wtorek, 28 października 2014

Mistrzynie i celebrytki



  SEZON  kobiecych rozgrywek za nami. Zwieńczyły go nieoficjalne mistrzostwa świata WTA, które po raz pierwszy odbyły się w Singapurze. I wszystko się zakończyło zgodnie z planem. Królowa jest tylko jedna. Serena Williams wygrała wszystko, czyli zdobyła mistrzostwo i czek na ponad dwa miliony dolarów oraz pozostała na fotelu liderki. Panie się rozjechały do swoich zajęć. Jedne, jak np. Agnieszka Radwańska, na wakacje, by się smarować olejkiem do opalania i leżeć na gorącej plaży, inne, by dalej trenować, szukać  bardziej profesjonalnego wsparcia i jeszcze ambitniejszych celów.
Wielu narzeka na aktualny poziom damskich zmagań w tenisie. To pewnie typowa ludzka przywara odnosząca się do wielu dziedzin życia. - Kiedyś to była młodzież! - Kiedyś to były tenisistki! - Kiedyś śpiewali Callas, Tebaldi i Pavarotti, a teraz ?!
Myślę, że takie zestawienia ludzi kręcą, mają zawsze dyskretny urok sportu kanapowego, gdy przed telewizorem można spekulować kto lepszy, a kto gorszy. Ale czy jest to do końca uczciwe? Takie proste zestawienia osób z różnych czasów, epok, warunków i kontekstów? Czy legendarna tenisistka Martina Navratilova chodziłaby teraz bez przerwy do siatki i popisywałaby się swoimi agresywnymi wolejami gdyby zaczęły ją ostrzeliwać aktualne gwiazdy w rodzaju Williams, Szarapowej czy Kvitovej? A Martina Hingis z swa finezyjną grą? Dzisiejszy tenis kobiet jest inny: bazujący na sile uderzeń z głębi kortu i znakomitym przygotowaniu fizycznym. Niezależnie od wzrostu i wagi wszystkie dziewczyny ze ścisłej czołówki przede wszystkim tak właśnie muszą grać, oczywiście, dodając jakieś własne firmowe elementy, które decydują o ich tenisowej tożsamości. Myślę więc, że poziom pewnie nie jest obecnie ani wyższy, ani niższy niż drzewiej bywało, ale, być może, bardziej niż kiedyś wyrównany w obrębie pierwszej pięćdziesiątki rankingu.
To, co pewnie dzisiejszy tenis kobiecy odróżnia od przeszłości to ogromne pieniądze. O takich zarobkach, nawet w mniejszych i słabo obsadzonych turniejach, dawne gwiazdy mogły pomarzyć. Dzisiaj WTA, zarządzająca kobiecymi rozgrywkami, jest potężną biznesowo organizacją mającą kolosalne wpływy z transmisji telewizyjnych, umów sponsorskich czy licencji turniejowych.



WTA bardzo  dba, by kobiecy tenis był jak najatrakcyjniejszym produktem, który można sprzedawać w mediach. Przykładem może być choćby dwudziestoletnia, ogromnie utalentowana, kanadyjska tenisistka, Eugenie Bouchard, promowana przez organizację i współpracujące z nią firmy PR, na przyszłą największą gwiazdę rozgrywek, "następczynię Szarapowej". Piękne zdjęcia na których Genie pozuje w seksowych pozach mają być niby dodatkiem do poważnej kariery tenisowej, ale czasem można odnieść wrażenie, że śliczna Kanadyjka zaczyna się trochę gubić między marketingiem a kortem. Presja sportowa i ogrom obowiązków pozatenisowych najwyraźniej przełożył się na fakt, że Bouchard nie była w stanie w Singapurze wygrać ani jednego meczu, co więcej, przegrała je wszystkie w kiepskim stylu. Ale też, powiedzmy jasno, rozgłos wokół Kanadyjki ma podstawy. Podczas, gdy nasza Agnieszka musiała kilka lat profesjonalnej kariery czekać na pierwszy finał wielkoszlemowy, wcześniej nie mogąc pokonać nawet bariery ćwierćfinału, Bouchard, w wieku 20 lat, ma już finał Wimbledonu, półfinał Roland Garros i Australian Open oraz  fortunę na koncie bankowym. I tego wszystkiego dokonała tylko podczas jednego, zakończonego właśnie, sezonu!


