czwartek, 31 grudnia 2015

Opera wchodzi w Nowy Rok

Patrizia Ciofi żegna się ze swoją popisową rolą Violetty

 Zadziwiająca mobilność gatunku operowego jeśli idzie o adoptowanie się do nowych technologii teatralnych, kanałów przekazu audiowizualnego i szeroko pojętych nowinek technicznych jest fascynująca, ale i wydaje się konstatacją oczywistą by nie powiedzieć: banalną.
To jeszcze profesorostwo Łętowscy w swych sympatycznych książkach sprzed lat, gdy jeszcze melomanom się nie śniło, że będą na drugim krańcu świata współuczestniczyć w premierach mediolańskiej La Scali czy nowojorskiej MET, wyrażali podziw dla elastyczności tej "przedwczorajszej sztuki we wczorajszym teatrze" a jako przykład przywoływali wznowienia starych nagrań na CD czy liczne ekranizacje bądź transmisje tv z pamiętną i legendarną już transmisją telewizyjną "na żywo" Toski z Rzymu w oryginalnych miejscach libretta i w rzeczywistym czasie. Z dzeciństwa/wczesnej młodości pamiętam jak redaktor Piotr Kamiński, niczym dziecko, zachwycał się w swoich relacjach radiowych  pierwszą "Toscą" z Callas przeniesioną na małe srebrne krążki.
Jednakże czas opery, jak się okazuje, pędzi z prędkością światła. Niczym po zmrużnieu oczu jesteśmy w epoce gdy ta wiecznie "przestarzała" sztuka, "nie mająca nic do zaproponowania młodym" (z jakiegoś przedziwnego powodu wielu blogerów operowych na świecie i w Polsce to ludzie młodzi, często jeszcze studenci) wchodzi wciąż w nowe  buty. Wiele teatrów - nie tylko wiodących - transmistuje i retransmituje swoje przedstawienia do kin (zainteresowanie nieustannie ogromne), wciąż pojawiają się platformy internetowe ofcjalnie transmitujące spektakle w formie streamu, co więcej archiwizują te realizacje i widz w każdymi miejscu świata, mający dostęp do Internetu, może sięgnąć po najnowszą "Traviatę" z Barcelony, "Aidę" z Turynu czy "Straszny dwór" z Warszawy.
Mało tego. Kolejne teatry prezentują spektakle bezpośrednio na swoich stronach internetowych jak Wiener Staatsoper (płatnie) lub Bayerische Staatsoper (bezpłatnie). Nie jestem w stanie przywołać innej sztuki przedstawiającej, która by tak pełnymi garściami czerpała z bieżących osiągnięć technologicznych i medialnych.
Rok 2015 był też ważny dla szeroko pojętej opery polskiej. Choć wcale nie jest tak słodko jak mogłoby się wydawać. Pozostawmy na razie na boku Operę Narodową, której roczny budżet przekracza środki jakimi dysponują pozostałe polskie teatry operowe razem wzięte.
Dyrekcje polskich teatrów nie mają w dalszym ciągu dostępu do zachodniego rynku pracy - środki jakimi dysponują nasze sceny są całkowicie nie kompatybilne ze standardami finansowymi w jakich pracują reżyserzy, dyrygenci czy śpiewacy nawet średniego i wysokiego szczebla, ale wcale nie pierwszoplanowe gwiazdy wciąż nieosiągalne (lub niezwykle rzadko) także dla Opery Narodowej.
Dlatego sceny poza Warszawą, ale usytuowane w najważniejszych polskich metropoliach jak Kraków czy Wrocław, wciąż nie mogą sobie pozwolić na taki zestaw realizatorów i wykonawców jak np. Lyon, Marsylia, Hamburg czy Kolonia. Nasi organizatorzy życia muzycznego i operowego sięgają więc często po formułę festiwalu gdzie sponsorów, środki unijne czy ministerialne można pozyskać łatwiej. Codzienność operowa prezentuje się jednak nieco gorzej gdy festiwal się kończy a recenzenci się rozjeżdżają.
Bolączki sztuki operowej w Polsce można, trochę jak w soczewce, zaobserwować na przykładzie najmniejszego, pod względem powierzchniowym i budżetowym, teatru operowego w Polsce, czyli Opery na Zamku w Szczecinie.  Po siedmiu latach remontu, pełnego problemów finansowych i terminowych, teatr uzyskał całkowicie przebudowaną siedzibę w renesansowym Zamku Książąt Pomorskich. Dzięki funduszom unijnym i środkom własnym powstał nowy-stary teatr za ponad 70 milionów złotych a dyrekcja zapewnia, że jest to najnowocześniejsza przestrzeń operowa w tej części Europy (560 foteli w dużej sali, 100 foteli w sali kameralnej). Budżet ze środków publicznych to jakieś 11 milionów w ciągu roku - zostaje, jak utrzymuje dyrekcja, niespełna dwa miliony na samą działalność artystyczną. Opera na Zamku ratuje się jak może sięgając po środki ministerialne, które najłatwiej dostać na różnego rodzaju projekty edukacyjne, zamówienia kompozytorskie adresowane do dziecięcej widowni itp. Szczecińskiej Operze udało się też przekonać Towarzystwo Brittena w Wielkiej Brytanii do częściowego (?) sfinansowania pierwszej polskiej wersji scenicznej "Obrotu śruby" (mniej więcej w tym samym czasie pokazywanej w berlińskiej Staatsoper). Z jednej strony chwalimy taką samodzielną aktywność w pozyskiwaniu środków, z drugiej smutne, że codzienna działalność repertuarowa o własnych siłach jest dla teatru dużym problemem.
By przejść do weselszych aspektów podkreślmy spektakularny sukces "Króla Rogera" w ROH z Mariuszem Kwietniem w roli tytułowej.  Nawiasem mówiąc o występ naszego czołowego barytona, jak utrzymuje dyrektor, zabiega wspomniana Opera na Zamku. Artysta zaproponował najbliższy wolny termin w 2017 roku.
Rola roku 2015: Roger w interpretacji Mariusza Kwietnia

Duży osobisty sukces- podczas debiutu w paryskiej Opera Bastille- odniosła Aleksandra Kurzak, która u boku małżonka Roberta Alagni, wystąpiła w serii przedstawień "Napoju miłosnego". Piszący te słowa był świadkiem jednego z przedstawień w którym pani Aleksandra odniosła spektakularny sukces podczas solowego wyjścia przed kurtynę. I nie odniosłem wrażenia, jak jeden z profesjonalnych polskich recenzentów w jednym z wysokonakładowych dzienników, że była w ceniu Alagni. Na "moim" spektaklu zebrała pełnię zasłużonych splendorów a jej rola stała pod względem wokalnym, a zwłaszcza aktorskim na bardzo wysokim poziomie. Brawo.
Trzeba też odnotować udany debiut Kurzak w roli Marii Stuart z opery Donizettiego po sąsiedzku, na scenie paryskiego TCE. Wprawdzie niektóre recenzje w zaskakujący sposób eksponowały występ niezbyt dobrej włoskiej śpiewaczki Carmen Giannastassio, ale i nie brakowało opinii bardzo komplementujących polską sopranistkę.
Nasz eksportowy tenor Piotr Beczała utrzymuje wciąż wysoką pozycję nawet jeśli jego niektóre występy mogą budzić wątpliwości. Jego świetną płytę z muzyką francuską "The French Collection" z pewnością należy uznać za jedną z najlepszych w 2015 roku. Podobnie jak krążek z muzyką francuską podpisany przez jego amerykańskiego kolegę Bryan'a Hymel'a - "French Opera Arias".
Ładnie się rozwija kariera Artura Rucińskiego - cenionego w bel canto, operach Verdiego i, oczywiście, repertuarze słowiańskim.
Coraz większe grono, na razie w kraju, admiratorów ma młody polski kontratenor Kacper Szelążek, który 15 marca 2015 wystąpił w nowej Filharmonii Szczecińskiej w koncercie-spektaklu "Baroque Living Room"  
http://filharmonia.szczecin.pl/wydarzenia/152-Baroque_Living_Room

Przedsięwzięcie zamówione przez Filharmonię Szczecińską zostało, z dużym powodzeniem, powtórzone w Filharmonii Narodowej.
Jeśli idzie o młodych polskich śpiewaków duże nadzieje wiążę z Iloną Krzywicką (Butterfly w Szczecinie, Musetta w Krakowie) http://www.gemsetaria.blogspot.com/2015/04/butterfly-przysiada-nad-odra.html  oraz Anną Jeruć, odnoszącą sukcesy w Wielkiej Brytanii (entuzjastycznie przyjęta przez krytyków "Traviata"), ale też, podobno, świetną Matyldą w warszawskim "Wilhelmie Tellu" Rossiniego. Podoba mi się też młody paryżanin Michał Partyka, który bardzo dobrze wypadł ostatnio w "Pieśniach wędrownego czeladnika" Mahlera pod batutą Leopolda Hagera na estradzie Filharmonii w Szczecinie.
Anna Jeruć

