czwartek, 9 lipca 2015
Faust w Berlinie, czyli zgubne potyczki z czasem
Shirley Apthorp, znana recenzentka operowa z Financial Times, na przedstawieniu "Fausta" w Deutsche Oper Berlin się nudziła. Ja wręcz przeciwnie. Przedstawienie zrealizowane przez Niemca Philippa Stoelzla wydało mi się na tyle interesujące, że ponad trzy godziny spotkania z tą momentami porywającą często jednak długa i nudnawą operą Gounoda minęły mi interesująco w czym spora zasługa świetnej obsady wokalnej. Najgorsze co można z tym materiałem zrobić to pokazać go tak jak przed laty na festiwalu w Orange: do bólu zwyczajnie i ściśle wedle litery libretta.
Faust (Niemcy chętniej tytułują operę: "Małgorzata", a to w celu podkreślenia, że francuska "grand opera", rzecz jasna, nie dorasta do pięt arcydziełu Goethego) Gounoda z pewnością wymaga reżyserskiej pomocy. Dzieło jest dramaturgicznie nierówne. No i co zrobić z tym demonem Mefistofelesem, który w projekcie librecistów i kompozytora za wiele demonizmu nie ma - jest raczej przebiegłym manipulatorem, kolesiem mocno pokręconym. Co zrobić gdy reżyser ma do dyspozycji śpiewaczkę tak wybitną jak Krassimira Stojanowa, ale której wiek i aparycja świeżej i młodziutkiej Małgorzaty z pewnością nie przypomina, itd., itp.
Sam często zżymam się na wykwity tzw. teatru reżyserskiego w którym szczególnie celują niemieckie teatry operowe. Tym razem, zaskoczony własną tolerancją dla Małgorzaty mieszkającej w starej przyczepie gdzieś w lesie, Mefista i Fausta ubranych w jednakowe różowe garnitury a la Elvis, muszę docenić, że zaproponowano spójny spektakl-narrację o manipulacji, względności czasu i cenę jaką się płaci za próbę jego oszukania. Nieważne czy będzie to poważna operacja plastyczna twarzy czy pakt z diabłem.
Skoro niewiele w operze Gounoda jest demonizmu w demonie i metafizyki w opowieści o Fauście - niemieccy realizatorzy wykreowali radykalną opowieść o starości, która chce być znowu młodością i kobiecie, która pragnąc się wyrwać ze społecznych nizin, uwiedziona przez blichtr materialny i poprawę swego położenia zstępuje na kolejne piętra upadku aż kończy w celi śmierci i na krześle elektrycznym. Tandetny blichtr, zgubny powab mamony, wyrafinowana opresja stosunków społecznych i przemoc symboliczna - Stoelzl tworzy opowieść o zgubnej konsekwencji ludzkich słabości i chęci wyjścia z roli.
W pierwszej scenie widzimy starego Fausta na szpitalnym wózku, niedołężnego w otoczeniu szpitalnej maszynerii. Czuwa nad nim pielęgniarka/opiekunka - pani w średnim wieku, ale w oczach starca zapewne uosobienie młodości i prawdziwego życia. To właśnie Małgorzata. Wszystko się dzieje na obrotowej scenie, która co jakiś czas zmienia kierunki ruchu jakby czas utracił swój linearny przebieg. To na niej przesuwają się zastygłe, niczym filmowe stopklatki, pozy młodych dziewcząt na rowerach i kolorowymi balonami - takimi obrazami raju młodości kusi Fausta demon. Niczym klisze pamięci oglądamy teraz kolejne sytuacje w których nienasycenie Fausta staje się coraz większe a podszepty Mefista coraz zgubniejsze. Nie wiem wprawdzie czy takie były inspiracje reżysera, pewnie jest to gdzieś o sprawdzenia, ale niektóre obrazy, z chórzystami tancerzami w maskach imitujących nieruchome młode twarze przywodziły mi natychmiast skojarzenie z "Umarłą klasą" T. Kantora...
Zestaw wokalny okazał się w Berlinie bardzo staranny. Dominuje w nim Krassimira Stojanowa, która śpiewa świeżym i srebrzystym sopranem, bezbłędnie operuje dynamiką dźwięku na całej skali głosu, imponują głębokie aksamitne "doły" i transparentne wysokie tony. Gdy Faust chce młodszej Małgorzaty - Mefisto podstawia mu swoiste młodsze alter-ego (rola niema) dzięki czemu ta właściwa Małgorzata przeżywa niejako podwójny dramat niespełnienia i porzucenia. Stojanowa tworzy wzruszającą i bogatą psychologicznie interpretację - inną od nieco monotonnej i egzaltowanej Angeli Gheorghiu.
Od czasu gdy Rumuna Teodora Ilincai usłyszałem parę lat temu w Marsylii jako Romea w "Romeo et Juliette" Masseneta jego głos nabrał mocy i kolorystycznej gęstości. Może nie jest to młody Alagna, brakuje mu tego szczególnego idiomu rozpoznawalnego we frazowaniu ściśle powiązanemu z francuskim tekstem, ale stworzył świetną kreację wokalną. Włoski bas/baryton Ildebrando D'Arcangelo jest wręcz stworzony do roli Mefista ze swymi czarnymi jak smoła włosami, przenikliwym spojrzeniem i fizyczną atrakcyjnością. Grał swą rolę wyśmienicie i równie dobrze śpiewał. Gdyby rola Marty byłaby obszerniejszym materiałem wokalno-scenicznym to kto wie czy czarnoskóra, o ogromnych kształtach, Ronnita Miller nie "skradłaby szoł"? Bardzo atrakcyjnie brzmiał ze sceny jej silny, o sugestywnej barwie, alt.
Marco Armiliato zebrał zasłużone oklaski za więcej niż kompetentne poprowadzenie spektaklu od pulpitu dyrygenta choć, moim zdaniem, forma orkiestry DOB ostatnio wciąż pozostawia sporo do życzenia.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz