piątek, 3 maja 2019

Marianne Cerbassa jako Rozyna w "Cyruliku sewilskim" Rossiniego

  Az trudno uwierzyć, że są pierwszoplanowe teatry operowe świata w których zwykle obserwujemy pęd za reżyserskimi ekscesami i "nowymi odczytaniami" a jednak  zdarzają się tam przedstawienia grane nieprzerwanie od dziesięcioleci. Tak jest na przykład w berlińskiej Staatsoper Unter den Linden gdzie "Cyrulik sewilski" Rossiniego w 1968 roku wyreżyserowała Ruth Berghaus a scenografię i kostiumy stworzył 34 letni Achim Freyer - pózniejszy tyleż słynny co kontrowersyjny inscenizator, żywa legenda teatru operowego. Okazuje się, że spektaklem Berghaus cieszy się już drugie a może i trzecie pokolenie a w międzyczasie zmieniają się ustroje polityczne i pęka mur dzielący miasto i Europę.
 Oczywiście jak to bywa w berlińskich operach żywotność pewnych spektakli (np. w Deutsche Oper Berlin wciąż gra się "Toskę" w reżyserii Boleslava Berloga z 1969 roku czy "Łucję z Lammermoor", którą Filippe Sanjust przygotował dla Edity Gruberovej w 1980) możliwa jest dzięki temu, że teatry każdego sezonu angażują nową obsadę złożoną z aktualnie gorących w operowym światku nazwisk.  Autor tego wpisu już kilka razy się spotkał z berlińskim "Cyrulikiem" - po raz pierwszy na początku lat 90 gdy wielką mezzosopranową gwiazdą w rossiniowskim repertuarze była Jennifer Larmore (Rozyna), rosyjski baryton Dmitri Hvorostovsky (Figaro) od niedawna był pierwszoplanowym nazwiskiem a towarzyszył im włoski Amerykanin William Mateuzzi (hrabia Almaviva) - dziś zupełnie zapomniany specjalista od wczesnoromantycznego bel canto, ale w tamtych latach był podporą tego repertuaru na najważniejszych scenach i festiwalach.

  Mijają lata i kolejne pokolenie śpiewaków zdobi afisz prehistorycznej inscenizacji. Czy wciąż daje się ją oglądać? Jak najbardziej, choć raczej w kategoriach "jakie to urocze" niż naprawdę dotykającego teatru. Taki paradoks: pół roku temu oglądałem "Cyrulika" na Rossini Opera Festival w Pesaro gdzie  90 letni Pier Luigi Pizzi  zrealizował nadzwyczaj żywe i nowoczesne choć ze wszech miar stylowe i wierne duchowi dzieła. Tyle w nim było wigoru i energii jakby wyszło spod pióra człowieka w pełni sił psychofizycznych. Spektakl Berghaus, mimo starań śpiewaków i dyrygenta, jest już zdecydowanie wykopaliskiem muzealnym. I nawet trudno w nim zasypać lekkie przegięcie w kierunku walki klas co już bezpośrednio nas odsyła do faktu, że widowisko powstało w Niemieckiej Republice Demokratycznej lat 60.  Reżyserki nie interesuje psychologiczna dynamika postaci ani nawet relacje między nimi. To raczej marionetki dziecięcego podwórkowego teatrzyku na co, oczywiście, wskazuje utrzymana w różnych odcieniach bieli scenografia na którą składa się kurtyna jakby sklecona w kilka minut z domowego prześcieradła, kilka domowych sprzętów a wszystko ze smaczną domieszką comedia dell'arte i arlekinady w odniesieniu do postaci z klasy niższej. Jedność czasu, miejsca i akcji tego od początku do końca wypreparowanego świata poza czasem i jakimikolwiek realiami historycznymi jest niewątpliwie podstawową siłą jaka utrzymuje przedstawienie Ruth Berghaus przy jako takim życiu.
Znakomita zazwyczaj Staatskapelle Berlin pod batutą  Juliana Salemkoura spisywała się ze zmiennym szczęściem. Przede wszystkim uderzyła pewna nazbyt romantyczna ociężałość. Myślę, że związana z faktem, że nie jest to zespół orkiestrowy na co dzień się poruszający w repertuarze włoskiego bel canto. Jednakże nieczystości w dętych blaszanych już z pewnością budziły zdziwienie gdyż mamy przecież do czynienia z muzykami pracującymi zazwyczaj pod okiem Daniela Barenboima.
 Jeszcze większym rozczarowaniem okazał się wykonujący rolę tytułowego cyrulika Figara - węgierski baryton Gyula Orendt obdarzony wprawdzie atrakcyjnym głosem o gęstej ładnej barwie, ale niezbyt potrafiący się nim posługiwać. Zbyt często artysta się uciekał do pozamuzycznych efektów w rodzaju westchnienia, zerwania dzwięku i krzyki co rozentuzjazmowana publiczność chyba uznała za przekonującą interpretację. Fakt, Węgier był dobry aktorsko jednak jego śpiewowi zabrakło nieodzownej w muzyce Rossiniego elegancji w frazowaniu i powściągliwości środków.
Jako hrabia Almaviva pojawił się na berlińskiej scenie nasz dobry znajomy z Pesaro gdzie rosyjski tenor okazał się jedną z największych gwiazd festiwalu. Tym razem Maksim Mironow też był przekonujący tyle, że musiał się zadowolić drugim miejscem. Pierwsze bezsprzecznie należało do gwiazdy wieczoru - francuskiej mezzosopranistki Marianny Cerabassy, która, aż trudno w to uwierzyć, podobno debiutowała w partii Rozyny. O tej śpiewaczce słyszałem wcześniej sporo pozytywnych opinii, ale nie dane mi było ich skonfrontować z jej występem na scenie. I wreszcie się nadarzyła okazja. Od pierwszych chwil zachwycała ciepłym i prawdziwie mezzosopranowym głosem, perfekcyjną dyscypliną rytmiczną, która jednak nigdy nie pętała żywej pysznej kreacji wokalnej gdzie słowa, barwy, akcenty i dzwięki układały się w logiczne zdania i mieniącą się niuansami narrację.
Doświadczony Bruno de Simone jako Bartolo był solidny i stylowy. Tymczasem słynna aria o plotce nie okazała się przesadnym sukcesem gdyż jej wykonawca Grigory Shkarupa (Don Basilio) miał, podobnie jak Figaro, skłonność do krzyku.
Zaskoczeniem było odnalezienie w obsadzie poznańskiego barytona Adama Kutnego, który zwrócił uwagę jakieś dwa lata temu swoim Escamillo w "Carmen" na scenie szczecińskiej Opery na Zamku. W Berlinie od pewnego czasu śpiewa regularnie nieduże role choć w 2020 roku ma zaplanowanego przy Unter den Linden Masetta w "Don Giovannim" i Belcore w "Napoju miłosnym". Jako Fiorillo w "Cyruliku" pokazał się od jak najlepszej strony. A swoją drogą jak widać każdy wartościowszy głos jest błyskawicznie przechwytywany przez dobrą zagraniczną scenę i pewnie Kutnego nie prędko usłyszymy na polskich scenach.
Ruth Berghaus