Jedna z największych interpretatorek Violetty Valery w naszych czasach - Patrizia Ciofi - podobno żegna się z tą rolą, którą na przełomie grudnia i stycznia prezentuje na scenie Opery w Strasbourgu. Szkoda. Będę bardzo tęsknił z jej przejmującą kreacją, która w każdej produkcji (Carsen w Wenecji, Friedrich w Berlinie, Pelly w Turynie, McVicar w Genewie i Barcelonie czy Cavani w mediolańskiej Scali) była inna, ale zawsze bardzo intensywna. Pojawiły się nowe bardzo obiecujące, a często już znakomite Violetty: Olga Peretyatko, Venera Gimadieva czy Sonia Jonczewa.
Anna Netrebko po latach poszukiwań odnalazła chyba swoją właściwą "tessiturę" jeśli idzie o adekwatność warunków wokalnych do wyborów repertuarowych. Zawsze mi się wydawało, że jej świat to wczesny i środkowy Verdi i pozycje z ojczystego repertuaru śpiewaczki. Jej sukcesy jako w "Giovanna D'Arco",  w"Trubadurze", Jolancie" czy "Eugeniuszu Onieginie" to potwierdzają. A przed aktualną "Primadonną assoluta" zapewne nowe przestrzenie - Wagner, może Salome R. Straussa...
Jednym z odkryć mijającego roku był dla mnie kanadyjski baryton Eienne Dupuis, którego podziwiałem jako Rodriga w "Don Carlosie" Verdiego u boku Rolando Villazona  
Cieszę się, że kolejne doniesienia z różnych teatrów potwierdzają, że to jeden z przyszłych (a może już aktualnych?) wybitnych barytonów z "klanu Verdiego". http://gemsetaria.blogspot.com/2015/05/don-rolando.html
Świat nie zapomina o Giacomo Meyerbeerze, któremu rodzinne miasto - Berlin - oddaje cześć wprowadzając cykl prezentujący jego najbardziej błyskotliwe dzieła. Po koncertowej wersji "Dinorah" ze spektakularną Patrizią Ciofi i Etiennem Dupuis http://www.gemsetaria.blogspot.com/2014/10/ciofi-w-pogoni-za-cieniem-dinorah-w.html
przyszła w tym roku sceniczna wersja "Vasco D'Gama" z Robertem Alagną http://www.gemsetaria.blogspot.com/2015/11/vasco-w-berlinie.html
Był to na pewno efektowny rok na międzynarodowej scenie operowej. Cieszy debiut Opery Narodowej na "The Opera Platform" i to w jednym z nielicznych udanych przejawów naszego repertuaru operowego - "Strasznym dworze" St. Moniuszki. Szkoda tylko, że samo wykonanie nie było zbyt przekonujące pod względem muzycznym i wokalnym a przesadna pompa i wstępy Waldemara Dąbrowskiego stworzyły wokół całego przedsięwzięcia otoczkę prowincjonalizmu. Niepotrzebnie, bo nasz teatr ma wszelkie dane ku temu, żeby spokojnie na co dzień rywalizować z innymi europejskimi scenami. Wystarczy tylko, żeby częściej sięgał po takie narodowe zasoby jak Mariusz Kwiecień, Aleksandra Kurzak, Piotr Beczała Ewa Podleś, Mariusz Treliński, Krzysztof Warlikowski, Natalia Babińska, Ewa Strusińska, Łukasz Borowicz i wielu wielu innych. Niemal jednogłośne uznanie polskich krytyków zdobyła światowa prapremiera "Czarodziejskiej góry" Pawła Mykietyna na festiwalu Malta w Poznaniu.
Szczególnie zapadły mi w pamięć trzy kreacje w minionym sezonie: Małgorzata w wykonaniu Krassimiry Stojanowej w udanej realizacji Fausta http://www.gemsetaria.blogspot.com/2015/07/faust-w-berlinie-czyli-zgubne-potyczki.html 
fantastyczna Anna Bonitatibus (bardzo się cieszę, że wkrótce usłyszę ją w Warszawie! ) we "Włoszce w Algierze" i charyzmatyczna  Evelyn Herlitzius w "Lady Makbet Mceńskiego Powiatu" http://www.gemsetaria.blogspot.com/2015/02/a-swiat-sie-smieje.html
Rok 2016 w polskiej i europejskiej rzeczywistości na zapowiada się szczególnie optymistycznie. Miejmy nadzieję, że wytchnienie przyniesie nam jeszcze lepszy od poprzedniego sezon operowy.
Szczęśliwego Nowego! Bądzmy razem.











środa, 30 grudnia 2015

Cyrk tenisowy zaczyna się kręcić...


...ale zanim to nastąpi skreślmy słów kilka na temat mijającego roku. Tenis to taka specyficzna dziedzina sportu w której sezon trwa blisko dziesięć miesięcy. Nie ma tu startów sezonowych (jak np. w narciarstwie biegowym czy skokach), nie buduje się wszystkiego wokół np. medalu olimpijskiego czy mistrzostw świata. Tenisista niczym aktor gra cały sezon, musi utrzymywać dobrą formę przez okrągły rok a i tak się mówi, że jest tak dobry jak jego ostatni występ (start).
Sezon tenisowy wyznaczają przede wszystkim cztery turnieje wielkoszlemowe (najważniejsze wydarzenia w świecie tenisowym pod względem sportowym i finansowym) - Australian Opern w Melbourne (druga połowa stycznia), Roland Garros (tzw. French Open) odbywający się na przełomie maja i czerwca w Paryżu, londyński Wimbledon (niepisany najważniejszy turniej tenisowy sezonu, zielona mekka mistrzów i zawodników marzących o wielkiej karierze)  i kończący serię Wielkich Szlemów - US Open w Nowym Jorku (przełom sierpnia i września).
Poniżej szlemów jest cykl zawodów wysokiej, średniej i niskiej rangi - u mężczyzn w ramach ATP (organizacja męskiego tenisa), u kobiet WTA. W obu Tourach szczególne miejsce mają zamykające sezon tzw. mistrzostwa świata. Biorą w nich udział najlepsi zawodnicy sezonu, o najwyższych miejscach rankingowych i rozgrywający kolejne mecze tylko w swoim elitarnym gronie.
Sezon kobiecy podsumowała w tym roku pazdzienikowa impreza w Singapurze. Dla nas szczególna, bo, po raz pierwszy w historii, wygrała ją Polka - Agnieszka Radwańska.
Nic nie wskazywało na to, że rok 2015 będzie dla krakowianki udany. Występy Agnieszki w pierwszej połowie roku były, delikatnie mówiąc, słabe. Mimo współpracy ze słynną Martiną Navratilovą i zapewnień współpracowników Radwańskiej o wielkich ambicjach, planach i wyciskaniu ostatnich potów na treningach - wyniki na kortach były mierne. Radwańska po raz pierwszy od 2011 roku wypadła z pierwszej dziesiątki rankingu. Jej fani byli zdezorientowani - czy ich ulubienica definitywnie wybrała karierę szczęśliwej narzeczonej swego sparingpartnera i komentatora telewizyjnego - Dawida Celta? Czy z miejsca na wielkie ambicje sportowe nie zostało nic zgoła? Przeciwnicy tryumfalnie obwieszczali to o czym zawsze mówili: brak ambicji i brak profesjonalnego, na światowym poziomie, zaplecza treningowego.
Radwańska jednak nie raz okazywała się zawodniczką nieprzewidywalną i zaskakującą - dokładnie taka jak wyjątkową wydaje się jej gra pełna niepowtarzalnych "zagrań miesiąca" czy "zagrań roku". Agnieszka się odrodziła na swojej ulubionej trawie - odniosła jeden z dużych sukcesów 2015 roku, czyli półfinał Wimbledonu. Ten poziom londyńskiego turnieju osiągnęła już po raz trzeci. Drugi w karierze wimbledoński finał był w zasięgu kilku kluczowych piłek. Niestety Polka nie poradziła sobie z fenomenalnie szybką i silną grą sensacyjnej Garbine Muguruzą. 22 letnią Hiszpankę trzeba uznać za sensację damskich rozgrywek w 2015 roku. To niewątpliwie wschodząca wielka gwiazda tenisa a kto wie może przyszła liderka rankingu?
Ostatecznie Aga Radwańska, po wygraniu WTA Finals w Szanghaju, zakończyła sezon jako piąta tenisistka świata. Komentatorzy zaczynają znów spekulować wokół ewentualnego wygrania przez Radwańską w 2016 turnieju wielkoszlemowego i zdobyciu przez Polkę medalu olimpijskiego w Rio de Janeiro. Jedno wiadomo, że nic nie wiadomo. W odniesieniu do Agnieszki prognozowanie to jak wróżenie z fusów.
Ale czy to nie jest specyfiką sportu? Jego nieprzewidywalność, magia, adrenalina i zaskoczenie?
W wymiarze światowym tenis miał w mijającym roku dwoje wielkich bohaterów, którzy już na stałe weszli do historii dyscypliny.
Serena Williams stanęła przed szansą zdobycia w 2015 roku kalendarzowego Wielkiego Szlema (wygranie czterech turniejów wielkoszlemowych jednego roku) a tym samym wyrównania wyniku niedoścignionej Niemki Steffi Graf. Serena przeszła jak tornado przez Australian Open, Roland Garros i Wimbledon. I gdy miała już postawić kropkę nad i w Nowym Jorku coś fenomenalną Amerykankę zatrzymało? Co lub kto? Na pewno nie Włoszka Roberta Vinci - zawodniczka ciekawa, utalentowana, ale której kariery i osiągnięć żadną miarą nie sposób porównywać do Williams - posiadaczki dwudziestu pucharów Wielkiego Szlema, zajmującej fotel liderki nieprzerwanie od 150 tygodni, słowem: Królowa Jest Tylko Jedna.
Serena Williams po pracy...

Williams przegrała półfinał US Open przede wszystkim sama ze sobą. Nie wytrzymała ogromnej presji jaką nałożyło na nią otoczenie i ona sama. Na nic się zdał nadprzyrodzony talent, bezprzykładne doświadczenie i żelazna psychika. Serena Williams została w Nowym Jorku upokorzona przez drugorzędną przeciwniczkę i tym samym otworzyła drogą do wygrania pierwszego i ostatniego turnieju Wielkiego Szlema ponad trzydziestoletniej Fabii Penettcie, która po wzniesieniu pucharu ogłosiła zakończenie kariery.
Męskim herosem 2015 roku był, rzecz jasna, 27 letni Serb Novak Djoković. Podobnie jak Serenie - Novakowi (popularnemu: Nole) nie udało się wejść na wszystkie szlemowe szczyty sezonu. Wygrał W Australii, Londynie i Nowym Jorku, ale Paryż ponownie okazał się dla niego nie do zdobycia.
Djoković wciąż czeka na pierwszy w karierze sukces w stolicy Francji. Tym razem w finale musiał uznać wyższość niebywałego Stana Wawrinki, który z zawodnika drugiego planu, na naszych oczach w ostatnich dwu latach przeobraził się w mistrza, który pod koniec kariery (ma 30 lat) dysponuje dwoma tytułami Wielkiego Szlema (Australian Open w 2014 i Roland Garros w 2015). I zapewne nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Największym przegranym sezonu wydaje się być szwajcarski Maestro - Roger Federer. Fenomenalny, blisko 35 letni, zawodnik gra wciąż jak młody bóg, regularnie osiąga finały wielkoszlemowe, zdobywa tytuły dużych turniejów, ale mimo ogromnej mobilizacji i determinacji oraz współpracy z legendarnym Szwedem Stefanem Edbergiem - Federerowi nie udaje się od 2012 roku wygrać turnieju wielkoszlemowego. Byłby to jego osiemnasty tytuł choć nie brakuje znawców zapewniających, że Szwajcar nie jest już w stanie wygrać takiego turnieju.
Roger Federer z rodziną
Drugim przegranym jest z pewnością Rafael Nadal - hiszpański "Król mączki" nie wygrał w tym roku swego ukochanego Roland Garros gdzie tryumfował aż dziewięciokrotnie! Pojedyncze lepsze występy nie niwelują wrażenia, że mamy do czynienia z tenisistą wyeksploatowanym i zmęczonym. Rok 2016 będzie więc chyba szczególnie ważny dla Rafy i jego fanów - czy uda mu się przezwyciężyć kryzys i wejść na dawny niebotyczny poziom gry, zwłaszcza na nawierzchni ziemnej?
Miniony sezon był też stopniową odbudową tenisowej reputacji mistrza Wimbledonu i US Open oraz posiadacza olimpijskiego złota - Brytyjczyka Andy Murray'a.  Po raz pierwszy w historii tenisista podjął współpracę z trenerem-kobietą! Ironicznych docinków i szowinistycznego śmiechu nie było końca gdy Andy ogłosił współpracę z byłą francuską tenisistką Amelie Mauresmo. Mimo, że Murray nie zdobył trzeciego tytułu wielkoszlemowego w karierze to współpracę z Mauresmo postawiłbym nawet wyżej niż dwuletnie trenowanie Szkota przez Ivana Lendla. To właśnie pod orkiem Francuzki Murray osiągnął niesamowitą szybkość na korcie i ogromną wytrzymałość fizyczną - dwa kluczowe aspekty w jego defensywnym stylu gry. Zabrakło jednak w pewnym momentach sezonu szczęścia i konsekwencji. Może gdyby Mauresmo pozostała przy nim do końcu sezonu sukcesy byłby jeszcze większe? Amelie musiała jednak zrezygnować z powodu zaawansowanej ciąży. Niemniej warto podkreślić, że po okresie głębokiego kryzysu i braku dobrych wyników Andy Murray w 2015 roku wygrał prestiżowy turniej na nawierzchni ziemnej w Madrycie, osiągnął półfinał w wielkoszlemowym French Open i na Wimbledonie, wygrał turniej w Montrealu po pokonaniu w mistrzowskim stylu lidera rankingu Novaka Djokovića.
Obok wielkich mistrzów, żywych legend, zawodników utytułowanych zmagających się z mniejszymi lub większymi problemami mieliśmy tzw. plankton tenisowy i zawodników, którzy wciąż obiecują wielkie osiągnięcia.
O ile 24 letnia Rumunka Simona Halep ani nas nie rozczarowała ani nie zachwyciła (stabilna gra, dobre wyniki, utrzymywanie się w ścisłej czołówce) o tyle Japończyk Kei Nishikori, finalista US Open z 2014 roku, zawodzi pokładane w nim nadzieje. Mam wrażenie, że problem tkwi w błędach treningu fizycznego, tzw. ogólnorozwojówce. Niesamowitej prędkości gry Japończyka nie dorównuje najwyraźniej jego technika i wytrzymałość co powoduje ciągłe problemy zdrowotne gracza. W najlepszym przypadku: spadek parametrów w motoryce, prędkości i wytrzymałości w kluczowych meczach. Szkoda.
Nadzieje na 2016 dotyczą przede wszystkim polskiego tenisa. Chciałoby się większej i systematycznej opieki państwa nad tą dyscypliną sportu. Dodajmy: dyscypliną globalną, w której sukcesy są ogromną światową promocją kraju. Czy Jerzy Janowicz zdobędzie się jeszcze, mimo, że ma już 25 lat i żadnego sukcesu turniejowego na koncie, na zryw i wejdzie na poziom adekwatny do jego talentu? Czy Agnieszka Radwańska, śladem np. Amelie Mauresmo, po wygraniu WTA Finals dorzuci do swej puli co najmniej dwa turnieje wielkoszlemowe? Chciałoby się.
Jedno jest pewne: rok 2016 w tenisie będzie ekscytujący.

