londyńskiej arenie i przede telewizorem.
Bardzo wiele wskazywało, że w jesieni kariery siedemnastokrotnego zdobywcy Wielkiego Szlema zdobędzie, prawdopodobnie ostatni, osiemnasty tytuł. I to właśnie w mekce tenisa, na trawnikach najwspanialszego turnieju tenisowego świata. Bo trzeba z przekonaniem stwierdzić, że Roger Federer, ze swą maestrią gry ofensywnej, elegancją i charyzmą tworzy z Wimbledonem niemal związek frazeologiczny. Dzięki trenerskiej pomocy legendarnego Stefana Edberga Federer, po okresie kryzysu, zdołał wrócić do ścisłej czołówki męskich rozgrywek ATP World Tour - aktualnie zajmuje drugą pozycję rankingu. Edberg ruszył Federera do siatki dzięki czemu Szwajcar częściej gra klasyczny, będący solą sztuki tenisowej, schemat  serve&volley. To z jednej strony oszczędza starzejącemu się tenisiście energii potrzebnej do gry z młodszymi i szybszymi zawodnikami z drugiej podgrzewa naturalny potencjał i predyspozycje do gry atakującej.
Jednakże, co trzeba sobie jasno powiedzieć, najlepsza współpraca z Edbergiem, nie przyda 34 letniemu zawodnikowi prędkości. To był jeden z kluczowych aspektów finałowego pojedynku z młodszym o sześć lat Novakiem Djokovićem. Na to nałożyło się widoczne znużenie Federera długą karierą przebiegającą pod presją rywalizacji o najwyższe stawki.
Zawodnik z pewnością wciąż chce rywalizować, marzy o kolejnym wielkoszlemowym laurze, ale bariery czasu w wymiarze mentalnym i fizycznym chyba już nie sforsuje. Konstatacja, że Roger Federer już nie zdobędzie przyprawia tysiące kibiców białego sportu o głęboką melancholię. Bo wraz z Maestro odchodzi cała epoka tenisa finezyjnego - bliskiego najwspanialszemu utworowi muzycznemu podczas gdy wraz z grupą "młodych głodnych" nadciąga tenis oparty na sile fizycznej.
Jednakże Roger Federer wciąż utrzymuje się na szczycie. Także dlatego, że młodsi od niego o dekadę pretendenci wciąż istnieją w odległej lidze. Jednakowoż nie miejmy złudzeń: zegar kariery Federera właśnie rozpoczął odliczanie końcowe.