  Dzisiejsze gwiazdy tenisa nie mogą sobie pozwolić, jak niegdyś np. nieśmiała i wycofana prywatnie Steffi Graf (ponad dwadzieścia tryumfów wielkoszlemowych i złoty medal olimpijski), na skupienie się tylko na rozgrywkach i dyskretne trenowanie w zaciszu kortu technicznego. Nic z tych rzeczy! Dzisiaj każdy trening fan lub  hejter może nagrać telefonem i wrzucić na YT z odpowiednim, nie zawsze sympatycznym, komentarzem. Tenisistki przed każdym dużym turniejem muszą brać udział w tzw. Play Party, gdzie kroczą po czerwonym dywanie i pozują fotoreporterom w kreacjach od najlepszych projektantów. Losowanie tzw. drabinki turniejowej podczas "Masters" jako żywo przypomina ceremonię oscarową.


Jedne tenisistki, jak Maria Szarapowa, doskonale się w tym odnajdują, inne wyraźnie mylą celebryctwo z profesjonalizmem. Szarapowa od lat bezbłędnie łączy bycie jedną ze światowych marek popkulturowych i biznesowych ze statusem wielkiej i głodnej sukcesów sportsmenki. Tymczasem Agnieszka Radwańska wyraźnie się ostatnio pogubiła i trudno orzec na czym jej zależy: na byciu dobrze wycenianym nazwiskiem na lokalnym rynku reklamowym czy na dalszym rozwoju sportowym?
   Problemy Agnieszki widać chyba szczególnie na tle zawodniczki, która przebojem się wbiła  do
 czołówki i jest obecnie trzecią tenisistką świata. Dla 23 letniej Rumunki Simony Halep Radwańska była przez długi czas istnym postrachem. - Nigdy z nią nie wygram - miała kiedyś, po kolejnym przegranym meczu, powiedzieć Halep. Dzisiaj jest zawodniczką o co najmniej klasę lepszą od Polki. Obie są skromnego wzrostu i wagi, obie z natury nie są w stanie wkładać takiej siły i energii w uderzenia jak np. Kvitova czy Szarapowa. Ale o ile Halep gra, żeby wygrać - Radwańska gra, żeby nie przegrać. Jeszcze niedawno nasza najlepsza zawodniczka wraz z trenerem przekonywali publiczność, że ich celem jest zdobycie wielkoszlemowego mistrzostwa, osiągnięcie 1 miejsca w rankingu. W licznych wypowiedziach pobrzmiewała sugestia, że na drodze do tych celów stoją wysokie i silne zawodniczki - Azarenka i Szarapowa - które nie pozwalają naszej gwieździe rozwinąć skrzydeł.
Tymczasem Azarenka odeszła w siną dal, Chinka Li Na zakończyła karierę, Szarapową nękają kontuzje i spadki formy, a mimo to Agnieszka Radwańska, choć nie miewa problemów zdrowotnych wykluczających ją z rozgrywek i gra regularnie we wszystkich dużych i mniejszych turniejach, nie była w stanie nawiązać walki o top 3. Walczy teraz o to, bo nie wypaść z pierwszej dziesiątki rankingu WTA. Z wielkich zapowiedzi i wielkich nadziei jej fanów niewiele zostało. Krakowiance gra się coraz trudniej, coraz częściej przegrywa z przeciwniczkami z odległych miejsc rankingowych, a brak odpowiedniego przygotowania fizycznego wychodzi już w każdym jej meczu.
 Mimo, że w rozgrywkach pojawiło się sporo tzw. "młodych głodnych", czyli zdolnych i ambitnych nastolatek i dziewcząt urodzonych po 1990 roku, nie wzięły jeszcze szturmem szerokiej czołówki. Jedynie wspomnianej Bouchard się udało. Kariera Simony Halep, choć też wystrzeliła w górę dopiero w 2014 roku, to jednak dla wtajemniczonych nie jest aż takim zaskoczeniem, bo Rumunka od dłuższego czasu przebywała na zapleczu czołówki i widać było potencjał, który w każdej chwili może zaowocować.
Jaki będzie 2015 rok w kobiecym tenisie? Więcej tenisowego mistrzostwa czy więcej celebryctwa? Czy zegar kariery  Sereny Williams już zaczął wsteczne odliczanie? Czy Simona Halep wygra turniej wielkoszlemowy i będzie nową liderką, a może wróci do dawnej, jak widać było w ostatnich tygodniach jeszcze nie zgranej, roli liderki -  Karolina Wozniacka? Aga Radwańska już definitywnie zakopała na plaży ambicje sportowe czy jednak wróci z nowymi celami i nową jakością w grze? Czy piękna i seksowna, jedna z celebryckich ikon WTA, Ana Ivanović na dłużej zagości w top 5, a może pójdzie wyżej?
Pierwsze odpowiedzi na te i inne pytania otrzymamy dopiero w styczniu 2015 roku gdy się zakończy  pierwszy turniej wielkoszlemowy w dalekiej Australii.

