poniedziałek, 21 maja 2018

Lisa i Berlińczycy



Gwiazdą wieczoru miała być holenderska skrzypaczka Janine Jansen, która ostatnio chyba często odwołuje koncerty. I tak się też stało  5 i 6 maja w Filharmonii Berlińskiej gdzie miała zagrać z "Berlińczykami" Koncert d-moll Sibeliusa, cudowny, pełen świetlnych refleksów i intensywnej ekspresji utwór, który zapamiętałem przede wszystkim w interpretacji legendarnej Idy Haendel.
Wystarczyło jednak kilka pierwszych fraz by Janina pożeglowała w niebyt świadomości, choć wybitnej artystce życzymy szybkiego powrotu do zdrowia i na światowe estrady.
Ale to gruzińska skrzypaczka Lisa Batiashvili zajaśniała tego wieczoru pełnym blaskiem. Wszystkie dobre opinie o jej grze w pełni się potwierdziły. Trudności techniczne partytury Sibeliusa są równe jej urodzie. W grze Gruzinki jakiekolwiek trudności techniczne nie miały najmniejszego znaczenia gdyż płynęła przez ten koncert niczym magiczny żaglowiec mający pełny wpływ na siłę i kierunek wiatru. Ale podróż z Lisą była fascynująca: wielkiej urody dzwięk, niekończąca się paleta kolorów a przy tym rzadka prostota narracji co można nazwać wprost: grą natchnioną. Oczywiście, akordy, pasaże czy flażolety - Sibelius nie zapomniał umieścić w swoim utworze żadnej ze znanych wówczas sztuczek. Ale kreacja Batiashvili miała tyle szlachetności a zarazem spontanicznej emocjonalności, że wirtuozeria nie byla w jej grze w najmniejszym stopniu tematem godnym uwagi. Była oczywistością. Artystka otrzymała za swój występ frenetyczną owację.
  Berliner Philharmoniker pod wodza renomowanego fińskiego kapelmistrza, często współpracującego z tym zespołem, Paavo Jarvi potwierdziła, że, śmiem twierdzić, jest aktualnie najlepszym zespołem muzycznym na świecie. Hipnotyzujące i jednorodne brzmienie, fenomenalne panowanie nad ogromną skalą dynamiki, precyzyjna motoryka obok epickiej "rozlewności" w zagranej w drugiej części wieczoru - Symofnii nr 6 h-moll Szostakowicza. Po prostu: szał. Zwłaszcza, że ów słynny galop III części przechodził ludzkie pojęcie: orkiestra na żywo może to tak zagrać?! Myślałem o naszej Filharmonii Narodowej. To już nie jest różnica poziomów a lat świetlnych.
https://www.youtube.com/watch?v=pZtMVTBt8T4





