czwartek, 25 grudnia 2014

Zakochajmy się...


Zakochajmy się (jeszcze mocniej) w muzyce na Święta. Życzę wszystkim, żeby byli tam gdzie chcą i  z kim chcą. A w 2015 najlepszych przedstawień, koncertów i wielkiego tenisa z fantastycznym udziałem Polaków. Vamos!















Wkrótce się do Was odezwę i opowiem o swoich spotkaniach z arcydziełem Donizettiego "Lucia di Lammermoor". Nie miałem wprawdzie szczęścia ani zdolności czasowej teleportacji i nie słyszałem na żywo Callas, Sutherland czy Scotto. Ale Gruberovą, Devię, Anderson, Aliberti, Sumi Jo, Bonfadelli, Kurzak, Netrebko,Ciofi, Dessay, Damrau, Mosuc i owszem. Będzie o przedstawieniach, nagraniach i dlaczego to, moim zdaniem, tak wyjątkowa rola. Zapraszam.

wtorek, 9 grudnia 2014

Martina, pomocy!

 WIADOMOŚĆ jak grom z jasnego nieba: jedna z największych legend i mistrzyń kobiecego tenisa, posiadaczka osiemnastu tytułów wielkoszlemowych, "Królowa Wimbledonu", uffff, Martina Navratilova przybywa na pomoc Agnieszce Radwańskiej - szóstej tenisistce rankingu WTA, posiadaczce O tytułów wielkoszlemowych, uznawanej za wirtuozkę tenisa bez siły rażenia.
  Przyznam, że w najśmielszych przypuszczeniach nie sądziłem, że team Radwańskiej zaproponuje współpracę Navratilovej. Uściślijmy jednak: Martina nie będzie główną i jedyną trenerką Agnieszki, ale kimś w rodzaju konsultantki, która będzie towarzyszyć polskiej zawodniczce podczas największych turniejów. Kontrakt dotyczy 2015 roku. Trenerem Radwańskiej pozostaje Tomasz Wiktorowski.
Teoretycznie decyzja wydaje mi się więcej niż trafna. Martina Navratilova, poproszona, zawsze bardzo rzeczowo i bez owijania w bawełnę punktowała braki w tenisie Radwańskiej. Mówiła m.in, że Agnieszce brakuje w kluczowych momentach meczu lub turnieju agresji w grze, że brakuje jej siły, a to powoduje, iż każda silniejsza przeciwniczka, gdy jest w formie, może ją zdmuchnąć z kortu już w pierwszym meczu np. turnieju wielkoszlemowego. Podkreślała wreszcie, że Radwańska znakomicie operuje piłką, ma wiele zalet w obszarze "gry miękkiej", potrafi zaskoczyć niekonwencjonalnymi zagraniami, dobrze obserwuje kort i wykorzystuje jego geometrię, ma zmysł antycypacji. Szczególnie utkwiło mi zdanie Martiny wypowiedziane parę lat temu po którymś z występów Polki: - Tenis Agnieszki nie ma istotnych luk, ale i nie ma wyróżniających przewag nad najtrudniejszymi przeciwniczkami.
Czyżby więc otoczenie Radwańskiej i ona sama bardzo uważnie przez lata wsłuchiwała się w komentarze i rady starszej koleżanki i teraz postanowiła je wcielić w życie?
Na szczytach męskiego tenisa zapanowała ostatnio swoista moda na zapraszanie do sztabu trenerskiego kogoś z wielkich mistrzów przeszłości. Roger Federer poprosił o pomoc Stefana Edberga zaś Novak Djoković - Borisa Beckera. Oczywiście. ich zadaniem nie jest czuwanie nad codziennym mozolnym trenowaniem, ale raczej wsparcie mentalne. Bo najbardziej profesjonalny techniczny trening nie zastąpi doświadczenia kogoś, kto wieokrotnie podnosił mistrzowski puchar, kto zna adrenalinę towarzyszącą meczowi finałowemu i oddychał rozrzedzonym powietrzem na  szczycie kariery. Czy podobna strategia przyjmie się teraz w tenisie kobiecym?
Pytanie zasadnicze: czy Agnieszce Radwańskiej wystarczy "konsultacja mentalna" choćby i największych mistrzyni? Czy przypadkiem krakowiance nie brakuje przede wszystkim więcej godzin spędzanych na bieżni, siłowni i w tunelu lekkoatletycznym? Pamiętamy przecież jak często po genialnym meczu - w następnym Agnieszka słaniała się po korcie ze zmęczenia, co ewidentnie świadczyło, że w przygotowaniu fizycznym jest popełniany błąd. Z drugiej strony w środowisku tenisowym powszechny jest pogląd, że Aga jest trudna we współpracy i bardzo brakuje w jej otoczeniu zawodowym kogoś kto miałby w jej oczach autorytet. Komu jak komu, ale Navratilovej Radwańska nie podskoczy! Będzie musiała brać pod uwagę jej sugestie, będzie czuła presję obecności Mistrzyni na trybunach, a i fakt, że rady Martiny kosztować będą Radwańską znaczną część jej uposażenia też ma istotne znaczenie.
Agnieszka Radwańska w przyszłym roku skończy 26 lat. W czasach Martiny to był dla tenistki już wiek "podeszły", bo wtedy szczyty wielkoszlemowe obskakiwały nastolatki. Dzisiaj, gdy Serena Williams, w wieku 32 lat, jest od ponad roku numerem 1 światowego tenisa, wiek Radwańskiej uznać należy za zawodową dojrzałość. Największym sukcesem Polki pozostaje finał Wimbledonu w 2012 roku. W 2013 osiągnęła tam półfinał, a w styczniu 2014, po wielkim meczu z Wiktorią Azarenką, dotarła do półfinału Australian Open. Musiała jeszcze wygrać dwa mecze z zawodniczkami w swoim zasięgu (Dominika Cibulkowa i Na Li), aby po raz pierwszy zostać mistrzynią turnieju Wielkiego Szlema. Tak się jednak nie stało. Agnieszka nie wytrzymała presji i nie była w stanie się zregenerować po wyczerpującym spotkaniu w ćwierćfinale.
Navratilova została zatrudniona, żeby sięgnięcie po tytuł wielkoszlemowy stało się wreszcie dla Radwańskiej realne.
Kwestią dyskusyjną pozostaje jednak fakt, że Martina to gość z diametralnie innej, bezpowrotnie(?) minionej epoki tenisa gdy gra nie była siłowa, a techniczna, gdy królował serve and volley...Spójrzcie na pierwszy z brzegu mecz Navratilovej - po niemal każdym uderzeniu natychmiast szła do siatki. Czy właśnie wolejowy potencjał Agnieszki czeska legenda postanowi rozwinąć? Zmotywuje do porzucenia postawy obronnej na rzecz tenisa ofensywnego? Zachęci do cięższych treningów wytrzymałościowych? Bo nie chcę wierzyć w to, że jej zadaniem będzie ozdabianie, pokazywanej w transmisjach telewizyjnych meczów, ławki trenerskiej Radwańskiej...
  Martina Navratilova to wielowymiarowa postać. Urodzona w Pradze, czeska emigrantka w USA, działaczka LGTB, chętnie komentuje na twitterze wydarzenia polityczne i społeczne, stoczyła chyba najtrudniejszą wygraną walkę z nowotworem, wielbicielka opery i Abby. No, a niebawem, być może, zasłużona dla polskiego tenisa - trenerka.


poniedziałek, 1 grudnia 2014

Cud nad Mozą



 TAKIE wieczory jak ten, 29 listopada 2014, zdarzają się bardzo rzadko w najważniejszych teatrach, a przecież Opera Royal de Wallonie to nie MET, La Scala czy Covent Garden. "Luisa Miller" Giuseppe Verdiego otrzymała niezrównane Trio, rzekłbym  -  najlepsze możliwe aktualnie: Patrizia Ciofi (Luisa)-Gregory Kunde (Rodolfo)-Nicola Alaimo (Miller). Co ciekawe, wszyscy troje dzięki wielkiej muzykalności, najwyższej klasy rzemiosłu śpiewaczemu i zaangażowaniu dramatycznemu pokonali swoje naturalne ograniczenia - zwłaszcza dotyczy to Ciofi, której nieco zawoalowany sopran liryczno-koloraturowy z natury nie pasuje do roli Luisy, która brzmieć musi momentami niczym obłąkana Lucia, a niekiedy jak Abigail z "Nabucca", czyli, jak mawiają Włosi, soprano dramatico d'agilita (dramatyczna koloratura).
Opera Walońska, usytuowana w samym sercu nie najpiękniejszego wprawdzie, ale bardzo dynamicznego i pełnego młodości (za sprawą m.in znakomitego Uniwersytetu) miasta, jest najważniejszą, po brukselskim La Monnaie, sceną operową w Belgii. Jej dyrektor naczelny i artystyczny, Włoch Stefano Mazzonis di Pralafera, dba, by jego teatr stanowił uzupełnienie dla oferty w stolicy gdzie stawiają na wysmakowany barok i operę dwudziestowieczną. Liege w ciagu sezonu proponuje przede wszystkim dziewiętnastowieczny repertuar francuski i włoski, a  rozległe i osobiste kontakty dyrektora ze śpiewakami pozwalają mu kompletować obsady na poziomie, którego nie sugeruje dotacja - nie przesadnie wysoka. Tylko w tym sezonie śpiewają na scenie walońskiej m.in Nucci, Rancatore, Flórez, Mehta, Korchak, Pizzolato, Raimondi, Massis, dyrygują Palumbo, Arrivabeni czy Campanella...
Na scenie w Liege przed laty święciła legendarne tryumfy Ewa Podleś - w estradowych wersjach "Tankreda" i "Semiramidy" Rossiniego.