 

wtorek, 14 października 2014

Diana Damrau zaśpiewała Meyerbeera

   
Il Palazzetto Bru Zane to stowarzyszenie z siedzibą w Wenecji oddane propagowaniu, a często odkrywaniu na nowo, francuskiego dziedzictwa muzycznego XIX wieku. Pod ich auspicjami odbywają konferencje muzykologiczne (np. niedawno w Berlinie poświęcona Meyerbeerowi), koncerty i realizowane są nagrania.
Ostatnio postanowili uczcić 150 rocznicę śmierci Giacomo Meyerbeera: w Berlinie odbyło się, omówione na blogu, koncertowe wykonanie rzadko prezentowanej opery "Dinorah". Koncert w Filharmonii Berlińskiej okazał się dużym sukcesem i, miejmy nadzieję, jego wysoki poziom potwierdzi wydana niedługo płyta.
Kilka dni póżniej, 6 października, zabrzmiał, również z logo Il Palazzetto Bru Zane,  prawdziwie luksusowy koncert arii z  oper twórcy "Hugenotów" w rzymskim Auditorium  Parco della Musica, którego gwiazdą była niemiecka sopranistka, Diana Damrau. Koncert luksusowy, bo śpiewaczce towarzyszyła renomowana orkiestra i chór Akademii Świętej Cecylii, a za pulpitem dyrygenta stanął sam Antonio Pappano.
Była więc gwiazda, stawiła się rozentuzjazmowana publiczność, zjechali znani krytycy, czego chcieć więcej?
Moim zdaniem wydarzenie udało się połowicznie.
Diana Damrau przed laty oczarowała świat dwiema niemieckojęzycznymi rolami: Królową Nocy z "Czarodziejskiego fletu" Mozarta a potem perlistą Zerbinettą z "Ariadny na Naxos" Ryszarda Straussa. Do młodej śpiewaczki zgłosiła się jedna z dużych wytwórni płytowych i wkrótce kariera Niemki dostała nieprawdopodobnego, mówiąc kolokwialnie, kopa. Nagrywa recital za recitalem, gna przez repertuar włoski i francuski z prędkością antylopy. Rozchwytywana przez teatry w repertuarze wczesnoromantycznego bel canto, objechała właśnie największe sceny z "Traviatą" Verdiego, a teraz chyba zamierza przysiąść nad repertuarem francuskim stąd koncert Meyerbeera i prawdopodobnie jej sceniczny debiut w roli księżniczki Isabelle w "Robert le Diable", wcześniej jednak zaśpiewa w Wiedniu swą pierwszą Leile w "Poławiaczach pereł" G. Bizeta.
Słuchając Damrau w Rzymie zastanawiałem się nad zaskakującym przebiegiem niektórych  karier wokalnych. Ta świetna niegdyś niemiecka koloratura przestawiła się na romantyczne role włoskie i francuskie. Jednakże w tych partiach, wymagających zróżnicowanej palety kolorów, prostoty, a zarazem ekspresyjności frazowania, swobodnej, a nie siłowej wirtuozerii, głos Niemki brzmi jednowymiarowo, zimno i monotonnie. Utraciła przy tym dawną celność i jakość najwyższych tonów.
Dwa fragmenty rzymskiego koncertu budziły duże wątpliwości: w niezwykle trudnej scenie Palmidy “D’una madre disperata…Deh! Mira l’angelo…Con qual gioia le catene” z "Il crociato in Egitto" widać było wszystkie szwy, a nawet fastrygi jakby to wokalne ubranie było dla śpiewaczki za ciasne, dopiero nieśmiało przymierzane...
Jeszcze gorzej wypadła wirtozowska aria "Ombre legere" z "Dinorah" gdzie Damrau śpiewała za głośno, za mocno i wyraznie się siłując z pasażami, trylami i koloraturami, które brzmiały raz atletycznie innym razem wręcz wrzaskliwie. Z delikatną i dziewczęcą Dinorah nie miało to wspólnego nic zgoła..
Punktem szczytowym wieczoru był fragment z "Roberta le diable " - "Robert, toi que  j'aime". Najwyrazniej tu śpiewaczka czuła się najswobodniej.
Równie dobre wrażenie pozostawiła słynna, zapamiętana dzięki genialnemu wykonaniu Joan Sutherland,  aria Marguerite de Valois  “O beau pays de la Touraine” z "Hugenotów". To jedyna rola Meyerbeera, którą, jak dotąd, Damrau zaśpiewała w całości - w 2002 roku we Frankfurcie nad Menem.
Cały program koncertu był zresztą bardzo wartościowy, bo osadził twórczość Meyerbeera w szerokim kontekście opery włoskiej (Rossini) i niemieckiej (Wagner). Szkoda tylko, że ceniony przeze mnie Antonio Papano nie był chyba do końca...sobą. Uweturę do "Semiramidy" Rossiniego poprowadził wręcz brutalnie, w wielu momentach muzyki Meyerbeera zabrakło subtelności.
Publiczność jednak była ogromnie ukontentowana fetując Dianę Damrau ile sił w rękach i gardłach. I ta przesadzona reakcja też była dla mnie problemem. Ale to już osobny temat.