czwartek, 24 grudnia 2015

Operowo i tenisowo


Wszystkim Czytelnikom - przypadkowym lub, być może, regularnym - żeby ten czas spędzili jak lubią, gdzie lubią i z kim lubią. Fantastycznej muzyki i fantastycznego, zwłaszcza w wykonaniu Polaków, tenisa.
Postaram się w przyszłym roku pisać regularniej i, w miarę możliwości, ciekawiej. Zapraszam.
(Wkrótce podsumujemy rok 2015 w operze i tenisie).


wtorek, 24 listopada 2015

Show Petibon w Szczecinie

SZCZECIN, po blisko ośmiu latach modernizacji za własne i unijne pieniądze, ma wreszcie nowoczesny teatr muzyczny. Unikalny, bo teatralnie funkcjonalne wnętrza (sala główna i kameralna, sala baletowa i ćwiczeniówka dla orkiestry), pełne efektownego czarno-białego dizajnu przestrzenie dla publiczności wraz z tarasem wychodzącym na zamkowy dziedziniec, mieszczą się w renesansowym Zamku Książąt Pomorskich. Zamku w którym miała się rozgrywać jedna z wersji "Balu maskowego" Verdiego.
Opera mieściła się tu wcześniej, od 1978 roku. Jednak dopiero fundusze operacyjne i regionalne UE dały impuls do przekształcenia jej w teatr na miarę XXI wieku. Niektórzy wprawdzie uważają, że zamiast stawiać zastępczą na czas remontu Halę Opery i remontować starą siedzibę powinno się za te wszystkie środki wybudować nowy teatr, ale atrakcyjne efekty przebudowy częściowo chyba neutralizują te narzekania.
Jednym z wydarzeń "Nowego Otwarcia" był polski debiut francuskiej śpiewaczki - Patricii Petibon. Nigdy nie byłem entuzjastą tej artystki. Jej kariera przebiega niekonwencjonalnie. Przez wiele lat uchodziła za nieco szaloną... amatorkę, która nie traktuje swojej profesji zbyt poważnie - te śmieszne fryzury, estradowe błazenady, wokalne popisy na granicy dobrego smaku zyskiwały wprawdzie fanów, ale poważna krytyka się nią raczej nie zajmowała.  Na scenie operowej pojawiała się rzadko i bez wybitnych osiągnięć. Dlatego z dużym zaskoczeniem przyjąłem jej niespodziewany kontrakt płytowy z "Deutsche Grammophon", które rozpoczęły promocję Petibon jako pierwszorzędną postać europejskiej wokalistyki. Pojawiły się dobrze ocenione płyty i recitale, debiut w La Scali i udane występy na renomowanych festiwalach (Salzburg, Aix). Petibon zyskała znaczną popularność. Udane role operowe jak Lulu czy Blanche ("Dialogi Karmelitanek") chyba definitywnie awansowały ją do pierwsze ligi gwiazd współczesnej sceny operowej. Powoli zajmuje miejsce zwolnione przez swą rodaczkę- Natalie Dessay.
Do Szczecina przyjechała z programem zbudowanym wokół repertuaru z najnowszej płyty " La belle excentrique". Bo Patricia ze swych scenicznych ekscesów i niekonwencjonalnych recitali nie zrezygnowała. Tyle, ze czuwa teraz nad  ich żelazną konsekwencją i muzycznych profesjonalizmem. Tak było w Szczecinie.


To była istna kolorowa mozaika francuskiego śpiewania. Nie tyle nawet pieśni co miniaturki z pogranicza pieśni i piosenki, lżejsze precjoza Poulenca, Gabriela Faure, Manuela Roshentala, Reynaldo Hahna...Prawie cały recital po francusku, z nienaganną dykcją pozwalającą, znającym język, rozkoszować się każdym niuansem tekstu. I trzeba przyznać, że nad tymi niuansami śpiewaczka dzielnie czuwała. Głosem posługuje się po mistrzowsku. Spore doświadczenie z francuską muzyką barokową pozwala jej unikać zbędnej wibracji, potrafi zafrapować magnetyzującym pianissimo i urzec mezza voce. To kolejny głos, który wiele zyskuje w kontakcie bez pośrednictwa nośnika audiowizualnego.
Recital był jednak, jako się rzekło, prawdziwym show z wieloma rekwizytami - garnkiem, wypchanymi zwierzętami, ogromniastymi okularami, uszami królika czy cylindrem. Te rekwizyty fantastycznie ogrywały obie panie, bo wyborna pianistka Susan Manoff była nie tylko partnerką muzyczną ale i aktorską. A talent aktorski, zwłaszcza komiczny, Petibon ma, jak wiadomo, pierwszorzędny.
To były ponad dwie godziny pysznej radości muzykowania, zabawy muzyką i konwencjami. I co najważniejsze nic się tu nie odbywało się kosztem poziomu wokalnego i muzycznego.
"Pholoe" Hahna śpiewane było z pewną kruchością. Jej pianissimo śpiewane krystalicznym głosem różni się, być może, od ostrzejszej, może brutalniejszej, interpretacji np. Susane Graham. Jeśli w pewnych momentach Petibon brakuje objętości brzmienia to potrafi zamaskować ten fakt efektownym sotto voce i wprowadzić zaskakujące i ciekawe akcenty znaczeniowe do interpretacji. Choć  w "Splen" G. Faure z pewnością przydałoby się w głosie więcej ciała i wagi.
W "Pecheur de Lune" Manuela Rosenthala artystka śpiewa trzymając książkę w obwolucie ze srebrnych pasemek, które spływają na jej ręce, gesty może nazbyt przerysowane ale i trafnie interpretujące tekst. Po raz kolejny Susan Manoff gra bardzo kolorowo i partneruje Petibon z wielką wrażliwością.
Wreszcie Petibon chwyta za mały czarny melonik i rozgorączkowana śpiewa Poulenca "Faceci, którzy idą na imprezę" («Les gars qui vont à la fête).
Ten swoisty dialog z publicznością (widownia szczecińskiego koncertu znakomicie reaguje na każdy element inscenizacji i gest artystek) intensyfikuje się w drugiej części, której kulminacją jest z pewnością "kulinarny cykl" ("La Bonne Cuisine") Leonarda Bernsetina.  I tu już następuje prawdziwe szaleństwo: z wnętrze fortepianu Petibon wyciąga gumowe kaczki, kurczaki, piłeczki pingpongowe...Niektóre z tych akcesoriów lądują na rękach widzów pierwszych rzędów z życzeniami "bon appétit"...
Swietnie się Petibon czuje też w kilku hiszpańskich melodiach Manuela de Falli czy Fernardo Obradorsa gdzie imponuje bezbłędnym poczuciem rytmu i stylu.
Oficjalną część koncertu kończy bardzo po swojemu, ale efektownie zaśpiewana przebojowa "Granada" Augustina Lara.

Stojąca owacja z okrzykami "brawo" zachęciła gwiazdę aż do pięciu bisów.
W programie wieczoru, niestety, znalazły się tylko dwa fragment z oper. Skromnie i wzruszająco zaśpiewała Patricia Petibon słynną arię Manon "Adieu, notre petite table" z "Manon" J. Masseneta zaś w "O mio babbino caro" z opery Pucciniego "Gianni Schicchi" artystce udało się przekazać delikatnie komiczny patos tego fragmentu z którego wiele śpiewaczek niepotrzebnie próbuje zrobić popis wokalny i dramatyczny.

W sumie był to jeden z lepszych recitali wokalnych jakie słyszałem na sali koncertowej czy operowej w ostatnim czasie. Perfekcyjnie skonstruowany i zrealizowany program, bardzo spójny muzycznie i stylistycznie a i sama Petibon okazała się prywatnym kontakcie osobą bardzo skromną i nieśmiałą jak to zazwyczaj bywa w przypadku wybitnych artystów, którzy, niezależnie gdzie występują, wkładają maksimum aktualnych możliwości i zaangażowania. Merci, Madame.

Patricia Petibon (sopran) i Susan Manoff (fortepian) podcczas koncerty w Operze na Zamku w Szczecinie, 23 listopada
2015.

Dyrekcja Opery na Zamku zapowiada kolejne recitale wielkich gwiazd światowej opery (raz w sezonie) i występy w sali kameralne śpiewaków stojących u progu efektownej kariery.  A jeszcze w tym sezonie, po raz pierwszy w Polsce, sceniczna wersja opery B. Brittena "The Turn of the Screw".
 