"Luisa Miller" jest wczesnym dziełem Verdiego - zwykle świetnie się sprawdzający Cammarano nie przygotował tym razem nadzwyczajnego scenariusza w oparciu o tekst Schillera. Niemniej muzyka jest w niektórych scenach porywająca, a wybitni śpiewacy są w stanie nadać dziełu wielki tragiczny wymiar gdzie Luisa, niczym Gilda, przemienia się z płochliwego i niewinnego dziewczęcia w prawdziwą heroinę na miarę Violetty Valery, poświęcającej miłość dla dobra innych. Hrabia Walter, ojciec Rudolfa, jest rozdarty między machiawellicznymi ambicjami a miłością do syna, podstępny Wrum plecie nici swych intryg w które sam wpada,  trio Millera, Luisy i Rodolfa antycypuje finał pózniejszej "Traviaty".
W Liege nastąpiła osmoza sceny, kanału orkiestrowego i obsady wokalnej. Jean - Claude Fall nie szuka w tej partyturze czegoś, czego w niej nie ma - daje przekaz w klarownym i tradycyjnym języku teatralnym, a napięcia buduje wokół detalu i osobowości wykonawców. Luizę i jej otoczenie oglądamy wśród pni monstrualnych drzew potem scena się podnosi i ukazuje się nam mroczna niczym pieczara pałacowa komnata w której podli Wrum i Walter snują swoją grę - tragiczną w skutkach. Trzeci akt rozgrywa się wśród przewróconych pni i jak wszystko - poza czasem. Choć niektóre kostiumy i fryzury  śpiewaczek mogą sugerować, że jesteśmy w faszystowskiej Italii...




Gregory Kunde - przez lata wybitny tenor w operach Donizettiego i Belliniego, o barytonowym timbrze, od paru sezonów z sukcesami śpiewa  role Verdiego, bo przywołajmy Otella i Manrica w Wenecji, Gustawa w Turynie...Premierowy spektakl, 26 listopada, budził pewne wątpliwości. Kunde śpiewał jak zwyke z wielkim zaangażowaniem i w nieposzlakowanym stylu, ale nie w pełni kontrolował głos w obszarze mezza voce, brakowało niuansów dynamicznych, zbyt jednostajnie operował kontrastem forte-piano.
Drugi spektakl był już pełnią mocy artystycznej tego wyjątkowego śpiewaka, który, mimo sześdziesięciu lat, bez reszty wykreował rozkochanego i zapalczywego młodzieńca. Każda fraza była doskonale osadzona w kontekście, a do tego wyjątkowa sztuka wokalnego koloru.  Grazie, Maestro.




Nicola Alaimo miał, podczas premiery, problemy z oddechem na początku spektaklu. Wtedy wydawało mi się, że ten młody jeszcze baryton, odnoszący sukcesy przede wszystkim w operach Donizettiego i Belliniego, nie jest  gotowy do Verdiego. Jednakże drugi spektakl udowodnił jak trafna to była decyzja obsadowa. Alaimo jako Miller zalał scenę ciepłym i nasyconym tonem, posługiwał się bezbłędnym legato i nieskazitelną dykcją, a jego postać była dopracowana wyrazowo od pierwszej do ostatniej frazy. Niektórzy snują wręcz odniesienia do niezapomnianego Renato Brusona. Niezrównany był duet z córką w trzecim akcie.


Patrizia Ciofi, podobnie jak Gregory Kunde, wybrała Liege, by przetestować swoje możliwości w roli Luizy przed dalszą wędrówką z tą partią przez sceny Wiednia i Berlina. Bardzo lekki i liryczny głos, nie zawsze przekonujące "góry" i wyrazny brak, potrzebnego niekiedy Luizie, niskiego rejestru w którym śpiewaczka demonstruje raczej ekspresyjne parlando...Wszystko to właściwie powinno skazywać artystkę na porażkę w roli, która dzwięczy w uszach głosami Montserrat Caballe, Katii Ricciarelli czy Renaty Scotto. Ale, cóż, sztuka to nie matematyka i tutaj nie zawsze dwa plus dwa daje cztery. Ciofi jest chyba najinteligentniejszą i najbardziej wnikliwą stylistycznie wśród dzisiejszych pierwszoplanowych śpiewaczek. Potrafiła pokonać naturalne ograniczenia za sprawą urzekającego prostotą frazowania, a akcenty, rytm i tekst tworzyły nierozerwalną jedność,  z każdego śpiewanego słowa emanowała szczerość i pełne zaangażowanie dramatyczne. Szczególnie w trzecim akcie głos Ciofi nabrał niezwykle skupionego i pełnego brzmienia, które całkowicie pozwoliło mi zapomnieć o wielkich interpretatorkach z przeszłości. Tradycyjnie w przypadku sieneńskiej śpiewaczki podziwialiśmy jej sztukę światłocienia  i operowanie barwą, choćby pełne elegancji sfumato. Jej Luisa jest delikatna i wrażliwa, nie ma nic z wielkiej heroiny jaką kreuje np. podczas nowojorskiego spektaklu Renata Scotto (1979). Ciofi ukazuje Luisę jako tragiczną ofiarę manipulacji i opresji psychicznej.  A to, czego dokonało tych troje śpiewaków w ostatniej scenie to już czysta magia - zdarzająca się w dzisiejszej operze, opanowanej przez mechanizmy biznesowo-marketingowe, bardzo rzadko.





Na uznanie zasługuje też węgierski bas Baltin Szabo w roli Wurma i tylko Luciano Montanaro (Walter) odstawał od poziomu reszty obsady: podczas premiery był katastrofalny, w drugim spektaklu na szczęście poprawny.
Massimo Zanetti, wyrastający na gwiazdę operowej batuty, wykrzesał z orkiestry i chóru  maksimum możliwości, a są one niemałe. Znakomicie towarzyszył śpiewakom, wrażliwie wydobywał energię, motorykę i niuanse partytury.
To był wielki spektakl zbudowany skromnymi środkami i pozbawiony splendoru-glamour, który tak często przesłania, podczas wielkich festiwali i premier na czołowych scenach, prawdziwą sztukę i to, co jest w niej najważniejsze: wzruszenie. Merci bien, Liege.
Transmisja spektaklu 4 grudnia w Medici TV.
















środa, 26 listopada 2014

Ciofi i Kunde debiutują w Luizie Miller

POZDRAWIAM Czytelników (mam nadzieję, że jest ich kilku :) ) z Liege gdzie z niecierpliwością oczekuję na dzisiejszą premierę "Luizy Miller" Verdiego w Opera Royal de Wallonie. Wybrałem się do tego sympatycznego walońskiego miasta ze względu na dwa debiuty. Śpiewacy, których szczególnie cenię i lubię - Patrizia Ciofi i Gregory Kunde - debiutują dzisiaj w rolach Luizy i Rodolfa. W partii Millera obsadzono znakomitego młodego barytona - Nicolę Alaimo.
Niebawem, mam nadzieję, podzielę się z Państwem wrażeniami. A te będziecie mogli skonfrontować oglądając transmisję 4 grudnia na stronie Culturebox France TV http://culturebox.francetvinfo.fr/festivals/opera-royal-de-wallonie-liege/luisa-miller-de-verdi-a-lopera-royal-de-wallonie-206216  lub Medici.tv  http://pt.medici.tv/#!/verdi-luisa-miller-opera-royal-wallonie


piątek, 14 listopada 2014

Anita, Elina, Beatrice...Wszystkie Carmen świata

 
Znajoma melomanka powtarza, że nudzić się można na Wagnerze, ale nigdy na "Carmen"! Nie wiem wprawdzie co ma konkretnego na myśli, ale pobrzmiewa w tym przekonanie, że opera Bizeta to zestaw chwytliwych "hitów", którym wystarczy dać stosowną (cokolwiek to znaczy) oprawę sceniczną, zaangażować atrakcyjną i koniecznie seksowną mezzosopranistkę oraz równie seksownego tenora, dołożyć w pakiecie ognisty taniec i temperamentnego dyrygenta. I taka "Carmen" ma murowany sukces, bo to opera przebojowa, powszechnie znana i jest po prostu "przerwą na papierosa" w trakcie smakowania bardziej wyszukanego repertuaru.
Nigdy nie godziłem się na takie postawienie sprawy. Obok przekonania, któremu chyba nikt nie zaprzeczy, że to prawdziwa perła wręcz arcydzieło gatunku trzeba przyznać, że Carmen jest jedną z najbardziej złożonych psychologicznie postaci w teatrze operowym. Nie da się jej doprawdy zbudować samym seksownym wyglądem, zalotnym spojrzeniem, "pięknym głosem" i całym tym asortymentem, którym obrosło arcydzieło Bizeta.
Dlaczego to taka trudna interpretacyjnie postać skoro jest zaprojektowana przez libretto klarownie i prosto? Nieco wulgarna i uwodzicielska Cyganka, która robi co chce, w miłości ona dyktuje warunki, obraca się w szemranym towarzystwie, szybko jej się nudzi jeden kochanek więc równie szybko rozgląda się za następnym. Tragicznie kończy, ale taka jest cena igrania z okolicznościami, emocjami  i męskim ego.
Chyba trudność polega przede wszystkim na tym, że z jednej strony Carmen jest w utworze Bizeta tak namacalna, muzycznie i literacko konkretna, a zarazem nieuchwytna, wydaje się być pewną abstrakcją i uniwersalnym znakiem. Tylko śpiewaczka mająca bardzo spójną i konkretną wizję andaluzyjskiej Cyganki w ujęciu francuskiego kompozytora, który podobno nigdy Hiszpanii nie odwiedził, jest sobie w stanie poradzić z tym materiałem. Najgorsze co może zrobić to zaprezentować interpretację zbyt ogólnikową...zbyt abstrakcyjną właśnie. Mieliśmy i mamy Carmen-dzikie zwierzę kierujące się instynktami, Carmen-manipulatorkę, Carmen-intelektualistkę, a bliżej naszym politycznym realiom Carmen-feministkę. Bo "Carmen" Bizeta od początku była operą równościową, a w dzisiejszej przestrzeni publicznej i politycznej, niezależnie od kraju, genderowy aspekt libretta niezwykle mocno wybrzmiewa co z tak znakomitym skutkiem podchwycił w barcelońskim  przedstawieniu Calixto Bieito.
Oglądając niedawno nowojorską transmisję "Carmen" w obojętnej  realizacji Richarda Eyre'a uświadomiłem sobie, że mamy wreszcie w ostatnich latach kilka równorzędnych i znakomitych interpretatorek nieśmiertelnej Cyganki. Każda z nich jest inna, ale sugestywna, jeśli nie w pełni przekonująca to inspirująca do nowych przemyśleń na temat kobiety ze wszystkich sił dążącej do niezależności.
Jeszcze jakiś czas temu samotnie objeżdżała kolejne teatry wystawiające "Carmen" francuska śpiewaczka Beatrice Uria Monzon - artystka, która chyba się urodziła po to, żeby śpiewać i grać tę rolę, w swoim kraju czasem określana mianem "Carmen assoluta".
Dzisiaj mamy na światowych scenach przynajmniej kilka równorzędnych wykonawczyń.
 ANITA RACHVELISHVILI zaprezentowała się światu przed paroma laty, a dzisiaj ma niespełna trzydzieści lat, jest więc najbliższa metryce swojej bohaterki spośród dzisiejszych wybitnych Carmen. Zaprezentowała się światu chyba najbardziej spektakularnie i wystrzałowo jak tylko sobie może młodziutka debiutantka wymarzyć. Nie jakieś nagłe zastępstwo za gwiazdę, niespodziewane danie szansy w dobrym teatrze na zasadzie "wypłynie, albo się utopi". Daniel Barenboim z pełną odpowiedzialnością obsadził Gruzinkę w tej kanonicznej roli na scenie La Scali w przedstawieniu inaugurującym sezon. Do dziś nie wiem jak ta dziewczyna poradziła sobie z tremą i medialnym ciśnieniem. Ale poradziła sobie znakomicie mimo, że wzrok wielu recenzentom przesłoniła pani reżyser, a przede wszystkim Jonas Kaufmann w roli Don Josego. Rachvelishvili była wówczas "Carmen w konstrukcji". Trochę raziła sztywnością gry i schematycznością intepretacji, o wymowie francuskiej lepiej nie mówić. Ale zaimponowała naturalnym i swobodnym frazowaniem oraz dużym potencjałem na przyszłość. Ten potencjał, zdaje się, dostrzegli dyrektorzy teatrów, bo Anita w ciągu kilku lat objechała ze swoją Carmen wszystkie wielkie sceny od Monachium i Wiednia po Londyn i Nowy Jork.