Pierwszy tryumf na Wimbledonie 22 letniego Rogera Federera

Podobnie jak w przypadku Sereny Williams - liderki kobiecego rankingu tenisistek WTA. Finałowy mecz Wimbledonu był walką 33 letniej mistrzyni z 21 letnią, fantastycznie utalentowaną, Hiszpanką Garbine Muguruzą, która w półfinale zmiotła  z kortu Agnieszkę Radwańską. Był jednak także zmaganiem się Sereny z samą sobą: swoim znużeniem i presją jaką sama na siebie nałożyła chcąc zdobyć w tym roku kalendarzowego Wielkiego Szlema.
Mając piłkę meczową przy stanie 5:1 Serena zaczęła seryjnie tracić gemy. Nie tylko przez swój brak koncentracji, ale i niesamowitą grę młodziutkiej Hiszpanki, która wyrasta na nową   a u t e n t y c z n ą   gwiazdę kobiecych rozgrywek. Atomowy i zróżnicowany serwis, skuteczny return wspomaga regularność, dobra obserwacja i wykorzystywanie geometrii kortu. W drodze po pierwszy tryumf wielkoszlemowy  Muguruzę zatrzymała przede wszystkim ogromna trema debiutu w finale Wimbledonu i przepaść doświadczenia między zawodniczkami z dwóch tenisowych pokoleń. Gdy Garbine miała sześć lat - Serena Williams zdobyła, w 1999 roku swojego pierwszego szlema na US Open!
 Zarówno Roger Federer jak i Serena Williams, która w miniona sobotę zdobyła dwudziesty pierwszy tytuł wielkoszlemowy, to zawodnicy fenomenalni nie tylko pod względem osiągnięć, ale może przede wszystkim: zjawiskowo długiej kariery na najwyższym sportowym poziomie. O ile jednak Szwajcar musi się zmagać z wciąż napierającą i bezwzględną konkurencją swoich rankingowych sąsiadów (Murray, Djoković, Nadal czy Wawrinka) o tyle Serena Williams zamieszkuje na szczycie samotnie oddalona od reszty zawodniczek o tenisową galaktykę. I nic nie wskazuje by się to w najbliższej przyszłości zmieniło.
Polacy od dziesięcioleci czekają na swojego triumfatora Wimbledonu. W finale w 1937 roku była Jadwiga Jędrzejowska a w erze open (tenis zawodowy) - Agnieszka Radwańska (2012).  Wśród mężczyzn nie mamy finalistów. W 2013 półfinał osiągnął Jerzy Janowicz, który przegrał z późniejszym zwycięzcą Andy Murray'em.
Moim bardzo subiektywnym zdaniem - Janowicz i Radwańska nie zdobędą w swojej karierze lauru na żadnej z imprez wielkoszlemowych. Pozostaje nam żywić nadzieję, że nad Wisłą lub Odrą (bądź jakąkolwiek inną polską rzeką) objawi się nowy talent, który wspomoże sztab, niekoniecznie polskich, profesjonalistów a przede wszystkim, że ten sportowiec znajdzie w sobie wystarczającą determinację, by sięgać rakietą kosmosu. Tak jak Roger i Serena.

czwartek, 9 lipca 2015

Faust w Berlinie, czyli zgubne potyczki z czasem

   