piątek, 3 października 2014

Ciofi w pogoni za cieniem. Dinorah w Berlinie.

 DEUTSCHE Oper Berlin postanowiła uhonorować urodzonego w stolicy Niemiec Giacomo Meyerbeera -  żydowskiego kompozytora komponującego czołowe dzieła francuskiej grand opera. W następnych sezonach teatr wystawi m.in "Afrykankę" z Sophie Koch i Robertem Alagną oraz "Hugenotów" z Juanem Diego Florezem. Cykl rozpoczęto jednak od koncertowej wersji "Dinorah" z Patrizią Ciofi. Libretto, które można ewentualnie nazwać niezbyt szczęśliwym, wymagałoby zapewne karkołomnych zabiegów reżyserskich, a sam spektakl wyjątkowych działań marketingowych aby przyciągnąć komplet publiczności na kilka przedstawień. Wersja koncertowa jest, zdaje się, w przypadku tego niezwykle atrakcyjnego muzycznie i wokalnie dzieła najsensowniejszym rozwiązaniem. Drugim powodem pozbawienia "Dinorah" kształtu scenicznego jest trwający w DOB lifting więc imprezę zorganizowano w gościnnych progach Filharmonii Berlińskiej.
 Wyznam, że jestem admiratorem twórczości Meyerbeera - jego styl uważam za niepowtarzalny, partytury operowe twórcy "Roberta Diabła" są zazwyczaj niezwykle błyskotliwe w warstwie orkiestrowej i wokalnej. Bardzo rzadko pojawiają się obecnie na światowych scenach. Zapewne nie tylko ze względu na ich obszerność i reżyserskie wyzwania, ale powodem może być bariera stylistyczna i wirtuozowska dla wielu dzisiejszych śpiewaków. Jak sięgnę pamięcią to w ostatnich latach pokazano m.in "Hugenotów" w Liege, "Il crociato in Egitto" w Wenecji, "Robert le Diable" w Londynie...Niewiele :(
  "Dinorah" to rarytas wśród rarytasów. Znalazłem w czeluściach Internetu tylko jedno przedstawienie, które wystawiono w 2001 roku we francuskim Compiegne. Dyskografia jest wyjątkowo szczątkowa i przypominam sobie zaledwie nagranie w barwach angielskiej "Opera rara" sprzed lat.
Mimo, że opera jest polem do popisu nie tylko dla sopranu, ale także dla barytona i tenora oraz pozwala rozwinąć skrzydła dobrej orkiestrze, słynną Dinorah była legendarna Adelina Patti, to jednak urocza opera Mayerbeera przetrwała w szerszej świadomości właściwie w postaci...jednej arii "Ombre legere", którą popisywały się, podczas recitali, Maria Callas czy Joan Sutherland. A przecież ta opera komiczna ma olśniewające fragmenty, które, wyrwane z kontekstu, nie wywierają odpowiedniego wrażenia.