 W niedawnym przedstawieniu na scenie Metropolitan Opera otrzymaliśmy w jej wykonaniu Carmen ukształtowaną muzycznie i interpretacyjnie. Pani o sporej nadwadze zupełnie nie pasuje do dzisiejszych kanonów kobiety uwodzicielskiej i seksownej. Można powiedzieć, że Anita nic z tego sobie nie robi i tyje dalej...A mówiąc poważnie: jej piękna i pełna wyrazu twarz, sceniczna charyzma, naturalna muzykalność i wreszcie dobry francuski to podstawowe walory interpretacji. Rachvelishvili w tym spektaklu jest Carmen prostą, zwyczajną, trochę wulgarną i czasem może zbyt plebejską. Gdy zostaje z Jose sam na sam nie tyle go uwodzi, co  molestuje. To Carmen nie mająca "głębi", a raczej instynktownie rebeljancka i idąca pod prąd. Nie wiemy nawet czy zdolna jest do porywów serca, czy tylko do manipulowania. Wszystko podporządkowuje wolności: to ona wybiera, ona decyduje i na jej warunkach zaczyna i kończy relacje z mężczyznami. Jeśli można powiedzieć, że "Rachvelishvili jest Carmen" to przede wszystkim dlatego, że w swojej interpretacji jest naturalna i konsekwentna. Nie widzimy i nie czujemy "gry". Niewątpliwie jest to dzisiaj Carmen najlepiej zaśpiewana - idealnym dla roli gęstym, ciepłym i zmysłowym mezzosopranem.
W tym samym spektaklu wystąpiła w 2010 roku ELINA GARANCA, która, w przeciwieństwie do młodszej gruzińskiej koleżanki, nie tyle jest Carmen co ją znakomicie śpiewa i odtwarza.


 W koncepcji Carmen-manipulatorki idzie chyba jeszcze dalej, bo każdy jej gest i uśmiech zdradza dwulicowość. Łotyszka ma nieco jaśniejszy i lżejszy mezzosopran od Rachvelishvili, którym się posługuje  po mistrzowsku, w jej śpiewie podziwiamy wielość niuansów i ogromne muzyczne kompetencje. Problem w tym, że jej barwa głosu wydaje mi się tu zbyt zimna, w jej śpiewie jest jakaś chłodna wyniosłość, która nie koresponduje z grą sceniczną. W finałowej scenie, gdzie emocje i tragizm sięgają zenitu, Garanca robi się dziwnie wycofana, napisałbym, że usztywniona gdyby nie zabrzmiało to w nie zamierzony sposób komicznie wobec tego, co nastąpi po śmiertelnym ciosie   Josego.
BEATRICE URIA MONZON wie chyba o Carmen wszystko. Trudno zliczyć w ilu realizacjach wzięła udział, choć chyba nigdy nie zaproszono jej (w żadnej roli) do Metropolitan Opera. Śpiewanie w ojczystym języku zawsze daje dużą swobodę w kształtowaniu interpretacji nawet jeśli, jak przypadku francuskiej mezzosopranistki, pod względem dykcji ustępuje zagranicznym koleżankom. Widziałem Urie Monzon jako Carmen wielokrotnie i nigdy nie było w jej wykonaniu rutyny - zawsze jest to inna, choć za każdym razem  kompletna interpretacja. I tak jest w przypadku przedstawienia podpisanego przez hiszpańskiego skandalistę Calixto Bieito. Moim zdaniem to chyba najlepsza praca tego reżysera. "Carmen" została tu uwspółcześniona - przeniesiona do współczesnej Hiszpanii, na granicy kwitnie przemyt towarów, kobiety są przez mężczyzn wykorzystywane i traktowane instrumentalnie, panowie podjeżdżają sfatygowanymi mercedesami po chwilę seksualnej przyjemności i na porachunki między sobą. Męski świat wojska i przemytników - opresyjny wobec kobiet. Carmen jednak wcale tu nie stara się bardzo wyrastać ponad ten świat i demonstrować swoją niezależność. Podejmuje raczej narzucone reguły i w ich ramach stara się o odrobinę własnego lądu. Nie jest też do końca tak, że ona dyktuje warunki w swoich związkach. Wie, że Jose chce, by była jego właśnością - nie tyle by go kochała, ale by "go wolała". Kobiety walczą o wolność i miłość - mężczyżni o dowartościowanie ich ambicji i ego. W scenie finałowej chyba po raz pierwszy bardziej mi było szkoda Carmen niż Don Josego. Bieito zrobił spektakl zaskakująco wierny temu, co immanentnie tkwi w dziele Bizeta.

  

Uria Monzon ustępuje pod względem  wokalnym zarówno Garancy jak i Anicie Rachvelishvili. W jej nieco już zmęczonym głosie słychać zmiany związane z długą  karierą. Istnieją jednak nierozerwalne związki śpiewaka z rolą w których jakość samego głosu ma znaczenie drugorzędne. I takim przypadkiem jest Uria Monzon, którą uznać można za Carmen doskonałą i idiomatyczną. W każdym  geście, żywym i bardzo plastycznym frazowaniu, perfekcyjnej grze aktorskiej jest całkowicie naturalna i bez reszty absorbująca. To Carmen pełna niuansów psychologicznych, bez cienia wulgarności i prozaiczności, można powiedzieć, że bardzo francuska, choć w śpiewaczce, po ojcu, płynie też hiszpańska krew. Bardzo wzruszająca jest Beatrice Uria Monzon w finałowej scenie - widać, że porozumienie między śpiewaczką a reżyserem jest tu całkowite.


Bliska psychologicznemu podejściu do postaci Carmen jest moja ulubiona wykonawczyni tej roli - ANNA CATERINA ANTONACCI, włoska śpiewaczka o trudnym do określenia typie głosu, który jest czymś pośrednim między mezzo a sopranem. Antonacci wystąpiła w 2009 roku na scenie paryskiej Opera-Comique - w bardzo stylowym i stonowanym przedstawieniu Adriana Noble i pod znakomitą dyrekcją muzyczną Johna Eliota Gardinera, który miał do dyspozycji swoją stałą orkiestrę i chór. Spektakl można uznać zachowawczy, choć jest dużej wizualnej urody, trochę jak marzenie senne gdyż scena tonie w miękkich światłocieniach, wszystkie kształty są nieco rozmyte, często scenę spowija mgła...Dzięki temu możemy skupić intensywną uwagę na psychologicznych relacjach między postaciami, zwłaszcza gdy na scenie staje tak wielka artystka jak Antonacci. Niewątpliwie jest ona nie tyle aktorką, co wielką tragiczką sceny operowej. Jej śpiew i gra to nieskończoność niuansów, zwłaszcza, że śpiewaczka dokonuje cudów ze swoją fenomenalną dykcją dzięki czemu każde słowo czy zdanie w jej śpiewie jest niejako oświetlone...Antonacci ani przez chwilę się nie zagrywa - jest powściągliwa w ruchach, nieprawdopodobnie precyzyjna i wrażliwa w muzycznej interpretacji  każdego słowa, akcentu i tonu. Elegancka, wyrafinowana, stylowa i żywiołowa. Antonacci powoduje, że zapomina się, iż posługuje się śpiewem. Tekst, akcenty i fraza tworzą tu absolutną jedność.


https://www.youtube.com/watch?v=fITwkQu8fGo
https://www.youtube.com/watch?v=c57vQKyzP8Y