 

czwartek, 12 listopada 2015

Vasco w Berlinie


   SŁYNNY już w europejskim świecie operowym projekt Deutsche Oper Berlin prezentowania dzieł urodzonego w stolicy Niemiec twórcy francuskiej "grand opera" Giacomo Meyerbeera ruszył w pazdzierniku 2014 roku. Wtedy odbyło się w gościnnych progach Filharmonii Berlińskiej nadzwyczaj udane estradowe wykonanie "Dinorah".
Tym razem, od 4 do 24 pazdziernika, jedna z czołowych europejskich scen zaprezentowała pierwszą w tym cyklu realizację sceniczna. "Vasco da Gama" w gwiazdorskiej obsadzie z Robertem Alagną wzbudziła duże oczekiwania i sukces frekwencyjny. Nadzieje na duże doznania artystyczne zespół spełnił tylko częściowo. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa - dla jednych szklanka okazała się do połowy pełna, dla drugich - pusta.
Opera Meyerbeera (prapremiera w Operze Paryskiej, 1865) powstała na fali fascynacji dalekimi krajami i kulturą orientalną. Fascynujące pejzaże, transgresja kultur, stan ekstazy i śmierci w cieniu magicznych drzew...Dzisiaj możemy też dostrzec elementy subtelnego traktatu o kondycji narodowego outsidera/uchodzcy, kulturowej i religijnej opresji... Od czasu swej prapremiery przez dziesięciolecia znana jako "Afrykanka" choć przecież niewolnica Selica jest przecież księżniczką hinduską i Vasco wyrusza w jej strony, dzisiaj pojawia się pełna wersja opery jako "Vasco da Gama" po raz pierwszy pokazana 2 lutego 2013 roku w Chemnitz w historyczno-krytycznej edycji   Jürgena Schlädera. Otrzymujemy więc pięć godziny muzyki choć i tak Berlin poczynił dość przykre muzycznie skróty skracające utwór o jakieś 20 minut. Po co ? Dwadzieścia w tę czy tamtą robiły różnicę jeśli idzie o wytrzymałość publiczności (?), która w Berlinie raczej wie na co i po co przychodzi.
"Afrykanka"/"Vasco" zniknął na długie lata z repertuaru. Wystawiana jeszcze na początku XX wieku, zniknęła z repertuaru bodaj w latach 30. Potem sięgano do tej fascynującej partytury rzadko. Na przykład w latach 80 San Francisco wznowiło spektakl z 1971. Najważniejsze jednak, że został udokumentowany i przetrwał do naszych czasów w postaci DVD. Nieosiągalny dziś poziom wokalno-dramatyczny ustanawiają w tym nagraniu Placido Domino (Vasco) i fenomenalna Shriley Verret (Selica). A i Ruth Ann Swenson (Ines) znajduje się tu w rozkwicie swego talentu śpiewaczego.
Jak było w Berlinie? Roberto Alagna często podejmuje się ról przekraczających jego naturalne środki wokalne lub aktualną kondycję głosową. W wielu momentach dało się to ponownie odczuć zaś słynna ("przebojowa") aria "O paradis..." nie zelektryzowała na miarę frenetycznej owacji. Jednakże podkreślmy bezwarunkowo: nie ma w tej chwili na świecie artysty tak perfekcyjnie śpiewającego p francusku. I nie chodzi tu wyłącznie o krystaliczną dykcję, ale rodzaj frazowania, muzykalność, akcenty dramatyczne i znaczeniowe, szlachetną choć i pełną rozmachu ekspresję. Złożyło się to w sumie na przekonującą interpretację bohatera - nawiedzonego ryzykanta igrającego losem swoim i innych, mężczyzny jednak nie do końca dojrzałego i nie potrafiącego uładzić emocji w stosunku do dwu kobiet - Seliki i Ines. Mogę sobie jednak wyobrazić, że Jonas Kaufmann stworzyłby bardziej kompletną kreację.
Roberto Alagna w roli tytułowej

Dwie panie o znaczących na rynku muzycznym nazwiskach, niestety, zaprezentowały się gorzej, zwłaszcza Nino Machaidze, która oprócz tego, że brzmiała jak mezzosopran bez "gór" to na kompletne nieszczęście nie była w stanie zaśpiewać bodaj jednego zdania z czytelną wymową francuską. Bardzo mnie to dziwi, bo śpiewaczka zaczęła swoją całkiem efektowną międzynarodową karierę właśnie od muzyki francuskiej (pamiętne zastępstwo za Annę Netrebko w serii spektakli "Romeo et Juliette" Massenet'a w Salzburgu), którą przez te lata dość często wykonuje a nawet nagrywa na płyty. No, ale takie mamy rynkowe realia: wielu jest śpiewaków modnych, o rozgłosie odwrotnie proporcjonalnym do chęci doskonalenia swego rzemiosła. Myślę więc, że Annick Massis, Diana Damrau, Patrizia Ciofi lub nawet Patricia Petibon byłby lepszym wyborem do tej roli - wymagającej dobrej techniki koloraturowej i plastycznego frazowania. Zwłaszcza, że jednoznaczny sopran brzmiałby chyba lepiej z jasnym mezzo Sophie Koch. Bo w tym przypadku duety Machaidze-Koch były jakby brzmieniowo zaburzone gdzie Gruzinka brzmiała jak mezzosopran a Koch jak sopran.
Nino Machaidze (Ines)

Ta znakomita francuska śpiewaczka, podobnie jak Alagna, podjęła się roli chyba niezbyt adekwatnej do możliwości. Wyraznie się męczyła w wielu wysokich tonach, "doły" nie były transparentne a i chyba z obszernością partii miała problem kondycyjny. Ale, podobnie jak jej rodak, potrafiła po części zrekompensować mankamenty subtelną muzykalnością, zaangażowaniem dramatycznym  w każdą frazę i gest teatralny. Była też nieposzlakowana stylistycznie i pod względem wymowy. Tyle, że zabrakło charyzmy, tej swoistej komunikatywności zarezerwowanej dla nielicznych, a brak której doskwierał w jej finałowym monologu, który dłużył się niemiłosiernie.
Co ciekawe, chyba najjaśniejszym punktem pod względem czysto wokalnym okazał się nieznany  szerszej publiczności na świecie, ale mający status lokalnej gwiazdy, niemiecki baryton  Markus Brueck w roli niewolnika, zdradzonego i mściwego narzeczonego Seliki, Nelusco.
Światowym poziomem błysnął ponownie chór DOB.
Projekt "Meyebeer w Berlinie" jest najwyrażniej wierny dyrygentowi Enrique Mazzoli, ktory, podobnie jak przed rokiem w czasie koncertowej "Dinorah", stanął za pulpitem dyrygenta. Trzeba przyznać, że  potrafił wydobyć z tego obszernego dzwiękowego fresku wiele subtelności i kolorów choć całość wydała mi się nazbyt anemiczna, jakby pozbawiona mocnego dramaturgicznego kręgosłupa.
Pozostaje przypadek bułgarskiej reżyserki Very Nemirovej, która podpisała widowisko. Uczepiła się najwyrazniej znaczeniowego potencjału libretta, które koresponduje z aktualną sytuacją polityczną w Europie a której na imię "Uchodzcy". Pojawiają się też konteksty religijne gdzie przedstawiciele kościoła katolickiego bronia Europu przed napływem "wrogiego elementu" a Selikę zmuszają do przyjęcia chrześcijaństwa. Można i tak. Problem w selekcji środków i jakości takiego przekazu. A ten wydaje się, mimo czytelności i dobrego poziomu samej roboty teatralnej, niespójny, chaotyczny a niekiedy i niesmaczny jak sceny gwałtu analnego zakonnicy w różowych rajstopach. Słabe. Do tego trzeba krytycznie odprawić zbędne i chyba wymyślone naprędce inspiracje Bollywoodem...

Francuskie spotkanie na szczycie: Sophie Koch (Selica) i Roberto Alagna (Vasco da Gama)
   Czekamy teraz z niecierpliwością na kolejną odsłonę cyklu. Na sezon 2016-2017 zapowiadani są "Hugenoci" z Juanem Diego Florezem w roli Raula i Patrizią Ciofi jako królową Małgorzatą. W sezonie 2017-2018 po "Hugenotów" sięgnie  Opera Paryska a w obsadzie zaplanowany jest Bryan Hymel (Raul) i Diana Damrau (Małgorzata). Czy Giacomo Meyerbeer, który przez blisko trzydzieści lat "trząsł" gatunkiem, w naszych czasach definitywnie wraca do łask? Nie miałbym nic przeciwko temu.