    Shirley Apthorp, znana recenzentka operowa z Financial Times, na przedstawieniu "Fausta" w Deutsche Oper Berlin się nudziła. Ja wręcz przeciwnie. Przedstawienie zrealizowane przez Niemca Philippa Stoelzla wydało mi się na tyle interesujące, że ponad trzy godziny spotkania z tą momentami porywającą często jednak długa i nudnawą operą Gounoda minęły mi interesująco w czym spora zasługa świetnej obsady wokalnej. Najgorsze co można z tym materiałem zrobić to pokazać go tak jak przed laty na festiwalu w Orange: do bólu zwyczajnie i ściśle wedle litery libretta.
Faust (Niemcy chętniej tytułują operę: "Małgorzata", a to w celu podkreślenia, że francuska "grand opera", rzecz jasna, nie dorasta do pięt arcydziełu Goethego) Gounoda z pewnością wymaga reżyserskiej pomocy. Dzieło jest dramaturgicznie nierówne. No i co zrobić z tym demonem Mefistofelesem, który w projekcie librecistów i kompozytora za wiele demonizmu nie ma - jest raczej przebiegłym manipulatorem, kolesiem mocno pokręconym. Co zrobić gdy reżyser ma do dyspozycji śpiewaczkę tak wybitną jak Krassimira Stojanowa, ale której wiek i aparycja świeżej i młodziutkiej Małgorzaty z pewnością nie przypomina, itd., itp.
Sam często zżymam się na wykwity tzw. teatru reżyserskiego w którym szczególnie celują niemieckie teatry operowe. Tym razem, zaskoczony własną tolerancją dla Małgorzaty mieszkającej w starej przyczepie gdzieś w lesie, Mefista i Fausta ubranych w jednakowe różowe garnitury a la Elvis, muszę docenić, że zaproponowano spójny spektakl-narrację o manipulacji, względności czasu i cenę jaką się płaci za próbę jego oszukania. Nieważne czy będzie to poważna operacja plastyczna twarzy czy pakt z diabłem.
Skoro niewiele w operze Gounoda jest demonizmu w demonie i metafizyki w opowieści o Fauście - niemieccy realizatorzy wykreowali radykalną opowieść o starości, która chce być znowu młodością i kobiecie, która pragnąc się wyrwać ze społecznych nizin, uwiedziona przez blichtr materialny i poprawę swego położenia zstępuje na kolejne piętra upadku aż kończy w celi śmierci i na krześle elektrycznym. Tandetny blichtr, zgubny powab mamony, wyrafinowana opresja stosunków społecznych i przemoc symboliczna - Stoelzl tworzy opowieść o zgubnej konsekwencji ludzkich słabości  i chęci wyjścia z roli.
W pierwszej scenie widzimy starego Fausta na szpitalnym wózku, niedołężnego w otoczeniu szpitalnej maszynerii. Czuwa nad nim pielęgniarka/opiekunka - pani w średnim wieku, ale w oczach starca zapewne uosobienie młodości i prawdziwego życia.  To właśnie Małgorzata. Wszystko się dzieje na obrotowej scenie, która co jakiś czas zmienia kierunki ruchu jakby czas utracił swój linearny przebieg. To na niej przesuwają się zastygłe, niczym filmowe stopklatki, pozy młodych dziewcząt na rowerach i kolorowymi balonami - takimi obrazami raju młodości kusi Fausta demon. Niczym klisze pamięci oglądamy teraz kolejne sytuacje w których nienasycenie Fausta staje się coraz większe a podszepty Mefista coraz zgubniejsze. Nie wiem wprawdzie czy takie były inspiracje reżysera, pewnie jest to gdzieś o sprawdzenia, ale niektóre obrazy, z chórzystami tancerzami w maskach imitujących nieruchome młode twarze przywodziły mi natychmiast skojarzenie z "Umarłą klasą" T. Kantora...
Zestaw wokalny okazał się w Berlinie bardzo staranny. Dominuje w nim Krassimira Stojanowa, która śpiewa świeżym i srebrzystym sopranem, bezbłędnie operuje dynamiką dźwięku na całej skali głosu, imponują  głębokie aksamitne "doły" i transparentne wysokie tony. Gdy Faust chce młodszej Małgorzaty - Mefisto podstawia mu swoiste młodsze alter-ego (rola niema) dzięki czemu ta właściwa Małgorzata przeżywa niejako podwójny dramat niespełnienia i porzucenia. Stojanowa tworzy wzruszającą i bogatą psychologicznie interpretację - inną od nieco monotonnej i egzaltowanej Angeli Gheorghiu.

Od czasu gdy Rumuna Teodora Ilincai usłyszałem parę lat temu w Marsylii jako Romea w "Romeo et Juliette" Masseneta jego głos nabrał mocy i kolorystycznej gęstości. Może nie jest to młody Alagna, brakuje mu tego szczególnego idiomu rozpoznawalnego we frazowaniu ściśle powiązanemu z francuskim tekstem, ale stworzył świetną kreację wokalną. Włoski bas/baryton Ildebrando D'Arcangelo jest wręcz stworzony do roli Mefista ze swymi czarnymi jak smoła włosami, przenikliwym spojrzeniem i fizyczną atrakcyjnością. Grał swą rolę wyśmienicie i równie dobrze śpiewał. Gdyby rola Marty byłaby obszerniejszym materiałem wokalno-scenicznym to kto wie czy czarnoskóra, o ogromnych kształtach, Ronnita Miller nie "skradłaby szoł"? Bardzo atrakcyjnie brzmiał ze sceny jej silny, o sugestywnej barwie, alt.
Marco Armiliato zebrał zasłużone oklaski za więcej niż kompetentne poprowadzenie spektaklu od pulpitu dyrygenta choć, moim zdaniem, forma orkiestry DOB ostatnio wciąż pozostawia sporo do życzenia.