niedziela, 9 listopada 2014

Ośmiu wspaniałych w Londynie

 DZISIAJ się rozpoczynają mistrzostwa świata ATP - męskich rozgrywek w tenisie. To zwieńczenie sezonu - ośmiu panów gra o miejsce w rankingu i fantastyczne pieniądze. W londyńskiej arenie O2 przez tydzień oglądać będziemy zmagania grupowe, a następnie szczęśliwców, którzy wyjdą ze swych grup i będą toczyć pojedynki półfinałowe i finał. Bo w tym turnieju nie odpada się po pierwszym przegranym spotkaniu. A często w awansie pomaga nie tyle własna gra, co przegrana lub wygrana kolegi z grupy - decyduje arytmetyka.
 Sezon męskiego tenisa miał wiele zaskakujących zwrotów akcji - przede wszystkim podczas US Open gdy do finału sensacyjnie doszło dwóch graczy na których nikt absolutnie nie stawiał: Japończyk Kei Nishikori i Marin Cilić z Chorwacji. I obaj, po raz pierwszy w karierze, grają w londyńskim turnieju koronującym sezon.
Startuje trzeci debiutant - Kanadyjczyk Miloś Raonić, najmłodszy z tego grona. Jeszcze do niedawna ten blisko dwa metry mierzący tenisista opierał swoją grę na atomowym serwisie, ponoć najszybszym i najskuteczniejszym w całym aktualnym Tourze. Ale samym serwisem nie da się wygrywać z najlepszymi, a najważniejsze - zdobywać najwyższych trofeów. Milos przeniósł się w tym roku do Monte Carlo i rozpoczął pracę nad poszerzeniem repertuaru zagrań. Efekty mogliśmy podziwiać na kilku turniejach - coraz więcej gry kontowej, częstsze wypady do siatki, woleje i dobre czytanie gry przeciwnika pozwalające m.in na skuteczne returny. Raonić zrobił nieprawdopodobny skok jakościowy, który zawiódł go, jako pierwszego Kanadyjczyka w historii dyscypliny, do elitarnej grupy ośmiu najlepszych tenisistów świata. Wielu z nas, jeszcze jakiś czasu temu, oczami wyobraźni widziało w tym gronie Jerzego Janowicza - zawodnika o bardzo podobnych warunkach fizycznych i stylu gry. Niestety, Polak dawno już zszedł z drogi rozwoju i coraz mniej znawców wiąże z nim nadzieje.
Innym debiutantem w Londynie jest pierwszy azjatycki tenisista, który osiągnął finał w turnieju wielkoszlemowym. Dwudziestopięcioletni Kei Nishikori gra tenis ofensywno-obronny, niezwykle  inteligentny i efektowny, ale i bardzo wyniszczający. Kei często musi walczyć o każdą piłkę, dużo biegać i toczyć długie wielogodzinne pojedynki. Rezerwy fizyczne w długim turnieju, w przypadku szlema dwutygodniowym, ulegają wyczerpaniu w decydujących momentach jak np. w finale US Open, który właściwie przegrał bez walki.
Z tego punktu widzenia większe szanse na mistrzostwo w Londynie mają Raonić i triumfator tegorocznego US Open Marin Cilić - obaj grają tenis  na dwa-trzy uderzenia z głębi kortu, a taki styl gwarantuje skuteczniejsze zachowanie sił na najtrudniejsze  i decydujące starcia.
Marzy mi się finał w Londynie: Federer-Nishikori, ale jest chyba mało realny, zwłaszcza w odniesieniu do sympatycznego Japończyka.
Zdrowy rozsądek nakazuje faworytów upatrywać w trzech graczach z wieloletniego topu: liderze rankingu Novaku Djokoviciu, wiceliderze Rogerze Federerze i dwukrotnym mistrzu Wielkiego Szlema, Andym Murrayu. Wszyscy trzej są ostatnio w świetnej formie, zwłaszcza Murray na ostatniej prostej sezonu grał swój najlepszy tenis, który można określić jako "kąśliwa i pełna kortowego artyzmu obrona".
Warto jeszcze zauważyć ciekawe zjawisko jakie obserwujemy w tym sezonie na szczytach męskiego tenisa. Otóż, rywalizacja się toczy nie tylko pomiędzy aktualnymi gwiazdorami, ale także ich trenerami, którymi są wielcy zawodnicy przeszłości, dzisiaj żywe legendy dyscypliny. Federera trenuje Stefan Edberg, Djokovicia - Boris Becker, Kei Nishikori jest podopiecznym Michael'a Chunga zaś Andy Murray nawiązał współpracę ze słynna francuską tenisistką, mistrzynią Wimbledonu i Australian Open, Amelie Mauresmo. I wszyscy oni wychodzą na tej współpracy znakomicie. Bo na tym poziomie rozgrywek, na szczytach tenisa, nie wystarczy tylko rutynowy trening i odbijanie ze sparingpartnerem. Trzeba czegoś więcej - doświadczenia i emocji kogoś kto grał w finałach Wielkiego Szlema, kto zna stres, strach i euforię, gdy zawodnik wchodzi na Himalaje swego zawodu. Tego, niestety, nie rozumieją polscy sportowcy w dyscyplinach drużynowych i indywidualnych. I może dlatego przeważnie przegrywają.


Transmisje z Barclays ATP World Tour Finals w Londynie można oglądać od dzisiaj m.in w kanałach sportowych Polsatu.

Grupa A:
Novak Djoković ( 1)
Stan Wawrinka ( 3)
Tomas Berdych ( 6)
Marin Čilić ( 8)
Grupa B:
Roger Federer ( 2)
Kei Nishikori ( 4)
Andy Murray ( 5)
Milos Raonić ( 7)

środa, 5 listopada 2014

Uprowadzenie z Barcelony do Berlina, czyli pożądany urok retro...


NIEZALEŻNIE jaki mamy stosunek do aktualnego prymatu reżysera w operze jedno pozostaje faktem niezbitym: udało się większość publiczności i krytyków "zindoktrynować" na tyle, że dzisiaj już nie pamiętamy i nie wiemy co znaczy "przedstawienie tradycyjne" i "wystawienie opery po bożemu". To już nieledwie puste brzmienie odległej historii. Stanęliśmy przed faktem dokonanym. Można, oczywiście, jak niektórzy (bardzo nieliczni) profesjonaliści i koneserscy widzowie, wytykać współczesnym demiurgom sceny zadufanie, nieuczciwość i manipulowanie intencjami kompozytora, ale nie zawrócimy kijem Wisły. Kto chce uczestniczyć w życiu operowym, oglądać żywe przedstawienia, a nie rozmrażać i odgrzewać płytowe mrożonki - musi fakt, że dzisiaj reżyser może wszystko, a dyrygent i śpiewacy znacznie mniej przyjąć do wiadomości, a co ważniejsze - przejść nad tym do porządku dziennego. Nie mówiąc już o śpiewakach, czy raczej powinniśmy dzisiaj powiedzieć: śpiewających aktorach.
Bardzo lubię czytać stare recenzje. Lektura pouczająca także z następującego powodu: można łatwo zauważyć jak sami krytycy operowi ulegali reżyserskiej dominacji. W ich recenzjach systematycznie ubywało muzyki i śpiewu, a przybywało dywagacji ściśle teatralnych. Wreszcie normą - w prasie branżowej i wielkonakładowych dziennikach - stało się to, iż wynurzenia pod hasłem "co reżyser chciał powiedzieć" zajmują osiemdziesiąt procent recenzji, a skromny akapit poświęca się interpretacji wokalnej i muzycznej. I nikogo to już nie dziwi.
Chwila wytchnienia nieoczekiwanie przychodzi ze strony przemysłu audiowizualnego, który przecież dobrze dzisiaj żyje z reżyserskich inwencji Czerniakowa, Kuseja i im podobnych. Coraz częściej się sięga do telewizyjnych archiwów, by podsunąć nam jakieś przedstawienie z czasów gdy wierność literze i duchowi dzieła, np. Mozarta, była normą, a nie oznaką braku reżyserskiej osobowości.
Ale po kolei.
Pewnego wieczoru urządziłem sobie maraton z "Uprowadzeniem z seraju" sięgając po dwa, opublikowane na DVD, przedstawienia: jedno z Barcelony (2011) drugie z ówczesnego Berlina Zachodniego (1976). Nie ukrywam, że do  starego berlińskiego spektaklu, opublikowanego niedawno w ramach serii archiwalnych produkcji Deutsche Oper Berlin, przyciągnęła mnie obecność Zdzisławy Donat w roli Konstancji. Przeżyłem z tymi dwoma nagraniami pouczający wieczór.
Barceloński Liceu - jedna z najważniejszych europejskich scen - oferuje nam cenionego reżysera Christopha Loy'a i zapewne jedną z najlepszych, dostępnych dzisiaj, obsad wokalnych z dwiema rozchwytywanymi  gwiazdami - Dianą Damrau (Konstancja) i Olgą Peretjatko (Blonda). Cóż z tego, skoro od pierwszych taktów uwertury, pod wodzą Ivora Boltona, jesteśmy wszędzie tylko nie w świecie Mozarta. "Uprowadzenie" arcydziełem zapewne nie jest. Ale jego walorów muzycznych i wokalnych przecenić nie sposób. Iskrzy się ta partytura młodzieńczą energią, witalnością u progu związku Amadeusza z Konstancją, humorem, a postaci, jak napisał celnie jeden z autorów, "śpiewają, śpiewają do upojenia".
Koncepcja Loy'a jest śmiertelnie poważna. Dialogi mówione a w nich rzekomo nabrzmiałe znaczeniem pauzy, skupione twarze i ciągła samokontrola "śpiewających aktorów" praktycznie kastrują wszystko co w tym dziele kolorowe, spontaniczne i świetliste. Dostajemy jakieś autorskie smuty na bardzo odległy od "Uprowadzenia z seraju" temat. A gdy Diana Damrau gra i śpiewa niczym Tosca przygotowująca się na spotkanie ze Scarpią, a potem, gdy jej popisowa scena "Martern aller Arten" istotnie wygląda jak pojedynek z rzymskim prefektem policji, pomyślałem,  że reżyser, jak mawia młodzież, bardzo daleko odleciał.