wtorek, 3 listopada 2015

Aga Superstar


W światowym rankingu sklasyfikowanych jest ponad tysiąc tenisistek/tenisistów. W wymiarze sportowym liczy się pierwsza setka. Od pięćdziesiątego miejsca zaczynają się tzw. dobre pieniądze, tj. sportowiec inwestuje finansowo w swoją karierę ze zwrotem a często przyzwoitym dochodem. Pierwsza dziesiątka zarabia już majątek, a zawodniczki/zawodnicy ze ścisłej czołówki, mający przy tym status gwiazdy (światowa rozpoznawalność, kontrakty reklamowe, komfort dyktowania wysokości tzw. startowego etc), są w stanie zgromadzić w ciągu kilkuletniej kariery fortunę. Bez problemu wymienimy w tym gronie takie nazwiska jak Federer, Szarapowa czy Serena Williams. Często pojawiają się przy okazji ostatniego spektakularnego sukcesu Agnieszki Radwańskiej, czyli wygrania przez nią WTA Finals (turniej zamykający sezon w którym gra ze sobą osiem najwyżej sklasyfikowanych zawodniczek), pytania: jak to z tą Radwańską jest? Czy rzeczywiście jest ona już globalną gwiazdą sportu czy "tylko" niszowym nazwiskiem niszowej dyscypliny sportów zimowych jak na przykład Justyna Kowalczyk?
Trochę dziwne pytania stawiają niektórzy dziennikarze, bo przecież wystarczy nazwisko Radwańskiej "wygooglać" i jej światowy status w jednej z najbardziej "światowych" dyscyplin sportu można ustalić w ciągu minuty.
Agnieszka często gości na czołówce prestiżowego portalu tenisowego Tennis. com, jej zdjęciami niemal każdego tygodnia ozdabia swoją stronę WTA (organizacja profesjonalnego tenisa kobiecego). Swój status wypracowała jednak nie tyle wielkimi osiągnięciami sportowymi, bo nigdy jeszcze nie wygrała turnieju wielkoszlemowego ile unikalnym stylem gry. Uchodzi za tenisistkę obdarzoną skromnymi warunkami fizycznymi, ale na tyle inteligentną, sprytną i "natchnioną", że jest w stanie zneutralizować siłowe walory przeciwniczek o kilkadziesiąt centymetrów wyższych i cięższych.
Pokazał to jej ostatni sukces. W drodze do końcowego tryumfu pokonała dwie przeciwniczki - Garbine Muguruze i Petrę Kvitovą - wykorzystujące swój wzrost i mocne, szybkie uderzenie.
Jednakże to tylko część prawdy. Agnieszka, mimo często stawianych jej zarzutów o brak rozwoju i zachowawczość, przeszła w ciągu minionego sezonu nieprawdopodobną drogę. WTA Finals w Singapurze wygrała nie przez totalną defensywę, ale elementy, które w grze Agnieszki Radwańskiej stale i konsekwentnie się intensyfikowały. Nie sposób nie dostrzec tu procentowania krótkiej współpracy Polki z Martiną Navratilovą, która zachęciła Agnieszkę do gry bardziej ofensywnej, dążenia to konstruowania akcji wygrywającej a nie tylko prowokowania przeciwniczek do błędu.
Właśnie dzięki kombinacji defensywy, świetnego pierwszego serwisu i własnej inicjatywie (długie ryzykowne piłki, wchodzenie z atakiem w każdą wolną strefę kortu, zaskakiwanie przeciwniczki) Agnieszka Radwańska pokonała w jednym tygodniu nr 2, 3 i 5 światowego rankingu. Takiego osiągnięcia w swojej karierze jeszcze nie miała, a mecze, które rozegrała w półfinale i w finale są prawdopodobnie najlepszymi, rozegranymi przez nią, spotkaniami w zawodowym Tourze.
Czytam, że sukces Agnieszki Radwańskiej dopieścił narodowe ego. Jednakże owo dopieszczenie wydaje mi się cokolwiek dwuznaczne. Tenis to sport indywidualny i chyba trudno podpiąć tu jakieś cechy bądź walory narodowe tak jak w przypadku gier zespołowych.
Osiągnięcie Radwańskiej to największy sukces w historii polskiego tenisa - słyszymy i czytamy od kilku dni. Dobrze, ale gdzie jest ten polski tenis? A przede wszystkim czym on jest?  Wystarczy wspomnieć, że w historii blisko 40 milionowej nacji doczekaliśmy się w erze open jednego finału wielkoszlemowego ( Wimbledon, Agnieszka Radwańska w 2012 roku), jednego przegranego finału ATP Finals (Houston, Wojciech Fibak w 1976 roku) i teraz, po raz pierwszy, wygranego finału WTA Finals w Singapurze przez 26 letnią Radwańską. To bilans w porównaniu do tenisa malutkich Czech czy Szwajcarii więcej niż skromny.
Polskie państwo w tenis nie inwestuje i się nim na co dzień nie interesuje. O programach szkolenia, finansowania i wyłapywania talentów działających we Francji czy Niemczech możemy tylko pomarzyć. Nie sposób żeby np. nad Sekwaną jakiś prawdziwy talent się zmarnował lub przynajmniej nie dostał szansy. Strach pomyśleć ile potencjalnych mistrzów się w Polsce zmarnowało lub zwiędło w pączku.
Karierę Agnieszki zbudowała jej rodzina angażując dostępne środki finansowe i wiarę w talent obu sióstr Radwańskich. Podobnie w przypadku Jerzego Janowicza. Fibak miał jeszcze gorzej, bo musiał się przebijać za żelazną kurtynę. Tenis nie był w jego czasach nawet pokazywany przez peerelowską telewizję jako sport zbyt burżuazyjny. Na szczęście Fibak z biednej rodziny nie pochodził. Podobnie jest dzisiaj. Dziecko ze skromnie zasobnego domu nie ma szans na spróbowanie sił w tenisie. Zresztą o czym my mówimy? Najlepsze tenisowe akademie są daleko za lasami, za morzami. Fenomen Radwańskiej jest fenomenem właśnie. Z kondycją i poziomem "polskiego tenisa" nie ma absolutnie nic wspólnego.

środa, 21 października 2015

Kate, jesteś najlepsza!

Dla mnie tzw. Konkurs Chopinowski w Warszawie wygrała Kate Liu - pianistka kompletna, natchniona, niezwykła. Artystka. "Przegrała" z nurtem akademickim. Ta tendencja utrzymuje się na tym konkursie od dawna choć w tym roku było pod tym względem łagodniej. Bo pozwolono zagrać w finale pianistom nie wpisującym się w "chopinowski idiom" wykuwany w krajowych akademiach.
Bardzo dyskusyjna jest dla mnie polska nadreprezentacja w Jury oraz fakt, że zasiadają tam często nauczyciele uczestników.
Przepraszam za tę blogową dygresję. Wkrótce podzielę się z Państwem wrażeniami z nowej produkcji Deutsche Oper Berlin - "Vasco da Gama" G. Meyerbeera z Robertem Alagną, Sophie Koch i Nino Machaidze.

czwartek, 1 października 2015

Złota jesień...tenisowa

 Złota jesień kariery artystycznej czy nawet sportowej jest wprawdzie zjawiskiem niezbyt częstym, ale gdy się już na naszych oczach rozgrywa to okazuje się wydarzeniem ze wszech miar wzruszającym i budującym.
Szczególną siłę mają jesienne kariery tenisistów. I nie mam na myśli dwóch fenomenalnych przykładów, które już przeszły do historii dyscypliny, czyli 34 letniego Rogera Federera i 33 letniej  Sereny Williams, którzy zdobywali wielkoszlemowe puchary przez całą karierę a będąc u schyłku sportowej drogi wciąż są na szczycie.
Warto przywołać nazwiska graczy, którzy na szczyt wspięli się w momencie gdy nikt się już, łącznie z nimi, tego nie spodziewał. I koniecznie pamiętajmy o teraźniejszym kontekście tych niespodziewanych karier. Jeszcze przed dekadą i wcześniej wielu zawodników swoje tryumfy święciło nie przekroczywszy dwudziestego roku życia. Martina Hingis najbardziej spektakularne wyniki osiągała jako nastolatka, legendarny szwedzki tenisista Mats Wilander w wieku dwudziestu pieciu lat miał swój zenit za sobą, a pierwszy turniej wielkoszlemowy wygrał jako siedemnastolatek.
Dzisiaj status gwiazdorski nastoletniego tenisisty lub tenisistki jest nie do pomyślenia. Zawodnik w wieku 22-23 a nawet 24 lat wciąż może uchodzić za "obiecujący talent". W czasach Wilandera czy Graf dwudziestodwuletni zawodnik bez wielkich osiągnięć bezwarunkowo uzyskiwał etykietę przeciętniaka w najlepszym razie solidnego profesjonalisty jakim był na przykład w latach 70 i pierwszej połowie 80 nasz Wojciech Fibak.
Dzisiaj czasy są zgoła inne. Nie czas by zgłębiać rozliczne tego powody: inny sprzęt, inny rytm startów i nieporównanie wyższe zarobki. To wszystko powoduje, że w naszych czasach, jak w żadnych innych, tenis stał się dyscypliną nie tylko sportową, ale nade wszystko mentalną lub mówiąc szerzej - psychologiczną. By osiągnąć w niej szczyty za rozwojem sportowym musi podążać wielostronny rozwój osobisty - osobowościowy, społeczny, biznesowy...
I pewnie dlatego nie możemy się obecnie doczekać rozbłyśnięcia na naszych oczach młodej gwiazdy, która będzie zagrożeniem dla starej gwardii tenisistów, którzy swą wielką pozycję i karierę ugruntowują od wielu sezonów jak Nadal, Djoković, Murray, Federer. Nieco inna sytuacja jest u pań, choć i tam grono czołowych zawodniczek jak Serena Williams, Maria Szarapowa, Petra Kvitova, Karolina Wozniacka, Angelika Kerber czy Agnieszka Radwańska pozostaje od kilku sezonów niezmienione. Co najwyżej dołączają do nich na krótsza lub dłuższą chwilę nowe nazwiska. Ale wciąż nie wiadomo czy takie tenisistki jak Eugene Bouchard, Garbine Muguruza lub Simona Halep pozostaną w czołówce na dłużej czy też - jak wiele innych - zatańczą jedno lato?...
Fenomenem obecnych rozgrywek są zawodniczki i zawodnicy, którzy przez lata uchodzili za solidnych tenisistów drugiego planu a u progu trzydziestki zaczynają grać tenis życia i osiągają Everest dyscypliny.
Najbardziej sensacyjnym przykładem ostatnich lat jest, oczywiście, charyzmatyczna Flavia Penetta. Włoszka przed ponad miesiącem wygrała wielkoszlemowy turniej US Open w Nowym Jorku w wieku 33 lat i zapowiedziała, że kończy karierę. Tenisistka choć wcześniej rozpoznawalna nie mogła się poszczycić osiągnięciami i miejscami w rankingu, które były udziałem chociażby naszej Agnieszki Radwańskiej (swego czasu nr 2 światowego rankingu). I gdy już nic nie wskazywało na to, by piękna Flavia zapisała się jakoś szczególnie w annałach światowego tenisa przeszedł najpiękniejszy dzień prawdziwie złotej jesieni tenisowej kariery. Penetta pokonała w wielkoszlemowym finale inną Włoszkę - 32 letnią Robertę Vinci, która również pod koniec kariery osiąga swój zenit: wicemistrzostwo w Wielkim Szlemie!

Flavia kończy karierę z pierwszym i ostatnim Wielkim Szlemem

Kto następny? Czy po trzydziestce na wielkoszlemowy szczyt dotrą od lat naturalne kandydatki do takiego sukcesu - Aga Radwańska, Karolina Wozniacka lub Simona Halep?
Męskie rozgrywki też mają swego jesiennego herosa. To Szwajcar Stan Wawrinka, który przez lata grał solidny rzemieślniczy tenis mogący go zaprowadzić co najwyżej do wielkoszlemowego ćwierćfinału. U progu trzydziestki Stan, mający polskich przodków, zmienił życiową partnerkę, nastawienie do zawodu i styl gry. Spokojny, skoncentrowany na celu i agresywny na korcie profesjonalista, który przerzucanie tenisowego węgla zamienił w sztangi czystego złota. Efekt? W ciągu nieco ponad roku stał się posiadaczem dwóch wielkoszlemowych tytułów. I ostatniego słowa zapewne jeszcze nie powiedział.