środa, 9 maja 2018

Barokowe pogranicze


Ahlbeck tuż przy granicy z Polską, na wyspie Uznam


DWA sympatyczne wieczory na polsko-niemieckim pograniczu: spora dawka muzyki Baroku w stylowych i profesjonalnych odsłonach.
  Polskiego kontratenora Jakuba Józefa Orlińskiego, mimo już efektownej kariery międzynarodowej (np. okładka i wiodący wywiad jednego z numerów renomowanego niemieckiego miesięcznika operowego "Das Opernglas"), nie miałem wcześniej okazji posłuchać na żywo. Nadarzyła się okazja gdy artysta wystąpił w koncercie z modnym ostatnio zespołem muzyki dawnej   Il Pomo d’Oro w malutkim kościele ewangelickim owianym ostrą bałtycką bryzą, wzniesionym w nadmorskim Ahlbecku - bliźniaczym wobec pobliskiego Świnoujścia kurorcie, niekiedy nazywanym "niemieckim Cannes".
  Uznamski Festiwal Muzyczny to jeden z tych elementów kulturalnego pejzażu Meklemburgii-Pomorza Przedniego, który kłóci się z obiegowym obrazem biednego i zacofanego postenerdowskiego landu, którego nadmorskie tereny mają do zaoferowania surowy klimat bałtyckiego wybrzeża pełnego szarych i zimnych wydm, starych rybackich kutrów i przemykających w pośpiechu zakapturzonych nielicznych turystów, którzy z jakiejś masochistycznej pasji wybrali miast lazurowego wybrzeża - wietrzne wybrzeże Uznamu.
 Tymczasem, zwłaszcza wiosną i latem, Uznam tętni kolorami i mistrzowskimi dźwiękami. Nie może być inaczej gdyż odbywający się w wrześniu Usedomer Musik Festival iskrzy się od gwiazd muzyki klasycznej w nie mniejszym stopniu niż wcześniejszy ogromny Festiwal Muzyczny Meklemburgii-Pomorza Przedniego, który obejmuje swym zasięgiem cały olbrzymi region a największe gwiazdy angażowane są na koncerty w małych kościółkach niekiedy wyrastających w szczerym pomorskim polu...
 Występ Orlińskiego był niejako zapowiedzią Uznamskiego Festiwalu, który startuje we wrześniu.
25 letni Polak rozpoczął wieczór od muzyki...Francesca Nicoli Fago - nazwisko po usłyszeniu którego zapewne i wielu zaprzysięgłych admiratorów tego repertuaru unosi ze zdziwienia brwi. 18 wieczny kompozytor urodził się w Taranto w Apulli, które słynie z tańca "tarantella". Słowem drugorzędny czy nawet trzeciorzędny twórca, ale jego fragment "Tam non spendet" dał pole do popisu młodemu śpiewakowi. Podziwiałem niesamowitą technikę oddechową, wyrafinowane frazowanie i ogromną paletę kolorów. Jak się potem okazało były to stałe walory artysty, choć nie jedyne. Potem pierwsze wielkie nazwisko tego wieczoru: Vivaldi. Zabrzmiał Cum dederit” z motetu „Nisi Dominus”. Fragment wprost idealny dla Orlińskiego gdyż, jak się okazuje, artysta czuje się najpewniej tam gdzie może budować nastrój melancholii i narrację elegii. I ponownie pokazał swą wyborną kontrolę oddechu, nienaganne frazowanie w długich zdaniach muzycznych gdzie olśniewała długość i barwowa jednorodność tonu przy jednoczesnej umiejętności żywego kolorowania śpiewanego tekstu. Tryle niewymuszone i nieskazitelne, perfekcyjne fermaty i dobra znajomość barokowej retoryki - dopełniły całości.
J.J.Orliński w Evangelische Kirche (Seebad Ahlbeck, 13 kwietnia 2018)

I wreszcie po przerwie gigant - Haendel. I diametralna zmiana nastroju. Orliński na chwilę wcielił się w Arsacesa w arii "Furibondo Spira il vento" z rzadko wystawianej opery komicznej "Partenope". Śpiew naszego kontratenora nabrał niespotykanego przed przerwą wigoru a skoro śpiewał niemal u stóp Bałtyku więc można spokojnie jego śpiew w tym fragmencie koncertu przyrównać do  bałtyckiej nawałnicy. Bez problemu radził sobie z morderczymi szesnastkami w tej arii choć wysokie B, być może, zabrzmiało nazbyt ostro. Da capo wydało mi się jeszcze bardziej, by tak rzec, emfatyczne.
Wydaje mi się jednak, że Jakub Józef Orliński odrobinę mniej pewnie się czuje we fragmentach wybitnie wirtuozowskich gdzie jego śpiew, choć w najwyższym stopniu profesjonalny, zatraca nieco indywidualność, którą śpiewak uwodzi słuchacza we fragmentach elegijnych.
Haendel był mniej więcej rówieśnikiem Orlińskiego gdy napisał "Agrippine". Wielu badaczy uważa, że to jego pierwsze z serii arcydzieł. Usłyszeliśmy recytatyw i arię Ottona "Voi che udite" gdzie śpiewak popisywać się może jedynie w centralnym rejestrze głosu: długimi frazami i oddechem. Dodatkowo Orliński udowodnił jak płynnym się posługuje legatem i jak dużą i skuteczną wagę przywiązuje do dykcji śpiewanego tekstu.
I wreszcie aria A dispetto d'un volto ingrato" z "Tamerlana" gdzie Orliński niczym Marilyn Horne popisywał się nagłymi skokami do niskich piersiowych tonów, by po chwili się wynurzyć na powierzchnię swego bursztynowego głosu.
 Towarzyszący Orlińskiemu zespół stał wyraźnie w jego cieniu. Pomo D'oro znalazł wsparcie w osobie słynnej autorki kryminałów i szczodrej mecenaski sztuki Donny Leon (była obecna na widowni, wcześniej zaoferowała tzw. słowo wiążące gdzie w superlatywach się wyrażała o soliście wieczoru) dzięki czemu młodzi muzycy pod wodzą charyzmatycznego klawesynisty Maxima Emelyanycheva występują w najlepszych salach, z czołowymi solistami (m.in Joyce Di Donato, Patrizia Ciofi i Franco Fagioli) i budują efektowną dyskografię. Problem polega na tym, że słychać w tym zespole świetnych muzykow, ale całość raczej nie wyrasta ponad średni przyzwoity poziom co może sugerować, że w błyskotliwej karierze na europejskich estradach  " Il Pomo d'Oro" bardziej niż muzyka pomagają pieniądze niezmordowanej Donny Leon.