Myślę, że szczególnie takie dzieła Wolfganga Amadeusza jak "Uprowadzenie z seraju" czy "Cosi fan tutte" wyjątkowo zle znoszą reżyserką samowolę i mętne  spekulacje. Zbyt duży muzyczny i stylistyczny tu panuje rygor, zbyt potężna jest kompozytorska osobowość salzburczyka, by ten genialny mechanizm można było bezkarnie naruszać. Otrzymujemy pustą jak wydmuszka nadinterpretację w której, wraz z reżyserem, toną skądinąd dobrzy śpiewacy. Diana Damrau jest tu zdecydowanie lepsza niż w swoich rolach włoskich. Podziwiać wypada muzykalność, jakość głosu i wirtuozerię niemieckiej śpiewaczki. Artystka ma jednak ciągłą tendencję do obciążania frazy i wokalnej narracji nadmierną ilością znaczeń przez co zmąceniu ulega krystaliczna celność z jaką geniusz napisał jej partię. Mówi się, że Mozart głos ludzki traktował trochę jak mechaniczny instrument w którym za wiele emocji i śpiewania "od siebie" się nie mieści. I to prawda - przynajmniej w odniesieniu do niektórych dzieł i ról. Przekombinowanie stop!
Trudno cokolwiek zarzucić Oldze Peretjatko, która śpiewa Blondę ładnym i świeżym głosem, wszystkie nuty są na miejscu a wartością dodaną jest bardzo dobra dykcja, wykształconej i mieszkającej (przynajmniej do niedawna) w Berlinie, śpiewaczki, której Blonda jest pokojówką zdecydowanie sprytniejszą i bardziej "intelektualną" niż to zwykle bywa. Panowie są poprawni, ale bez szczególnego wokalnego czy aktorskiego blasku może poza Christophem Strehlem w roli Belomnta. Mawia się o "Uprowadzeniu z seraju", że ma "za dużo nut", a ja mam wrażenie, że twórcy przedstawienia mieli zbyt dużo czasu na wymyślanie rzeczy i postaci, których w tym utworze nie ma. Może jakieś zderzenie świata chrześcijańskiego z muzułmańskim, zachodu ze wschodem mogłoby być próbą nowego spojrzenia na libretto, ale na to, zdaje się, zabrakło chęci odejścia od poprawności politycznej.
Prawdziwym błogosławieństwem okazało się przedstawienie berlińskie sprzed blisko czterdziestu lat.
Scenografia jest w dużej mierze narysowana  i adekwatna z librettem 1:1. Postaci są takie jak wymyślił, osadzając je w czasie i przestrzeni kulturowej, autor libretta - muzyka od pierwszych taktów, pod batutą Gary'ego Bertiniego brzmi tak jak brzmieć powinna. Lekko, swobodnie, dowcipnie, powabnie i przenosi nas tam gdzie chciał nas zabrać Mozart. A w tym świecie postaci i ich interakcje są tak klarownie nakreślone, o tak nienagannych proporcjach stylistycznych, muzycznych i literackich, że o ile w spektaklu barcelońskim nie wiemy nic - w berlińskim wiemy wszystko i świetnie się bawimy, a czasem wzruszamy. I przede wszystkim mam chęć serdecznie podziękować legendarnemu mistrzowi Guntherowi Rennertowi za stworzenie tego na wskroś Mozartowskiego przedstawienia ze stylowym Belmontem (Horst Laubenthal), niezwykłym i niepowtarzalnym Osminem, którym  j e s t  niezapomniany fiński bas Martti Talvela i mistrzowską pod każdym względem Zdzisławą Donat w roli Konstancji.


Donat, która występowała na czołowych europejskich scenach w latach 70 ubiegłego wieku, nie jest dramatyczną koloraturą - jest modelowo lekką i krótką koloraturą i z tego faktu artystka zdaje sobie doskonale sprawę do niczego nie zmuszając swego głosu. Ten typ sopranu nie ma z natury zbyt dużego potencjału wyrazowego, ale i rola Konstancji, mam wrażenie, tego nie potrzebuje. W kilku omówieniach tego historycznego nagrania zarzucano Polce zbyt zimne i mało emocjonalne wykonanie. A ja wolę taką interpretację od nadmiaru Diany Damrau. Wolę bezbłędną muzykalność, wielką kulturę muzyczną i wykonawczą, urodę głosu i doskonały smak artystyczny Zdzisławy Donat. We fragmentach lirycznych potrafi być głęboko skupiona i wzruszająca, w dramatycznych skokach interwałowych i biegnikach - swobodnie wirtuozowska i zawsze elegancko powściągliwa. W tej roli i w tym przedstawieniu - same zalety.
Wkrótce jednak miała nastać w tym emploi Edita Gruberova. Dobrze jednak, że rola pani Donat przetrwała do naszych czasów. A jeszcze lepiej, że możemy ją podziwiać w przedstawieniu dającym prawdziwe wytchnienie od  reżyserskich autoterapii i poczucie powrotu do krystalicznego zródła.



wtorek, 28 października 2014

Mistrzynie i celebrytki



  SEZON  kobiecych rozgrywek za nami. Zwieńczyły go nieoficjalne mistrzostwa świata WTA, które po raz pierwszy odbyły się w Singapurze. I wszystko się zakończyło zgodnie z planem. Królowa jest tylko jedna. Serena Williams wygrała wszystko, czyli zdobyła mistrzostwo i czek na ponad dwa miliony dolarów oraz pozostała na fotelu liderki. Panie się rozjechały do swoich zajęć. Jedne, jak np. Agnieszka Radwańska, na wakacje, by się smarować olejkiem do opalania i leżeć na gorącej plaży, inne, by dalej trenować, szukać  bardziej profesjonalnego wsparcia i jeszcze ambitniejszych celów.
Wielu narzeka na aktualny poziom damskich zmagań w tenisie. To pewnie typowa ludzka przywara odnosząca się do wielu dziedzin życia. - Kiedyś to była młodzież! - Kiedyś to były tenisistki! - Kiedyś śpiewali Callas, Tebaldi i Pavarotti, a teraz ?!
Myślę, że takie zestawienia ludzi kręcą, mają zawsze dyskretny urok sportu kanapowego, gdy przed telewizorem można spekulować kto lepszy, a kto gorszy. Ale czy jest to do końca uczciwe? Takie proste zestawienia osób z różnych czasów, epok, warunków i kontekstów? Czy legendarna tenisistka Martina Navratilova chodziłaby teraz bez przerwy do siatki i popisywałaby się swoimi agresywnymi wolejami gdyby zaczęły ją ostrzeliwać aktualne gwiazdy w rodzaju Williams, Szarapowej czy Kvitovej? A Martina Hingis z swa finezyjną grą? Dzisiejszy tenis kobiet jest inny: bazujący na sile uderzeń z głębi kortu i znakomitym przygotowaniu fizycznym. Niezależnie od wzrostu i wagi wszystkie dziewczyny ze ścisłej czołówki przede wszystkim tak właśnie muszą grać, oczywiście, dodając jakieś własne firmowe elementy, które decydują o ich tenisowej tożsamości. Myślę więc, że poziom pewnie nie jest obecnie ani wyższy, ani niższy niż drzewiej bywało, ale, być może, bardziej niż kiedyś wyrównany w obrębie pierwszej pięćdziesiątki rankingu.
To, co pewnie dzisiejszy tenis kobiecy odróżnia od przeszłości to ogromne pieniądze. O takich zarobkach, nawet w mniejszych i słabo obsadzonych turniejach, dawne gwiazdy mogły pomarzyć. Dzisiaj WTA, zarządzająca kobiecymi rozgrywkami, jest potężną biznesowo organizacją mającą kolosalne wpływy z transmisji telewizyjnych, umów sponsorskich czy licencji turniejowych.



WTA bardzo  dba, by kobiecy tenis był jak najatrakcyjniejszym produktem, który można sprzedawać w mediach. Przykładem może być choćby dwudziestoletnia, ogromnie utalentowana, kanadyjska tenisistka, Eugenie Bouchard, promowana przez organizację i współpracujące z nią firmy PR, na przyszłą największą gwiazdę rozgrywek, "następczynię Szarapowej". Piękne zdjęcia na których Genie pozuje w seksowych pozach mają być niby dodatkiem do poważnej kariery tenisowej, ale czasem można odnieść wrażenie, że śliczna Kanadyjka zaczyna się trochę gubić między marketingiem a kortem. Presja sportowa i ogrom obowiązków pozatenisowych najwyraźniej przełożył się na fakt, że Bouchard nie była w stanie w Singapurze wygrać ani jednego meczu, co więcej, przegrała je wszystkie w kiepskim stylu. Ale też, powiedzmy jasno, rozgłos wokół Kanadyjki ma podstawy. Podczas, gdy nasza Agnieszka musiała kilka lat profesjonalnej kariery czekać na pierwszy finał wielkoszlemowy, wcześniej nie mogąc pokonać nawet bariery ćwierćfinału, Bouchard, w wieku 20 lat, ma już finał Wimbledonu, półfinał Roland Garros i Australian Open oraz  fortunę na koncie bankowym. I tego wszystkiego dokonała tylko podczas jednego, zakończonego właśnie, sezonu!


  Dzisiejsze gwiazdy tenisa nie mogą sobie pozwolić, jak niegdyś np. nieśmiała i wycofana prywatnie Steffi Graf (ponad dwadzieścia tryumfów wielkoszlemowych i złoty medal olimpijski), na skupienie się tylko na rozgrywkach i dyskretne trenowanie w zaciszu kortu technicznego. Nic z tych rzeczy! Dzisiaj każdy trening fan lub  hejter może nagrać telefonem i wrzucić na YT z odpowiednim, nie zawsze sympatycznym, komentarzem. Tenisistki przed każdym dużym turniejem muszą brać udział w tzw. Play Party, gdzie kroczą po czerwonym dywanie i pozują fotoreporterom w kreacjach od najlepszych projektantów. Losowanie tzw. drabinki turniejowej podczas "Masters" jako żywo przypomina ceremonię oscarową.