Wawrinka, po latach, w tenisowym niebie...

niedziela, 23 sierpnia 2015

András Schiff gra Wariacje Goldbergowskie

Chyba nie można sobie wyobrazić lepszej scenerii dla "Wariacji Goldbergowskich" J.S. Bacha. Przynoszący ulgę letni wiatr wprowadzający w orzeźwiający, po upalnym dniu, wieczór. Niepowtarzalny Kościół Koncertowy w Neubrandenburgu, który jest jednym z miejsc świetnego Festiwalu Meklemburgii-Pomorza Przedniego. Zawsze zazdroszczę Niemcom tych regionalnych letnich festiwali. Na terenie całego landu, od dużych ośrodków po malutkie miasteczka a nawet kościoły wyłaniające się w szczerym polu lub na skraju lasu, odbywają się prezentacje muzyki klasycznej i jazzowej. Żadnej wakacyjnej taryfy ulgowej. Wielki repertuar i wielkie nazwiska.
Andras Schiff, jeden z najwybitniejszych pianistów naszych czasów, był jedną z gwiazd tegorocznego Festspiele Mecklenburg-Vorpommern - festiwalu organizowanego od 25 lat, dwukrotnie poświęconego muzyce polskiej.
Sir András wszedł na estradę Konzertkirche powolnym, bardzo nieśmiałym krokiem jakby stąpał po linie nad przepaścią. Nie było wstępów ani bisów mimo stojącej owacji jaką zgotowała mu po zakończeniu "Wariacji" publiczność. Wieczór wypełniły wyłącznie "Wariacje Goldbergowskie". Chyba nie ma bardziej przeciwstawnej kreacji dla legendarnego nagrania Glenna Goulda. Mam na myśli drugą rejestrację genialnego Kanadyjczyka, tę z 1982. Podczas gdy w grze Goulda słyszy się jakiś wilgotny mrok, szarą geometrię polifonii i introwertyczność to u  Schiffa - ciepło, kolory, śpiewność, płynność narracji i opływowość kształtów.
Akustyka Kościoła okazała się perfekcyjna dla recitalu fortepianowego. W grze Schiffa dominował spokój, mądrość, pogodzenie się a wręcz afirmacja życia. Nawet gdy pojawiał się smutek, żal czy tęsknota to nie było w tym ani przez chwilę narcystycznej celebracji, cienia beznadziejności - wszystko porywał nurt swobody, lekkości, zabawy, przekomarzania się z samym sobą i z otoczeniem. Pod względem technicznym - wykonanie perfekcyjne. Mimo czasem zawrotnego tempa każdy dźwięk solidnie i głęboko osadzony, o tzw. sąsiadach nie mogło być mowy.
A już czysto wizualnym doznaniem było obserwowanie, w trakcie koncertu, jak gaśnie za wielkimi kościelnymi oknami, przesłoniętymi przezroczystymi taflami akustycznymi, dzień, nastaje zmrok a kościół wypełnia nieskończoność Bacha.



poniedziałek, 3 sierpnia 2015

I znowu Traviata...Ale jaka!


Prędzej czy później, ale jakaś kolejna "Traviata" się każdemu operomaniakowi przytrafi. Mnie nieszczęsna Violetta V. dopadła i po raz kolejny wycisnęła łzy wzruszenia u progu wakacji, w pierwszym, niezwykle upalnym w Berlinie, tygodniu lipca.
Przedostatnia realizacja profesora Goetza Friedricha, który zapisał całą epokę w historii Deutsche Oper Berlin od 1981 do 2000 roku. Niewątpliwie jeden z najwybitniejszych, a może najwybitniejszy, uczeń legendarnego Waltera Felsensteina, tworzył teatr operowy mimo swego często znacznego modernizmu i pozornych odstępstw od libretta, bardzo, że tak to ujmę, muzykalny. Wielka muzykalność Friedricha odcisnęła piętno chyba na większości jego przedstawień.
"Traviatę" wciąż berlińska scena kultywuje w kształcie nadanym przez Profesora i chyba dyrekcja nie spieszy się z powierzeniem arcydzieła Verdiego któremuś z młodych-głodnych  na rynku reżyserii operowej. I dobrze. Ta "Traviata" się nie starzeje. Wciąż koresponduje, mimo braku smartfonów czy nawigacji z google, z wrażliwością współczesnego widza a przy tym pozwala na wypełnienie żywymi emocjami przez odpowiednio wybitną wykonawczynię tytułowej roli.
W tej realizacji, od premiery w 1999 roku, widziałem bardzo wiele interpretatorek - od modnej w tamtym okresie Cristiny Gallardo Domas, poprzez Gheorghiu, Netrebko, Mosuc, Bonfadelli po naszą Kurzak. I choć to znakomite śpiewaczki  naprawdę poruszyła mnie tylko jedna. Patrizia Ciofi jest chyba najdelikatniejszą z dzisiejszych słynnych Violet. Ale jej kreacja przekonuje mnie, że owe "trzy głosy" bez których rzekomo nie ma bohaterki Verdiego wcale nie są niezbędnymi warunkami by widza poruszyć. Wystarczy, bagatela, charyzmatyczna osobowość, operowanie barwą, świetna technika wokalna i frazowanie w powiązaniu  z tekstem. Ciofi jest chyba wzorem prostoty a zarazem bezbłędności frazowania. W jej śpiewie i grze nie było cienia taniego efektu czy maniery. Ona jest Violettą. Ten niesłychanie szczelny związek śpiewaczki Ciofi z powołaną na kartach partytury muzyczno-teatralnej postacią Violetty nie dziwi jeśli uświadomimy sobie, że śpiewaczka wykonuje tę rolę od dwudziestego piątego roku życia. Postać dojrzewa więc wraz z nią i wciąż ewoluuje jeśli wziąć pod uwagę interpretację ze słynnego przedstawienia Roberta Carsena na otwarciu La Fenice w 2004 roku.  Publiczność berlińska zgotowała Patrizii Ciofi stojącą owację co jest widokiem w Berlinie naprawdę rzadkim. Gianluca Terranova był rzetelnym Alfredem o ładnym włoskim kolorze zaś zastępujący Leo Nucciego Simone Piazzola był bardzo dobrym pod każdym względem Germontem.
Tradycyjnie dyrygent Ivan Repucic się nie popisał a pomogła mu w tym przeżywająca chyba nie najlepszy okres orkiestra DOB. Jednak dla Ciofi warto było znieść i orkiestrę, i tężejące od upału powietrze.
  

poniedziałek, 20 lipca 2015

Dżentelmeni tenisa

 
Dżentelmeni polskiego tenisa na Jasnych Błoniach w Szczecinie (od lewej: Marcin Matkowski, Kamil Majchrzak, Michał Przysiężny i lider drużyny-Jerzy Janowicz)

W miniony weekend w Azoty Arena w Szczecinie odbywał się mecz tenisowy w ramach Pucharu Davisa pomiędzy Polską a Ukrainą. Do rywalizacji stanęli najlepsi polscy zawodnicy z Jerzym Janowiczem na czele. Przeciwnicy także wystawili swoich wiodących graczy więc nie zabrakło fantastycznie utalentowanego Ołeksandra Dołgopołowa i Sergieja Stachowskiego. Ten ostatni zasłynął m.in spektakularnym pokonaniem Rogera Federera w II rundzie Wimbledonu (2013).
Polacy w Szczecinie pokonali Ukraińców i zagrają w barażu o awans do Grupy Światowej. Ten fakt  przed inauguracją szczecińskiego pojedynku nie był oczywisty: Janowicz gra coraz słabiej, pozostali zawodnicy polskiej ekipy są daleko za swoimi ukraińskimi kolegami w rankingu ATP. A jednak coś w naszej drużynie zaiskrzyło - nie tylko tenisowo, ale i, zdaje się, towarzysko. Widać, że zawodnicy się lubią i wspierają. Tak przynajmniej wynikało z ich zachowania i tzw. mowy ciała jaką można było zaobserwować poza kortem. Na czas turnieju tworzyli zgrany i fajny zespół: to rzadkość, bo tenis jest dyscypliną indywidualną i ponadnarodową.
Pierwszy mecz potwierdził najczarniejsze scenariusze. Janowicz poruszał się po korcie z gracją i szybkością drwala. I tak też przebiegała jego gra: topornie i z mnóstwem prostych błędów. Dołgopołow nie musiał grać niczego szczególnego: wystarczyła odpowiednia prędkość i regularność.
Drugi pojedynek rozegrał Janowicz we wczesne niedzielne popołudnie. W pojedynku ze Stachowskim zobaczyliśmy innego Jurka. Tego, który jesienią 2012 roku porwał z miejsc cały tenisowy świat, bo nikomu wcześniej nieznany tenisista z Polski awansował do finału turnieju ATP w Paryżu - imprezy rangą ustępującej tylko turniejom wielkoszlemowym.
Jerzy Janowicz podczas Pucharu Davisa w Azoty Arenie

Janowicz rozegrał pierwszego seta perfekcyjnie. Fantastyczne akcje serwisowe, olśniewające returny, finezyjne i skuteczne skróty, pełne niesamowitej adrenaliny smecze czy minięcia. Gdyby Polak grał tak zawsze i regularnie - mielibyśmy dzisiaj zawodnika w absolutnie światowej czołówce. Tymczasem niedzielny pojedynek Jurka Janowicza z Sergiejem Stachowskim pokazał dlaczego ten zawodnik nie ma osiągnięć na miarę swego ogromnego talentu.
Przez większość czasu Ukrainiec był bezradny i Polak powinien wygrać mecz szybciej i w trzech przepisowych partiach. Tymczasem koncentracji i regularności Janowiczowi starczyło na półtora seta. Pozniej stawał się coraz bardziej rozkojarzony i z ogromnym trudem wytrzymywał presję związaną z rangę meczu i z rosnącą przewagą nad przeciwnikiem. Janowicz ma naturalną prędkość i zwinność, która w połączeniu z jego imponującym wzrostem potrafi siać na korcie spustoszenie;  instynktowny timing, wyjątkowe czucie piłki i zdolność do generowanie unikalnych prędkości serwisu. Można zarzucać to i owo: za rzadko po serwisie rusza do siatki, zbyt nonszalancko skraca uderzenia, mało uważnie obserwuje kort...Jednakże kluczowy problem tkwi w psychice tego zawodnika. Bez profesjonalnej pomocy np. psychologa sportu trudno się spodziewać wyników na miarę jego talentu. 25 letni zawodnik pozostaje bez wygranego turnieju ATP - jego największe dotychczas osiągnięcia to finał turnieju ATP w paryskiej hali Bercy i półfinał Wimbledonu.
Zwycięstwo nad słabo grającym w Szczecinie Stachowskim Jerzy Janowicz wymęczył ostatecznie w czterech setach a mecz trwał ponad trzy godziny.
Świetnie się zaprezentował wrocławianin Michał Przysiężny, który w błyskotliwym stylu odprawił wspomnianego Stachowskiego w pierwszym dniu rozgrywek. Ładnie wypadł polski debel złożony z mistrza Australian Open w grze podwójnej Łukasza Kubota i Marcin Matkowskiego, który przez wiele sezonów tworzył z Mariuszem Frystenbergiem  naszą najlepszą eksportową parę deblową. (Zresztą ich współpraca narodziła się w 2001 właśnie w Szczecinie gdzie w parze wygrali turniej Pekao Open). Łukasz i Michał pokonali parę Dołgopołow-Mołczanow w trzech setach. Zadecydował świetny serwis Marcina i kapitalna gra przy siatce Łukasza.
Słów parę należy się kulisom imprezy. Przytulna i schludna Azoty Arena - nie za duża, ale i nie za mała (6 tysięcy miejsc) - okazała się wręcz idealnym miejscem dla halowych rozgrywek tenisowych. Widziałbym tu w przyszłości  turniej ATP. Takie zresztą, podobno, istnieją plany aby istniejący i ceniony turniej challengerowy w Szczecinie przekształcić w imprezę nieco wyższej rangi .Zobaczymy.
Nieco mniej sympatyczne fakty wiążą się z zachowaniem ukraińskiego zawodnika Sergieja Stachowskiego. Jakże groteskowo brzmiała jego charakterystyka wygłoszona przed dwoma meczami z udziałem Ukraińca przez spikera turnieju - redaktora Karola Stopę. "Pchodzi z rodziny inteligenckiej - ojciec profesor urolog, brat lekarz. Jest oczytany i błyskotliwy...". Groteskowo, bo pan Stachowski, po zakończonym meczu, nie podał zwyczajowo ręki przeciwnikowi, niby to przypadkiem trącił go ramieniem przy zmianie stron kortu a wreszcie na koniec nie przyłączył się do swojej drużyny gratulującej Polakom zwycięstwa. Można zrozumieć, że w czasie takiego meczu bucha adrenalina a stężenie testosteronu jest wysokie jednak owa, podobno wyniesiona z inteligenckiego domu, kultura powinna w pewnych sytuacjach naturę nieco utemperować.
"Ma odwagę głosić poglądy polityczne i obyczajowe" - to inny fragment charakterystyki napisanej przez red. Stopę. A jakiż to pogląd w którym tenisista Stachowski mówi publicznie, że nie pozwoliłby swojej córce uprawiać tenis, bo "co druga tenisistka to lesbijka"? Od kiedy homofobia jest poglądem?
Sergeja Stachowskiego trudno uznać za "dżentelmena tenisa"