Tytułowa bohaterka ma do dyspozycji popisowe koloratury, które nasycone ekspresją, skłaniają do uznania Dinorah za siostrę Lucii Donizettiego, a elegijne i delikatne kantyleny mogłyby należeć do wokalnego arsenału Aminy z "Lunatyczki" Belliniego.
Patrizia Ciofi jest wyjątkową postacią współczesnej sceny operowej. To fascynujące jak włoska artystka potrafi każdą frazę nasycić emocjami i poezją. Jej muzykalność, operowanie światłocieniem, koloraturowa wirtuozeria i swoboda stylistyczna złożyły się na postać ujmującą i wzruszającą. Scena z arią "Ombre legere" była punktem szczytowym wieczoru - w śpiewie Ciofi, w jej delikatnych i kolorowych pasażach, trylach i koloraturach czułem szaleństwo goniącej za swym cieniem Dinorah. Scenę zakończył ogromny i zasłużony aplauz berlińskiej publiczności. Jednakże muszę gwiazdę zganić za niezbyt czytelny francuski, choć śpiewaczka mówi biegle w tym języku i jej dykcja zwykle jest bardzo poprawna.
  Ciofi bywa krytykowana. Myślę, że jej specyficznie zawoalowany głos i nie zawsze komfortowe wysokie tony nie trafiają do każdego gustu. Mnie jednak zawsze, ilekroć jej słucham, ujmuje szczerością interpretacji.
Włoska diwa miała godnych partnerów. Fantastycznie pod względem wokalnym, w roli Hoela, wypadł kanadyjski baryton Etienne Dupuis nawet jeśli interpretacyjnie i aktorsko pozostawał troszkę sztywny. Tego ostatniego z pewnością nie można było zarzucić wykonawcy partii Corentina, który w ujęciu Philippe'a Talbota był nie tyle sympatycznym głuptasem co żywiołowym spryciarzem. Obaj panowie imponowali znakomitą dykcją i bardzo idiomatycznym wykonaniem.



 Obok Ciofi bohaterem wieczoru był włoski dyrygent Enrique Mazzola, który bezbłędnie rozczytał i ubrał w dzwięki partyturę Meyerbeera. Znakomite rubata, elektryzująca scena burzy i przebudzenie natury w 3 akcie - wszystko w olśniewającym i wyrafinowanym kształcie, który wcale nie jest codziennością w występach orkiestry DOB. Jeżeli miałbym coś zarzucić to  niekiedy zbyt dużo decybeli z którymi musieli się zmagać śpiewacy, zwłaszcza Ciofi, której głos nie ma zbyt dużego wolumenu.

  

 Retransmisja koncertowego wykonania "Dinorah" na antenie Deutschlandradio Kultur, 4 października o godzinie 19. Potem nagranie zostanie opublikowane na CD.
http://www.deutschlandradiokultur.de/oper-konzertant-wiedergutmachung.1091.de.html?dram:article_id=297788