Jedne tenisistki, jak Maria Szarapowa, doskonale się w tym odnajdują, inne wyraźnie mylą celebryctwo z profesjonalizmem. Szarapowa od lat bezbłędnie łączy bycie jedną ze światowych marek popkulturowych i biznesowych ze statusem wielkiej i głodnej sukcesów sportsmenki. Tymczasem Agnieszka Radwańska wyraźnie się ostatnio pogubiła i trudno orzec na czym jej zależy: na byciu dobrze wycenianym nazwiskiem na lokalnym rynku reklamowym czy na dalszym rozwoju sportowym?
   Problemy Agnieszki widać chyba szczególnie na tle zawodniczki, która przebojem się wbiła  do
 czołówki i jest obecnie trzecią tenisistką świata. Dla 23 letniej Rumunki Simony Halep Radwańska była przez długi czas istnym postrachem. - Nigdy z nią nie wygram - miała kiedyś, po kolejnym przegranym meczu, powiedzieć Halep. Dzisiaj jest zawodniczką o co najmniej klasę lepszą od Polki. Obie są skromnego wzrostu i wagi, obie z natury nie są w stanie wkładać takiej siły i energii w uderzenia jak np. Kvitova czy Szarapowa. Ale o ile Halep gra, żeby wygrać - Radwańska gra, żeby nie przegrać. Jeszcze niedawno nasza najlepsza zawodniczka wraz z trenerem przekonywali publiczność, że ich celem jest zdobycie wielkoszlemowego mistrzostwa, osiągnięcie 1 miejsca w rankingu. W licznych wypowiedziach pobrzmiewała sugestia, że na drodze do tych celów stoją wysokie i silne zawodniczki - Azarenka i Szarapowa - które nie pozwalają naszej gwieździe rozwinąć skrzydeł.
Tymczasem Azarenka odeszła w siną dal, Chinka Li Na zakończyła karierę, Szarapową nękają kontuzje i spadki formy, a mimo to Agnieszka Radwańska, choć nie miewa problemów zdrowotnych wykluczających ją z rozgrywek i gra regularnie we wszystkich dużych i mniejszych turniejach, nie była w stanie nawiązać walki o top 3. Walczy teraz o to, bo nie wypaść z pierwszej dziesiątki rankingu WTA. Z wielkich zapowiedzi i wielkich nadziei jej fanów niewiele zostało. Krakowiance gra się coraz trudniej, coraz częściej przegrywa z przeciwniczkami z odległych miejsc rankingowych, a brak odpowiedniego przygotowania fizycznego wychodzi już w każdym jej meczu.
 Mimo, że w rozgrywkach pojawiło się sporo tzw. "młodych głodnych", czyli zdolnych i ambitnych nastolatek i dziewcząt urodzonych po 1990 roku, nie wzięły jeszcze szturmem szerokiej czołówki. Jedynie wspomnianej Bouchard się udało. Kariera Simony Halep, choć też wystrzeliła w górę dopiero w 2014 roku, to jednak dla wtajemniczonych nie jest aż takim zaskoczeniem, bo Rumunka od dłuższego czasu przebywała na zapleczu czołówki i widać było potencjał, który w każdej chwili może zaowocować.
Jaki będzie 2015 rok w kobiecym tenisie? Więcej tenisowego mistrzostwa czy więcej celebryctwa? Czy zegar kariery  Sereny Williams już zaczął wsteczne odliczanie? Czy Simona Halep wygra turniej wielkoszlemowy i będzie nową liderką, a może wróci do dawnej, jak widać było w ostatnich tygodniach jeszcze nie zgranej, roli liderki -  Karolina Wozniacka? Aga Radwańska już definitywnie zakopała na plaży ambicje sportowe czy jednak wróci z nowymi celami i nową jakością w grze? Czy piękna i seksowna, jedna z celebryckich ikon WTA, Ana Ivanović na dłużej zagości w top 5, a może pójdzie wyżej?
Pierwsze odpowiedzi na te i inne pytania otrzymamy dopiero w styczniu 2015 roku gdy się zakończy  pierwszy turniej wielkoszlemowy w dalekiej Australii.

 

wtorek, 14 października 2014

Diana Damrau zaśpiewała Meyerbeera

   
Il Palazzetto Bru Zane to stowarzyszenie z siedzibą w Wenecji oddane propagowaniu, a często odkrywaniu na nowo, francuskiego dziedzictwa muzycznego XIX wieku. Pod ich auspicjami odbywają konferencje muzykologiczne (np. niedawno w Berlinie poświęcona Meyerbeerowi), koncerty i realizowane są nagrania.
Ostatnio postanowili uczcić 150 rocznicę śmierci Giacomo Meyerbeera: w Berlinie odbyło się, omówione na blogu, koncertowe wykonanie rzadko prezentowanej opery "Dinorah". Koncert w Filharmonii Berlińskiej okazał się dużym sukcesem i, miejmy nadzieję, jego wysoki poziom potwierdzi wydana niedługo płyta.
Kilka dni póżniej, 6 października, zabrzmiał, również z logo Il Palazzetto Bru Zane,  prawdziwie luksusowy koncert arii z  oper twórcy "Hugenotów" w rzymskim Auditorium  Parco della Musica, którego gwiazdą była niemiecka sopranistka, Diana Damrau. Koncert luksusowy, bo śpiewaczce towarzyszyła renomowana orkiestra i chór Akademii Świętej Cecylii, a za pulpitem dyrygenta stanął sam Antonio Pappano.
Była więc gwiazda, stawiła się rozentuzjazmowana publiczność, zjechali znani krytycy, czego chcieć więcej?
Moim zdaniem wydarzenie udało się połowicznie.
Diana Damrau przed laty oczarowała świat dwiema niemieckojęzycznymi rolami: Królową Nocy z "Czarodziejskiego fletu" Mozarta a potem perlistą Zerbinettą z "Ariadny na Naxos" Ryszarda Straussa. Do młodej śpiewaczki zgłosiła się jedna z dużych wytwórni płytowych i wkrótce kariera Niemki dostała nieprawdopodobnego, mówiąc kolokwialnie, kopa. Nagrywa recital za recitalem, gna przez repertuar włoski i francuski z prędkością antylopy. Rozchwytywana przez teatry w repertuarze wczesnoromantycznego bel canto, objechała właśnie największe sceny z "Traviatą" Verdiego, a teraz chyba zamierza przysiąść nad repertuarem francuskim stąd koncert Meyerbeera i prawdopodobnie jej sceniczny debiut w roli księżniczki Isabelle w "Robert le Diable", wcześniej jednak zaśpiewa w Wiedniu swą pierwszą Leile w "Poławiaczach pereł" G. Bizeta.
Słuchając Damrau w Rzymie zastanawiałem się nad zaskakującym przebiegiem niektórych  karier wokalnych. Ta świetna niegdyś niemiecka koloratura przestawiła się na romantyczne role włoskie i francuskie. Jednakże w tych partiach, wymagających zróżnicowanej palety kolorów, prostoty, a zarazem ekspresyjności frazowania, swobodnej, a nie siłowej wirtuozerii, głos Niemki brzmi jednowymiarowo, zimno i monotonnie. Utraciła przy tym dawną celność i jakość najwyższych tonów.
Dwa fragmenty rzymskiego koncertu budziły duże wątpliwości: w niezwykle trudnej scenie Palmidy “D’una madre disperata…Deh! Mira l’angelo…Con qual gioia le catene” z "Il crociato in Egitto" widać było wszystkie szwy, a nawet fastrygi jakby to wokalne ubranie było dla śpiewaczki za ciasne, dopiero nieśmiało przymierzane...
Jeszcze gorzej wypadła wirtozowska aria "Ombre legere" z "Dinorah" gdzie Damrau śpiewała za głośno, za mocno i wyraznie się siłując z pasażami, trylami i koloraturami, które brzmiały raz atletycznie innym razem wręcz wrzaskliwie. Z delikatną i dziewczęcą Dinorah nie miało to wspólnego nic zgoła..
Punktem szczytowym wieczoru był fragment z "Roberta le diable " - "Robert, toi que  j'aime". Najwyrazniej tu śpiewaczka czuła się najswobodniej.
Równie dobre wrażenie pozostawiła słynna, zapamiętana dzięki genialnemu wykonaniu Joan Sutherland,  aria Marguerite de Valois  “O beau pays de la Touraine” z "Hugenotów". To jedyna rola Meyerbeera, którą, jak dotąd, Damrau zaśpiewała w całości - w 2002 roku we Frankfurcie nad Menem.
Cały program koncertu był zresztą bardzo wartościowy, bo osadził twórczość Meyerbeera w szerokim kontekście opery włoskiej (Rossini) i niemieckiej (Wagner). Szkoda tylko, że ceniony przeze mnie Antonio Papano nie był chyba do końca...sobą. Uweturę do "Semiramidy" Rossiniego poprowadził wręcz brutalnie, w wielu momentach muzyki Meyerbeera zabrakło subtelności.
Publiczność jednak była ogromnie ukontentowana fetując Dianę Damrau ile sił w rękach i gardłach. I ta przesadzona reakcja też była dla mnie problemem. Ale to już osobny temat.

piątek, 3 października 2014

Ciofi w pogoni za cieniem. Dinorah w Berlinie.

 DEUTSCHE Oper Berlin postanowiła uhonorować urodzonego w stolicy Niemiec Giacomo Meyerbeera -  żydowskiego kompozytora komponującego czołowe dzieła francuskiej grand opera. W następnych sezonach teatr wystawi m.in "Afrykankę" z Sophie Koch i Robertem Alagną oraz "Hugenotów" z Juanem Diego Florezem. Cykl rozpoczęto jednak od koncertowej wersji "Dinorah" z Patrizią Ciofi. Libretto, które można ewentualnie nazwać niezbyt szczęśliwym, wymagałoby zapewne karkołomnych zabiegów reżyserskich, a sam spektakl wyjątkowych działań marketingowych aby przyciągnąć komplet publiczności na kilka przedstawień. Wersja koncertowa jest, zdaje się, w przypadku tego niezwykle atrakcyjnego muzycznie i wokalnie dzieła najsensowniejszym rozwiązaniem. Drugim powodem pozbawienia "Dinorah" kształtu scenicznego jest trwający w DOB lifting więc imprezę zorganizowano w gościnnych progach Filharmonii Berlińskiej.
 Wyznam, że jestem admiratorem twórczości Meyerbeera - jego styl uważam za niepowtarzalny, partytury operowe twórcy "Roberta Diabła" są zazwyczaj niezwykle błyskotliwe w warstwie orkiestrowej i wokalnej. Bardzo rzadko pojawiają się obecnie na światowych scenach. Zapewne nie tylko ze względu na ich obszerność i reżyserskie wyzwania, ale powodem może być bariera stylistyczna i wirtuozowska dla wielu dzisiejszych śpiewaków. Jak sięgnę pamięcią to w ostatnich latach pokazano m.in "Hugenotów" w Liege, "Il crociato in Egitto" w Wenecji, "Robert le Diable" w Londynie...Niewiele :(
  "Dinorah" to rarytas wśród rarytasów. Znalazłem w czeluściach Internetu tylko jedno przedstawienie, które wystawiono w 2001 roku we francuskim Compiegne. Dyskografia jest wyjątkowo szczątkowa i przypominam sobie zaledwie nagranie w barwach angielskiej "Opera rara" sprzed lat.
Mimo, że opera jest polem do popisu nie tylko dla sopranu, ale także dla barytona i tenora oraz pozwala rozwinąć skrzydła dobrej orkiestrze, słynną Dinorah była legendarna Adelina Patti, to jednak urocza opera Mayerbeera przetrwała w szerszej świadomości właściwie w postaci...jednej arii "Ombre legere", którą popisywały się, podczas recitali, Maria Callas czy Joan Sutherland. A przecież ta opera komiczna ma olśniewające fragmenty, które, wyrwane z kontekstu, nie wywierają odpowiedniego wrażenia.
Tytułowa bohaterka ma do dyspozycji popisowe koloratury, które nasycone ekspresją, skłaniają do uznania Dinorah za siostrę Lucii Donizettiego, a elegijne i delikatne kantyleny mogłyby należeć do wokalnego arsenału Aminy z "Lunatyczki" Belliniego.
Patrizia Ciofi jest wyjątkową postacią współczesnej sceny operowej. To fascynujące jak włoska artystka potrafi każdą frazę nasycić emocjami i poezją. Jej muzykalność, operowanie światłocieniem, koloraturowa wirtuozeria i swoboda stylistyczna złożyły się na postać ujmującą i wzruszającą. Scena z arią "Ombre legere" była punktem szczytowym wieczoru - w śpiewie Ciofi, w jej delikatnych i kolorowych pasażach, trylach i koloraturach czułem szaleństwo goniącej za swym cieniem Dinorah. Scenę zakończył ogromny i zasłużony aplauz berlińskiej publiczności. Jednakże muszę gwiazdę zganić za niezbyt czytelny francuski, choć śpiewaczka mówi biegle w tym języku i jej dykcja zwykle jest bardzo poprawna.
  Ciofi bywa krytykowana. Myślę, że jej specyficznie zawoalowany głos i nie zawsze komfortowe wysokie tony nie trafiają do każdego gustu. Mnie jednak zawsze, ilekroć jej słucham, ujmuje szczerością interpretacji.
Włoska diwa miała godnych partnerów. Fantastycznie pod względem wokalnym, w roli Hoela, wypadł kanadyjski baryton Etienne Dupuis nawet jeśli interpretacyjnie i aktorsko pozostawał troszkę sztywny. Tego ostatniego z pewnością nie można było zarzucić wykonawcy partii Corentina, który w ujęciu Philippe'a Talbota był nie tyle sympatycznym głuptasem co żywiołowym spryciarzem. Obaj panowie imponowali znakomitą dykcją i bardzo idiomatycznym wykonaniem.