Z przyjemniejszych rzeczy: nasi tenisiści mieli  profesjonalną sesje fotograficzną w eleganckich garniturach w słynnych wnętrzach Filharmonii Szczecińskiej. Nie znam jej efektów, ale, być może, wkrótce się gdzieś objawią.
Zawsze uważałem, że tenis i kultura to całkiem dobre połączenie.

poniedziałek, 13 lipca 2015

Łzy Maestra


Roger Federer powoli schodzi z tenisowej sceny. Ale wciąż, pod wieloma względami, jest nieosiągalny dla innych zawodników


 NIE jestem pewien czy genialny tenisita, 34 letni Szwajcar z Bazylei, powszechnie w świecie sportowym nazywany Maestro, uronił łzy żalu po przegranym finale Wimbledonu, ale z pewnością gorzkie łzy popłynęły po policzku niejednego kibica na londyńskiej arenie i przede telewizorem.
Bardzo wiele wskazywało, że w jesieni kariery siedemnastokrotnego zdobywcy Wielkiego Szlema zdobędzie, prawdopodobnie ostatni, osiemnasty tytuł. I to właśnie w mekce tenisa, na trawnikach najwspanialszego turnieju tenisowego świata. Bo trzeba z przekonaniem stwierdzić, że Roger Federer, ze swą maestrią gry ofensywnej, elegancją i charyzmą tworzy z Wimbledonem niemal związek frazeologiczny. Dzięki trenerskiej pomocy legendarnego Stefana Edberga Federer, po okresie kryzysu, zdołał wrócić do ścisłej czołówki męskich rozgrywek ATP World Tour - aktualnie zajmuje drugą pozycję rankingu. Edberg ruszył Federera do siatki dzięki czemu Szwajcar częściej gra klasyczny, będący solą sztuki tenisowej, schemat  serve&volley. To z jednej strony oszczędza starzejącemu się tenisiście energii potrzebnej do gry z młodszymi i szybszymi zawodnikami z drugiej podgrzewa naturalny potencjał i predyspozycje do gry atakującej.
Jednakże, co trzeba sobie jasno powiedzieć, najlepsza współpraca z Edbergiem, nie przyda 34 letniemu zawodnikowi prędkości. To był jeden z kluczowych aspektów finałowego pojedynku z młodszym o sześć lat Novakiem Djokovićem. Na to nałożyło się widoczne znużenie Federera długą karierą przebiegającą pod presją rywalizacji o najwyższe stawki.
Zawodnik z pewnością wciąż chce rywalizować, marzy o kolejnym wielkoszlemowym laurze, ale bariery czasu w wymiarze mentalnym i fizycznym chyba już nie sforsuje. Konstatacja, że Roger Federer już nie zdobędzie przyprawia tysiące kibiców białego sportu o głęboką melancholię. Bo wraz z Maestro odchodzi cała epoka tenisa finezyjnego - bliskiego najwspanialszemu utworowi muzycznemu podczas gdy wraz z grupą "młodych głodnych" nadciąga tenis oparty na sile fizycznej.
Jednakże Roger Federer wciąż utrzymuje się na szczycie. Także dlatego, że młodsi od niego o dekadę pretendenci wciąż istnieją w odległej lidze. Jednakowoż nie miejmy złudzeń: zegar kariery Federera właśnie rozpoczął odliczanie końcowe.

Pierwszy tryumf na Wimbledonie 22 letniego Rogera Federera

Podobnie jak w przypadku Sereny Williams - liderki kobiecego rankingu tenisistek WTA. Finałowy mecz Wimbledonu był walką 33 letniej mistrzyni z 21 letnią, fantastycznie utalentowaną, Hiszpanką Garbine Muguruzą, która w półfinale zmiotła  z kortu Agnieszkę Radwańską. Był jednak także zmaganiem się Sereny z samą sobą: swoim znużeniem i presją jaką sama na siebie nałożyła chcąc zdobyć w tym roku kalendarzowego Wielkiego Szlema.
Mając piłkę meczową przy stanie 5:1 Serena zaczęła seryjnie tracić gemy. Nie tylko przez swój brak koncentracji, ale i niesamowitą grę młodziutkiej Hiszpanki, która wyrasta na nową   a u t e n t y c z n ą   gwiazdę kobiecych rozgrywek. Atomowy i zróżnicowany serwis, skuteczny return wspomaga regularność, dobra obserwacja i wykorzystywanie geometrii kortu. W drodze po pierwszy tryumf wielkoszlemowy  Muguruzę zatrzymała przede wszystkim ogromna trema debiutu w finale Wimbledonu i przepaść doświadczenia między zawodniczkami z dwóch tenisowych pokoleń. Gdy Garbine miała sześć lat - Serena Williams zdobyła, w 1999 roku swojego pierwszego szlema na US Open!
 Zarówno Roger Federer jak i Serena Williams, która w miniona sobotę zdobyła dwudziesty pierwszy tytuł wielkoszlemowy, to zawodnicy fenomenalni nie tylko pod względem osiągnięć, ale może przede wszystkim: zjawiskowo długiej kariery na najwyższym sportowym poziomie. O ile jednak Szwajcar musi się zmagać z wciąż napierającą i bezwzględną konkurencją swoich rankingowych sąsiadów (Murray, Djoković, Nadal czy Wawrinka) o tyle Serena Williams zamieszkuje na szczycie samotnie oddalona od reszty zawodniczek o tenisową galaktykę. I nic nie wskazuje by się to w najbliższej przyszłości zmieniło.
Polacy od dziesięcioleci czekają na swojego triumfatora Wimbledonu. W finale w 1937 roku była Jadwiga Jędrzejowska a w erze open (tenis zawodowy) - Agnieszka Radwańska (2012).  Wśród mężczyzn nie mamy finalistów. W 2013 półfinał osiągnął Jerzy Janowicz, który przegrał z późniejszym zwycięzcą Andy Murray'em.
Moim bardzo subiektywnym zdaniem - Janowicz i Radwańska nie zdobędą w swojej karierze lauru na żadnej z imprez wielkoszlemowych. Pozostaje nam żywić nadzieję, że nad Wisłą lub Odrą (bądź jakąkolwiek inną polską rzeką) objawi się nowy talent, który wspomoże sztab, niekoniecznie polskich, profesjonalistów a przede wszystkim, że ten sportowiec znajdzie w sobie wystarczającą determinację, by sięgać rakietą kosmosu. Tak jak Roger i Serena.

czwartek, 9 lipca 2015

Faust w Berlinie, czyli zgubne potyczki z czasem

   

    Shirley Apthorp, znana recenzentka operowa z Financial Times, na przedstawieniu "Fausta" w Deutsche Oper Berlin się nudziła. Ja wręcz przeciwnie. Przedstawienie zrealizowane przez Niemca Philippa Stoelzla wydało mi się na tyle interesujące, że ponad trzy godziny spotkania z tą momentami porywającą często jednak długa i nudnawą operą Gounoda minęły mi interesująco w czym spora zasługa świetnej obsady wokalnej. Najgorsze co można z tym materiałem zrobić to pokazać go tak jak przed laty na festiwalu w Orange: do bólu zwyczajnie i ściśle wedle litery libretta.
Faust (Niemcy chętniej tytułują operę: "Małgorzata", a to w celu podkreślenia, że francuska "grand opera", rzecz jasna, nie dorasta do pięt arcydziełu Goethego) Gounoda z pewnością wymaga reżyserskiej pomocy. Dzieło jest dramaturgicznie nierówne. No i co zrobić z tym demonem Mefistofelesem, który w projekcie librecistów i kompozytora za wiele demonizmu nie ma - jest raczej przebiegłym manipulatorem, kolesiem mocno pokręconym. Co zrobić gdy reżyser ma do dyspozycji śpiewaczkę tak wybitną jak Krassimira Stojanowa, ale której wiek i aparycja świeżej i młodziutkiej Małgorzaty z pewnością nie przypomina, itd., itp.
Sam często zżymam się na wykwity tzw. teatru reżyserskiego w którym szczególnie celują niemieckie teatry operowe. Tym razem, zaskoczony własną tolerancją dla Małgorzaty mieszkającej w starej przyczepie gdzieś w lesie, Mefista i Fausta ubranych w jednakowe różowe garnitury a la Elvis, muszę docenić, że zaproponowano spójny spektakl-narrację o manipulacji, względności czasu i cenę jaką się płaci za próbę jego oszukania. Nieważne czy będzie to poważna operacja plastyczna twarzy czy pakt z diabłem.
Skoro niewiele w operze Gounoda jest demonizmu w demonie i metafizyki w opowieści o Fauście - niemieccy realizatorzy wykreowali radykalną opowieść o starości, która chce być znowu młodością i kobiecie, która pragnąc się wyrwać ze społecznych nizin, uwiedziona przez blichtr materialny i poprawę swego położenia zstępuje na kolejne piętra upadku aż kończy w celi śmierci i na krześle elektrycznym. Tandetny blichtr, zgubny powab mamony, wyrafinowana opresja stosunków społecznych i przemoc symboliczna - Stoelzl tworzy opowieść o zgubnej konsekwencji ludzkich słabości  i chęci wyjścia z roli.
W pierwszej scenie widzimy starego Fausta na szpitalnym wózku, niedołężnego w otoczeniu szpitalnej maszynerii. Czuwa nad nim pielęgniarka/opiekunka - pani w średnim wieku, ale w oczach starca zapewne uosobienie młodości i prawdziwego życia.  To właśnie Małgorzata. Wszystko się dzieje na obrotowej scenie, która co jakiś czas zmienia kierunki ruchu jakby czas utracił swój linearny przebieg. To na niej przesuwają się zastygłe, niczym filmowe stopklatki, pozy młodych dziewcząt na rowerach i kolorowymi balonami - takimi obrazami raju młodości kusi Fausta demon. Niczym klisze pamięci oglądamy teraz kolejne sytuacje w których nienasycenie Fausta staje się coraz większe a podszepty Mefista coraz zgubniejsze. Nie wiem wprawdzie czy takie były inspiracje reżysera, pewnie jest to gdzieś o sprawdzenia, ale niektóre obrazy, z chórzystami tancerzami w maskach imitujących nieruchome młode twarze przywodziły mi natychmiast skojarzenie z "Umarłą klasą" T. Kantora...
Zestaw wokalny okazał się w Berlinie bardzo staranny. Dominuje w nim Krassimira Stojanowa, która śpiewa świeżym i srebrzystym sopranem, bezbłędnie operuje dynamiką dźwięku na całej skali głosu, imponują  głębokie aksamitne "doły" i transparentne wysokie tony. Gdy Faust chce młodszej Małgorzaty - Mefisto podstawia mu swoiste młodsze alter-ego (rola niema) dzięki czemu ta właściwa Małgorzata przeżywa niejako podwójny dramat niespełnienia i porzucenia. Stojanowa tworzy wzruszającą i bogatą psychologicznie interpretację - inną od nieco monotonnej i egzaltowanej Angeli Gheorghiu.