Jakub Józef Orliński, młody przystojny i wysportowany mężczyzna - wymarzony "materiał" dla dzisiejszych reżyserów w teatrach operowych



   Tymczasem samym kunsztem doskonale się broni Berliner Barock Solisten, którzy z materiałem z-dla wielu melomanów-kultowej płyty "Brandenburg Concertos" wystąpili, także w kwietniu, w złotej sali Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie - instytucji, która w ciągu ostatnich sezonów stała się ważnym muzycznym adresem nie tylko dla szczecinian, ale i dla niemieckich sąsiadów z polsko-niemieckiego pogranicza. Pewnie zadziałała siła kontrastu, ale futurystyczne wnętrza szczecińskiej Filharmonii okazały się wyjątkową ramą dla muzyki barokowej i aż szkoda, że po taki repertuar osoby programujące sezony tak rzadko sięgają.
Krytycy zazwyczaj przedkładają nad Barokowych Solistów z Berlina wcześniejszy projekt Reinharda Goebela - Musica Antiqua Koln i ich nagranie "Brandenburskich" jeszcze bodaj z lat osiemdziesiątych. Nie jestem tego pewien pomijając już osobliwość tego "konkursu". Wielu z muzyków "Barokowych Solistów" na co dzień zasiada w Berliner Philharmoniker co już samo jest dużą rekomendacją. Ale nawet pomijając ten fakt - zespół grał po mistrzowsku. Choć może nawet nie o mistrzostwo warsztatowe tu chodzi, ale o fenomenalną radość wspólnego muzykowania jaka biła od berlińczyków a co jest prawie nieobecne wśród muzyków polskich orkiestr grających z minami jakby ktoś ich przykuł do pulpitów za karę.
Nie wiadomo było co bardziej podziwiać: kapitalne artystyczne porozumienie, istną feerię barw i perfekcyjnie odmalowanych dźwiękami nastrojów czy umiejętność przeplatania fantastycznej pracy zespołowej z solistycznymi popisami najwyższego kunsztu. Myślę jednak, że bezbłędne współdziałanie muzyków w ramach Bachowej polifonii jest tym walorem, który powoduje, że ich kreacja w Koncertach Brandenburskich jest jedną z absolutnie czołowych w historii wykonań.
Jedyny "minus" tego wieczoru był następujący: owacja na stojąco i...brak bisu. A takich muzyków można słuchać bez końca. Najwytrwalsi mogli się spotkać z berlińskim zespołem po koncercie w holu filharmonii gdzie muzycy cierpliwie odbierali komplementy i podpisywali płyty.

Berliner Barock Solisten w Filharmonii Szczecińskiej