 Obok Ciofi bohaterem wieczoru był włoski dyrygent Enrique Mazzola, który bezbłędnie rozczytał i ubrał w dzwięki partyturę Meyerbeera. Znakomite rubata, elektryzująca scena burzy i przebudzenie natury w 3 akcie - wszystko w olśniewającym i wyrafinowanym kształcie, który wcale nie jest codziennością w występach orkiestry DOB. Jeżeli miałbym coś zarzucić to  niekiedy zbyt dużo decybeli z którymi musieli się zmagać śpiewacy, zwłaszcza Ciofi, której głos nie ma zbyt dużego wolumenu.

  

 Retransmisja koncertowego wykonania "Dinorah" na antenie Deutschlandradio Kultur, 4 października o godzinie 19. Potem nagranie zostanie opublikowane na CD.
http://www.deutschlandradiokultur.de/oper-konzertant-wiedergutmachung.1091.de.html?dram:article_id=297788

czwartek, 25 września 2014

Elektra assoluta

    
ELEKTRA Ryszarda Straussa przechodzi ostatnio okres artystycznego urodzaju. Mamy na świecie kilka bardzo dobrych wykonawczyń roli tytułowej, zdarzają się udane przedstawienia i to nawet w teatrach nie pierwszoplanowych jak np. w minionym sezonie w Warszawie gdzie była Ewa Podleś, wstrząsająca w roli Klitemnestry, a wraz z Christiną Goerke (Elektra) stworzyły duet o rzadkiej sile rażenia.
O ile jednak w TW ON obie panie zostawiły w tyle wszystkie pozostałe elementy przedstawienia o tyle to, co się wydarzyło w lipcu 2013 roku w Aix-en-Provence,  jest fenomenem na który, bywa, że publiczność czeka latami. Bo przywołajmy poczciwą opinię: opera może być czymś najwspanialszym pod słońcem, ale i czymś, co woła o pomstę do nieba. Bardzo dużo składników musi pasować i smakować, by operowe danie było nie tylko zjadliwe, ale stanowiło ucztę. W Aix nastąpiła fenomenalna osmoza bezbłędnej obsady, zjawiskowego  kierownictwa muzycznego i natchnionej, niestety, ostatniej przed nagłą śmiercią, pracy reżyserskiej Patrice'a Chereau.
Spektakl opublikowano niedawno na nośnikach DVD i Blu-ray. I muszę przyznać, że rzadko się zdarza, by nagrania tak przekonująco wyzwoliło doznania zapamiętane z teatru.
Akcję umieścił Chereau w nasłonecznionym śródziemnomorskim domu. Domu kobiet gdzie, mniej lub bardziej zawoalowane, opresja i przemoc, wypełzają niemal z każdego kąta. Przez pewien czas nie dawały mi spokoju silne skojarzenia z nieco zapomnianym dramatem Federica Garcia Lorki "Dom Bernardy Alba": słońce, półcienie, misterna siatka psychologicznej gry między kobietami w zamkniętej przestrzeni.
O tej "Elektrze" napisano już bardzo wiele, wizja sceniczna nieodżałowanego geniusza jest tak energetycznie i emocjonalnie spójna, a zarazem wieloznaczna  i uruchamiająca całe ogromne obszary tego, co wymyślono na temat kondycji Elektry i co wyinterpretowano z jej mitu, że nie będę Czytelników zanudzał  osobistą interpretacją. Jeśli ktoś z Was nie zna tego spektaklu - powinien koniecznie doń sięgnąć.


Arcydzieło Straussa obrosło wieloma schematycznymi ujęciami i wytrychami interpretacyjnymi. Chereau stara się nas przekonać, że nie wszystko, co mówi Elektra, jest jedyną prawdą o świecie przedstawionym, jej optyka niekoniecznie musi wszystko do końca tłumaczyć. Niekoniecznie musi być od początku do końca opętana zemstą, jej matka niekoniecznie jest potworem, a ojciec niekoniecznie herosem. Francuz dokonuje rewelacyjnych przesunięć sensów mitu i libretta. Matka prawdopodobnie kocha Elektrę i cierpi z powodu jej stanu. Tak naprawdę Klitemnestra ma wiele powodów, by zemścić się na Agamemnonie, który ją zdradził i poświęcił ich córkę Ifigenię.
Elektra nie tyle jest, wedle Patrice'a Chereau, ogarnięta rządzą zemsty, co pogrążona w depresji. Egzystująca na progu życia, w przedsionku ukierunkowanych emocji ujętych w ramy kultury i cywilizacji. Znaczące jest to, że w pierwszej scenie, w której widzimy bohaterkę, wyłania się ona niejako ze szczeliny, rozpadliny - Elektra nie należy do żadnego z porządków. Tkwi unieruchomiona w swoim buncie i niespełnieniu także seksualnym. Siostra - pełna i zwyczajna kobieta - budzi politowanie, a zarazem porządnie. Chrysotemis chce zwykłego i spokojnego życia. Elektra zaś pragnie cierpieć i chce odbierać wszystko na ostrzu noża. Inaczej nie chce i nie potrafi. Chereau nie daje też do końca jednoznacznych odpowiedzi z kim właściwie Elektra do końca się identyfikuje i czyich "interesów" chce bronić - matki czy ojca? Czy doprowadza do śmierci Klitemnestry metodycznie, czy raczej przypadkowo, z powodu przypływu frustracji? Darzy "zakazanym uczuciem" ojca, brata, czy może matkę?
Jedno jest pewne: reżyser nie uśmierca w ostatniej scenie Elektry. Zostają z Chrysotemis w domu same. Muszą dalej tam żyć i to jest najgorsze. Historia Elektry pozostaje otwarta.


Francuzki reżyser wydobył ze swoich artystów pełnię ich możliwości scenicznych. Evelyn Herlitzius tworzy rolę swego życia. Posługuje się jasnym, niemal dziewczęcym i jedwabiście miękkim głosem, a jej ciało nie ma chyba ekspresyjnych ograniczeń. Jest Elektrą niezwykle, że tak powiem, cielesną i zmysłową. Kulminacji sięga jej taniec wyglądający jak atak epilepsji bądz histerii...
Waltraud Meier jest  doświadczoną wykonawczynią Klitemnestry, którą wciąż śpiewa na największych scenach i najważniejszych festiwalach. Nigdy nie byłem entuzjastą niemieckiej sopranistki, uważam, że jej renoma, zwłaszcza we Francji, jest nieco przesadzona, ale muszę jej oddać, że, mimo balastu doświadczenia, w jej kreacji u Patrice'a Chereau nie ma cienia manieryzmów. Wpisała się perfekcyjnie w koncepcję reżysera, a kameralny rozmiar sceny w Aix pozwala jej śpiewać bez dyskomfortu, którym był jej późniejszy występ w tej roli w przepastnej Opera Bastille.
Zapewne można mieć jakieś drobne zastrzeżenia do Adrianny Pieczonki w roli Chrysotemis:  jej głos brzmi miejscami zbyt twardo, a "góry" są siłowe, ale to drobiazgi gdyż jej występ jest też kreacją wokalno-aktorską od początku do końca.
Wszystkie, nawet małe role, zostały tu obsadzone świetnie, a wśród nazwisk niespodziewanie odnajdujemy legendarną Robertę Alexander w roli V Służebnicy czy Renate Behle (Nadzorczyni), nawiasem mówiąc, mamę i nauczycielkę znakomitego niemieckiego tenora - Daniela Behle.


Obraz byłby niepełny gdyby za pulpitem dyrygenckim nie stanął Esa Pekka Salonen. I to już jest czysta magia. Fiński maestro poprowadził "Elektrę" zjawiskowo - każdy niuans psychologiczny, każdy moment i zwrot akcji znajduje ekwiwalent w partii orkiestrowej. Nawet więcej: dyrygent najwidoczniej współkreuje z reżyserem tę wyjątkową, ale i kompletną wizję "Elektry" Ryszarda Straussa. Finalmente!

sobota, 13 września 2014

Kamil Majchrzak

 JEST zaledwie osiemnastolatkiem. Na korcie momentami przypomina rozkapryszonego dzieciaka - rzuca rakietą, gdy mu nie wychodzi gra, po zepsutym woleju czy wyrzuconym forhendzie, na cały głos krzyczy do siebie: Ty debilu! Ciągle gestykuluje, coś mówi do swojego trenera, a nagle, po fantastycznym zagraniu, uśmiecha się od ucha do ucha, a wraz z nim cały kort.  Kamil Majchrzak. Najnowsza nadzieja polskiego tenisa. Mistrz wielkoszlemowego US Open w grze podwójnej chłopców z 2013 roku. Bo wtedy Kamil występował jeszcze jako junior. Od pewnego czasu przepoczwarza się z tenisowego baby w zawodowego gracza. Ten proces przebiega imponująco, bo w marcu tego roku wygrał zawody ITF w Kartagenie, w lipcu, w tej samej kategorii ITF Men's Circuit, triumfował w Michalovcach.
 Nic zatem dziwnego, że Kamil, mimo jeszcze bardzo niskiego rankingu ATP, był dla wielu kibiców jedną z  gwiazd Pekao Szczecin Open - największego międzynarodowego turnieju tenisa męskiego w Polsce.
Szczeciński challenger odbywa się od ponad dwudziestu lat, a przez turniej przewinęli się, na różnych etapach kariery, tak wybitni zawodnicy jak Nikolaj Dawidienko, Stan Wawrinka, Gael Monfils, tutaj występowali świetni polscy gracze - Łukasz Kubot, Jerzy Janowicz, swoją wielką karierę rozpoczynał debel Frystenberg-Matkowski.
Korty ziemne usytuowane są na obrzeżach śródmieścia, w willowej i pełnej zieleni dzielnicy, szczególnie wieczorne mecze, przy sztucznym świetle i zaglądających na kort centralny starych rozłożystych drzewach, mają niepowtarzalny klimat, którego nie jest w stanie oddać przekaz telewizyjny.