Od czasu gdy Rumuna Teodora Ilincai usłyszałem parę lat temu w Marsylii jako Romea w "Romeo et Juliette" Masseneta jego głos nabrał mocy i kolorystycznej gęstości. Może nie jest to młody Alagna, brakuje mu tego szczególnego idiomu rozpoznawalnego we frazowaniu ściśle powiązanemu z francuskim tekstem, ale stworzył świetną kreację wokalną. Włoski bas/baryton Ildebrando D'Arcangelo jest wręcz stworzony do roli Mefista ze swymi czarnymi jak smoła włosami, przenikliwym spojrzeniem i fizyczną atrakcyjnością. Grał swą rolę wyśmienicie i równie dobrze śpiewał. Gdyby rola Marty byłaby obszerniejszym materiałem wokalno-scenicznym to kto wie czy czarnoskóra, o ogromnych kształtach, Ronnita Miller nie "skradłaby szoł"? Bardzo atrakcyjnie brzmiał ze sceny jej silny, o sugestywnej barwie, alt.
Marco Armiliato zebrał zasłużone oklaski za więcej niż kompetentne poprowadzenie spektaklu od pulpitu dyrygenta choć, moim zdaniem, forma orkiestry DOB ostatnio wciąż pozostawia sporo do życzenia.  


środa, 20 maja 2015

Roger w ramionach Pasterza

 Z pewnym opóźnieniem wreszcie znalazłem wolny wieczór, by obejrzeć nagranie z transmisji "Króla Rogera" Karola Szymanowskiego. To bardzo znamienne, że właśnie Royal Opera House w Londynie zdobyła się na pełne sceniczne wystawienie dzieła, które, mimo sukcesów od paru lat na scenach i estradach świata, wciąż jest repertuarowym marginesem jeśli idzie o mainstream międzynarodowego życia muzycznego.
Bez wahania można stwierdzić, że pod światłym kierownictwem artystycznym duńskiego reżysera Kaspera Holtena i muzycznym Antonia Pappano ROH Covent Garden jest aktualnie najlepszą i, wedle mnie, najważniejszą sceną operową świata. Odwaga repertuarowa, intrygujące realizacje sceniczne i często bezbłędne decyzje obsadowe stawiają ten teatr zdecydowanie na pierwszym miejscu w Europie. Do tego trzeba dodać znakomitą merytorycznie oprawę transmisji telewizyjnych i kinowych.
"Roger" przygotowany przez obu dyrektorów ROH jest kolejnym na to dowodem. Przedstawienie Holtena, moim zdaniem, dobitnie unieważnia obiegową opinię mówiącą, że dzieło Szymanowskiego jest nad wyraz statyczne sytuujące się bardziej w obrębie oratorium czy symfonii wokalnej niż dzieła teatru muzycznego.
Duński reżyser podkreślał w przedpremierowych wywiadach, że dzieło Polaka jest bardzo osobiste i przez to tak bardzo uniwersalne. To, co Holten powiedział w mistrzowski sposób przełożył na język sceny.
Rogera od początku poznajemy przede wszystkim jako mężczyznę o nieostrej tożsamości - niepewnego, niedookreślonego i targanego sprzecznymi emocjami. Nie sposób, rzecz prosta, odczytać opery bez świadomości, że obaj jej twórcy - kompozytor Szymanowski i twórca libretta Jarosław Iwaszkiewicz - byli młodymi, wkraczającymi w świat przeżyć erotycznych, homoseksualistami. Orientacja seksualna i cała sfera wrażliwości z nią związana  konstytuuje tytułową postać i jest tu podstawowym kluczem interpretacyjnym bez którego nigdzie się w "Rogerze" nie wejdzie.
Pasterz pojawia się jako figura dwuznaczności płciowej - szerokie białe spodnie i łososiowy połyskliwy płaszcz wprowadza niepokój do świata spokojnych i przejrzystych reguł. Rogera widzimy w neutralnym męskim stroju, Roxana się pojawia w uczesaniu i ubiorze zgodnym z obowiązującą damską modą lat 20 XX wieku. Pasterz uwodzi otoczenie, a w szczególności Rogera. Uwodzi nie tylko ideą i energią, ale nade wszystko charyzmą. A między charyzmą  a seksualną zmysłowością  przebiega bardzo cienka granica. W fascynacji Rogera Pasterzem komponent seksualny jest bardzo silny, choć napięcie między nimi reżyser konstruuje niezwykle delikatnie i precyzyjnie tak, aby na chwilę historia nie popadła w dosłowność.

Mariusz Kwiecień (Roger), Saimir Pirgu (Pastrz) i Georgia Jarman (Roxana)

Czy uwodzenie tłumów przez mniej lub bardziej fałszywych proroków nie ma aby silnego, nie zawsze uświadamianego, podłoża seksualnego? Holten zdaje się odpowiadać twierdząco. Niektórzy badacze wysuwali opinie o silnie homoerotycznym podłożu niemieckiego faszyzmu, którego publiczne celebracje, atrybuty i spektakle pełne były fallicznej symboliki, kultu fizycznej (przede wszystkim męskiej) tężyzny i rozbuchanego testosteronu, który miał dosłownie uwieść jednostki "miękkie" - niepewne, podatne na wpływy, zafascynowane siłą i determinacją.
Paterz w spektaklu Holtena ze sceny na scenę przeobraża się z religijnego przewodnika poprzez kusiciela suflującego niespokojne myśli, emocje i psychologiczne terytoria po dyktatora w ostatnim akcie. Palenie książek dopełnia świata zmierzającego ku aintelektualnej pokusie.
I w gruncie rzeczy interpretacja Duńczyka mrozi krew w żyłach, bo, jak się wydaje, ludzkość wcale w pełni nie odrobiła lekcji z dwudziestowiecznych totalitaryzmów. Wciąż czyhają na społeczeństwa pokusy i fantasmagorie zwodniczych proroków.
Londyński "Roger" stoi na fantastycznym poziomie muzycznym. Przede wszystkim za sprawą fenomenalnie grającej orkiestry ROH pod batutą Antonia Pappano, który rozczytał partyturę w detalach i niuansach. Ten niezwykły idiom Szymanowskiego przewijający się przez większość jego dzieł - od utworów skrzypcowych po "Rogera" - w żadnej wersji "Króla Rogera", które dane mi było wysłuchać - nie dotarł do mnie z taką intensywnością.
Przedstawienie Kaspera Holtena uświadomiło nam też jak ogromne znaczenie ma w operze Szymanowskiego postać Pasterza.  Śpiewak powinien uwodzić swoją sceniczną charyzmą, ale i słonecznym, jak na Sycylię przystało, głosem. Albańczyk Saimir Pirgu radzi sobie pod względem wokalnym dobrze, choć nie na miarę rangi jaką nadaje mu interpretacja Holtena. Pod względem językowym zaciemnione pozostają całe partie tekstu. Przyszło mi do głowy, że ciekawym posunięciem obsadowym byłby udział włoskiego tenora Vittorio Grigolo...
Georgia Jarman w roli Roxany budzi uznanie przede wszystkim pod względem czysto wokalnym. W spektaklu postać Roxany staje się właściwie marginalna, bo i taką rolę uzyskuje kobieta, która, niczym nieproszony gość, porusza się w świecie męsko-męskich gier o dominację, polityczne i ideowe wpływy. A ponieważ w jej śpiewie mogłem zidentyfikować, być może, co dziesiąte słowo miałem wrażenie, że jej rola to jedna wielka wokaliza. W związku z powyższym w żadnym wypadku amerykańska śpiewaczka nie wytrzymuje porównania z interpretacją Elżbiety Szmytki w nagraniu Simona Rattle'a.
Z każdą sceną, gestem i frazą Mariusza Kwietnia, kreującego postać Króla Rogera, nabierałem przekonania, że Polak jest najwybitniejszym aktorem wśród śpiewaków operowych swego pokolenia. Śpiewał przy tym znakomicie dając zagranicznym kolegom lekcję dykcji.  Całkowicie zasłużenie teatr uhonorował Mariusza Kwietnia solowym ukłonem bezpośrednio po wybrzmieniu ostatnich dźwięków partytury. Jedyne co budzi moją wątpliwość to sam głos naszego barytona. Jest on wciąż liryczny, dla mnie stworzony przede wszystkim dla Mozarta i włoskiego bel canto, i momentami można było odnieść wrażenie, że muzyka Szymanowskiego wymaga od niego zbyt mocnego brzmienia i niebezpiecznego siłowania się z orkiestrą...


Jak na teatr tej rangi przystało zapewniono świetną obsadę ról drugoplanowych: Kim Begley, który był Edrisim z niezłą polską wymową i Agnieszka Zwierko w roli Diakonisy.
Mam nadzieję, że wkrótce nagranie zostanie opublikowane na DVD-Br, które z pełnym przekonaniem włączę do swojej kolekcji.
Zapewne Mariusza Kwietnia nie raz usłyszymy w następnych sezonach w Polsce, przede wszystkim w jego rodzinnym Krakowie gdzie stara się regularnie występować. Jeśli idzie pozostałych twórców spektaklu raczej się polska widownia tego nie doczeka, choć twórczyni choreografii (istotne sceny bachanaliów gdy prawie nadzy mężczyzni opanowują w tańcu niemal całą przestrzeń akcji niejako wdzierając się w duszę Rogera) Cathy Marston ma, podobno, pracować w przyszłym sezonie w szczecińskiej  Operze na Zamku.