Nie ukrywam, że wybrałem się do Szczecina przede wszystkim po to, żeby, po raz pierwszy, zobaczyć Majchrzaka w akcji. Zawodnik mówił na konferencjach prasowych, że na Pekao Open przyjechał zmęczony, "na oparach paliwa", ale włoży do gry całe serce. I tak też było. Kamil rozgrywał w Szczecinie ciężkie trzysetowe pojedynki. Doszedł do ćwiećfinału w którym odpadł z wysoko tu rozstawionym Dustinem Brownem - bardzo sprawnym i błyskotliwym zawodnikiem, który wygrał w tym roku z samym Rafą Nadalem podczas prestiżowego turnieju w Halle.
Ćwierćfinał szczecińskiego turnieju to, jak dotąd, największe osiągnięcie osiemnastolatka z Piotrkowa Trybunalskiego w rozpoczętej właśnie karierze seniorskiej.
Kamil prezentuje styl gry, którego nie jestem fanem. Zawodnik stoi przede wszystkim za linią końcową, sporadycznie wchodzi w głąb kortu - stawia przede wszystkim na regularne przebijanie piłki, a w dogodnym momencie przechodzi do ataku, którym chce zdobyć punkt. Nie kreuje gry. I pewnie dlatego bywa określany "Polskim Djokovićem". Mam jednakże nadzieję, że chłopak zdaje sobie sprawę jak mordercze treningi wytrzymałościowe i diety stosuje serbski gwiazdor, by prowadzić tak eksploatującą grę obronną. O Rafie nie wspominając.
Wolę tenis szybszy, bardziej atakujący i ryzykowny. Uwielbiam tzw. chodzenie do siatki i zdobywanie punktu np. wolejem lub energetycznym, pełnym adrenaliny smeczem. Nie przepadam za ustawiczną grą z głębi kortu, bo często przypomina to gumę do żucia dla oczu. Zawsze więc będę większym zwolennikiem tenisa Rogera Federera niż Djokovića i Nadala. Ale potrafię docenić mozolne wypracowywanie przewagi sytuacyjnej i niespodziewany atak w wolne miejsce kortu. I to potrafi nasz Kamil. Jeszcze jest w jego tenisie bardzo dużo luk - gra na zbyt sztywnych nogach, wiele punktów chce wygrać "na stojąco". Kurczowe trzymanie się strefy za linią końcową powoduje, że wiele reaktywnych piłek po prostu się zatrzymuje  na siatce lub są zbyt łatwe dla przeciwnika. Jednakże jest zawodnikiem inteligentnym, błyskotliwie operuje piłką, sporo widzi na korcie i w związku z tym miewa kapitalne pomysły na atak - problem w tym, że wiele z tych ładnie wymyślonych zagrań, w kluczowych momentach psuje, jak np. w przegranym w Szczecinie meczu z Dustinem Brownem.


Czy talent tenisowy Kamila nie ulegnie rozproszeniu z powodu problemów z koncentracją i opanowaniem nerwów na korcie? Nie mamy jeszcze odpowiedzi na to pytanie. Ale znamy przykłady w polskim tenisie, gdy wielki talent musiał skapitulować po ciągłej walce z presją psychiczną. Z tego powodu nigdy nie rozwinął kariery singlisty, na jaką zasługiwał, Łukasz Kubot - wspaniały gracz ofensywny, błyskotliwy woleista, mistrz Australian Open w grze podwójnej. Problemy psychiczne powiązane z ciągłymi kontuzjami, rujnują karierę utalentowanej Urszuli Radwańskiej, siostry słynnej Agnieszki.
Jak będzie z Kamilem Majchrzakiem? Wszystko zależy jak szybko dojrzeje i okrzepnie w zawodowym tourze, a przede wszystkim jakich profesjonalistów spotka na swojej drodze. Na razie Kamil ma odważne plany. Na konferencji prasowej w Szczecinie powiedział, że odłożył trochę pieniędzy i zamierza w siebie zainwestować, by awansować w rankingu. Do końca roku planuje kilka ważnych startów, m.in w Ameryce Południowej.


Nie sposób jeszcze nie wspomnieć o świetnym występie innego młodziutkiego polskiego tenisisty- 17 letniego Jana Zielińskiego z Warszawy, który wraz z Kamilem, grał w deblu o awans do półfinału szczecińskiej imprezy. Mecz chłopcy wprawdzie przegrali z doświadczonym i o dziesięć lat starszym duetem australijsko-nowozelandzkim, ale pierwszego seta zdobyli w dużym stylu, a Zieliński pokazał świetne, pełne wyobraźni zagrania. Uwaga, talent!

wtorek, 9 września 2014

Prawie wielcy, smutno przegrani

   

  Turniej wielkoszlemowy US Open 2014 przeszedł do historii. O ile w turnieju kobiecym, zgodnie z planem i przewidywaniami, wygrała Serena Williams o tyle mężczyzni zgotowali w tym roku absolutną sensację. A właściwie jeden z nich -  Marin Cilić. 26 letni Chorwat wygrał turniej wielkoszlemowy po raz pierwszy w karierze.
 Ale, moim zdaniem, na jeszcze większą uwagę zasługują wielcy przegrani tegorocznego turnieju.
 Dunka polskiego pochodzenia-Karolina Wozniacka-rozegrała najlepszy turniej od czasów gdy przez wiele miesięcy była numerem jeden kobiecego tenisa. Ale już wtedy wielu komentatorów kpiło z niej, że fotel liderki zajmuje zawodniczka, która nie może się pochwalić przynajmniej jednym tytułem wielkoszlemowym. W 2009 Karolina osiągnęła finał US Open, który przegrała z legendarną Kim Clijsters. W tym roku, po ponad dwu latach stałego obniżania poziom gry i spadku w rankingu, Wozniacka ponownie stanęła przed szansą wygrania turnieju wielkoszlemowego. Znowu osiągnęła finał w Nowym Jorku.
Oddajmy Dunce sprawiedliwość. W swojej grze dokonała swoistej transgresji. Wydobyła typowe dla siebie walory - szczelną defensywę polegającą na świetnym bieganiu po korcie i odbieraniu prawie wszystkich piłek - a dodała do nich atak w doskonale wypracowanych przewagach sytuacyjnych, szczególnie widoczny w forhendowym uderzeniu wzdłuż linii lub w dobrym zachowaniu przy siatce, co było przez dłuższy czas ogromnym mankamentem Karoliny. Apogeum  znakomitej gry kombinacyjnej nastąpiło podczas meczu Wozniackiej z Marią Szarapową w czwartej rundzie. Właśnie ten mecz pozostawił wrażenie, że duńska zawodniczka jest już gotowa, by wreszcie sięgnąć po tenisowe złoto. Ćwierćfinałowy mecz  z Sarą Errani, gdzie pozwoliła Włoszce wygrać zaledwie jeden gem, tylko wzmocnił to odczucie. Spotkanie półfinałowe z rewelacyjną Chinką Shuai Peng było wprawdzie trudne, pojawiły się w grze Wozniackiej lekkie oznaki zmęczenia, ale to przecież naturalne.
I gdy byliśmy pewni, że Karolina, która ostatnio, jako jedna z nielicznych, była w stanie skruszyć siłę tenisa Williams, przynajmniej w jednym secie, tym razem postawi kropkę nad "i"  - finałowy występ Dunki okazał się bardzo rozczarowujący. Moim zdaniem Wozniacka okazała się klasycznym przykładem strachu przed wygraną. A gdy pojawia się strach, presja i nadmotywacja tenisistka defensywna i bierna z natury - wraca w meczu o wielką stawkę do swych korzeni. Karolina, podobnie jak nasza Agnieszka Radwańska, przebiła krótkie piłki na środek kortu, które Williams bezwzględnie atakowała. Podobnie jak jej krakowska przyjaciółka, Karolina postawiła w tym meczu na grę zachowawczą i bojaźliwą. W każdym innym meczu, przy takiej dyspozycji jak obecnie, Wozniacka najprawdopodobniej doprowadziłaby przynajmniej do trzeciego decydującego seta. Szkoda.


   Mam wrażenie, że coś podobnego się przydarzyło finaliście męskiego turnieju. Kei Nishikori grał w tegorocznym US Open fantastyczny tenis, który pozwolił mu wygrać z takimi przeciwnikami jak Milos Raonić, Stan Wawrinka czy Novak Djoković. I wszystko się rozpadło jak domek z kart w najważniejszym meczu o tytuł. Japończyk nie potrafił wejść na swoje najwyższe obroty. Grał nie o triumf, lecz o przetrwanie i doczołganie się do końca meczu. Co było tego powodem: brak rezerw fizycznych po ciężkich meczach w trakcie turnieju, czy ugięcie się pod presją psychiczną? Odpowiedz zna tylko on i jego współpracownicy. Temu wyjątkowemu tenisiście przychodzi tylko życzyć, żeby finał US Open nie okazał się jego jedynym i największym sukcesem. Bo stać go na wszystkie szczyty.


  Marin i Kei awansowali do top 10 rankingu ATP. Obaj mają szansę na występ w kończącym sezon turnieju Masters w Londynie.
Karolina, dzięki finałowi US Open, zajęła dziewiąte miejsce  rankingu WTA. I będzie się, być może, liczyła w walce o występ w kobiecym odpowiedniku Masters w Singapurze.