wtorek, 18 kwietnia 2017

Trzy karty


Światowa mekka melomanów: Filharmonia Berlińska w opakowaniu "Cyrku Karajana"

Dzisiaj nie będzie ani tenisowo, ani operowo lecz po prostu: muzycznie. Czasami się tak zdarza, że w bezpośrednim sąsiedztwie pojawiają się w naszym melomańskim życiu wieczory obok których nie sposób przejść obojętnie. Tak było na przełomie marca i kwietnia. Szkoda mi było nie utrwalić paru luźnych impresji na ich temat. Trzy piękne muzyczne karty. Wieczory, która pozostają długo w pamięci. Dwa z nich spędziłem w Szczecina a jeden w Berlinie.
 Christian Tetzlaff z pewnością od lat znajduje się w ścisłej światowej czołówce skrzypków - jako solista i kameralista. Jego wiolinistyka może fascynować, ale  zapewne budzi też znaczny sprzeciw jak wszystko co nazbyt indywidualne. Bo Niemiec gra bardzo ekspresyjnie i nie ma oporów by potoczne piękno brzmienia złożyć na ołtarzu ekspresji właśnie - grania niekiedy chropowatego, nadmotorycznego, o silnych kontrastach dynamicznych i agogicznych. O ile jednak w takich przypadkach zwolennicy takiego wykonawstwa przymykają oko na nieścisłości techniczne to w odniesieniu do Tetzlaffa jedni i drudzy - entuzjaści i przeciwnicy -mogą liczyć na pełen komfort. Skrzypek jest w ścisłym znaczeniu tego słowa - wirtuozem. Prezentuje technikę absolutnie wyborną - nieskazitelną intonację, domkniętą w każdym calu frazę i perfekcyjne operowanie barwą.
Reszta to, bagatela, wartości dodane: żelazna logika interpretacji i rzadka umiejętność emocjonalnego komunikowania się z publicznością co zarezerwowane jest dla największych. W Filharmonii w Szczecinie Christian Tetzlaff (jego ojciec urodził się w niemieckim Stettinie więc dla skrzypka była to wizyta w pewnej mierze sentymentalna) zagrał z miejscową orkiestrą pod batutą norweskiego dyrygenta Rune Bergmanna Koncert nr 2 BB 117 Beli Bartoka. Fascynujące były te momentalne przeskoki z energetycznej narracji w stronę ekstatycznego fortissimo do balsamicznego pianissimo. A przy tym kreacja kompletna, głęboko osobista i bez cienia narcyzmu.

Christian Tetzlaff w Filharmonii Szczecińskiej



   3 kwietnia w dużej sali Filharmonii Berlińskiej pojawił się w recitalu chopinowskim długo tu oczekiwany Maurizio Pollini. To nic, że wielka metropolia i jedna z najsłynniejszych estrad koncertowych świata: wypełnić niemal po brzegi taką salę publicznością są w stanie na recitalu w środku tygodnia tylko nieliczni. Pollini to, oczywiście, żywa legenda fortepianu a repertuar jest szczytem możliwości technicznych i wyrazowych jakie można wydobyć z tego instrumentu. Do włoskiego mistrza przyległo wiele sformułowań mających tłumaczyć jego sztukę wykonawczą: "piękna abstrakcja", "intelektualista fortepianu", "filozof fortepianu" i wiele innych. Pollini jest człowiekiem 75 letnim. Takich wirtuozów często rozgrzeszamy z wpadek pamięciowych i technicznych. I tak było w przypadku mediolańczyka, który grał Chopina niekiedy jak by dążył do swego rodzaju dekonstrukcji osławionego chopinowskiego idiomu: akcenty były zaskakujące, frazę obciążały rubata a innym razem zdumiewała emocjonalna powściągliwość w miejscach gdzie aż się prosi o wybuch temperamentu. Jedna cecha Polliniego pozostała niezmienna: zjawiskowo piękny dźwięk, maestria w operowaniu niuansami dynamicznymi i kolorystycznymi. Włoch doprowadził też do ekstremum abstrakcyjność swego przekazu: nie jesteśmy w stanie "podłożyć" żadnych obrazów. Jego gra jest potokiem idei i wrażeń oderwanych od jakiejkolwiek potoczności. Grał m.in dwa nokturny z op.27, Balladę f moll op.52 i Scherzo h moll op.20. Ale objawienie przyszło na koniec gdy zagrał jak nikt przed nim Sonatę nr 3 h moll op.58. Skwitowanie tej kreacji paroma zdaniami byłoby nietaktem więc pozwólcie Państwo, że reszta będzie milczeniem. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że zerwała się frenetyczna owacja a publiczność w Berlinie zgotowała Mistrzowi długi stojący aplauz.
Maurizio Pollini zagrał w Berline recital chopinowski, 3 kwietnia



  5 kwietnia w sali kameralnej Filharmonii im. Karłowicza w Szczecinie pojawił się jeden z czołowych kwartetów smyczkowych świata - Belcea Quartet. Podobnie jak kilka dni wcześniej w katowickim Nosprze koncert niespodziewanie przeniesiono z dużej sali symfonicznej do kameralnej właśnie. Oficjalny powód brzmiał tajemniczo: "z przyczyn technicznych". Tajemnicą Poliszynela w Szczecinie i Katowicach jest, że organizatorów zaskoczyło umiarkowane zainteresowanie publiczności. I choć malutka, 200 osobowa, sala kameralna Filharmonii zapełniła się wreszcie publicznością to, mimo wszystko, otwarte pozostaje pytanie: dlaczego na polskiej publiczności nie robi wrażenia kameralistyka a zwłaszcza w światowej klasy wykonaniu. Bo Belcea po raz kolejny udowodnił, że najwyższej miary profesjonalizm łączy z wprost nieograniczoną wyobraznią interpretacyjną. Tak było w przypadku Kwartetu smyczkowego nr 3 F dur op.73 Szostakowicza a zwłaszcza kwartetu e moll op.59 nr 2 Beethovena. Na bis fragment z Antona Weberna, niestety, już nie pamiętam z czego. Ale, być może, przy okazji był to ukłon artystów w stronę tradycji muzycznych niemieckiego Szczecina gdzie Webern był, u progu swojej kariery, dyrektorem muzycznym Teatru Miejskiego.

Belcea Quratet w sali kameralnej Filharmonii w Szczecinie (w ramach Wielkanocnego Festiwalu Beethovenowskiego)

piątek, 7 kwietnia 2017

Gejowski dramat w gejowskim Berlinie





 Wreszcie postanowiłem spisać kilka wrażeń z niedawnego prawykonania opery Andrei Lorenzo Scartazzini "Edward Drugi". 46 letni szwajcarski kompozytor zmierzył się z legendą homoseksualnego króla ale i dramatem Christophera Marlow'a - niesłusznie uważanego niekiedy za przestrzały.
Libretto na motywach dramatu napisał Thomas Jonigk. Niezbyt wiele ma wspólnego z tekstem elżbietańskim i świeża lektura przed obejrzeniem spektaklu mogła tylko zmylić.
Edward Drugi był władcą, który nie chciał bądź nie umiał pogodzić władzy, obowiązków publicznych, formatu władcy i polityka z prywatnością w której jego homoseksualna orientacja nie gorszyła dworu i hierarchów kościelnych tak bardzo jak fakt, że za obiekt westchnień obrał sobie zbyt nisko urodzonego Gavestona.
 Twórców opery nie interesują misterne psychologiczne zawijasy na styku dobra publicznego i prywatnego szczęścia. Zdaje się, że wciąż w tyle głowy mieli fakt gdzie Scartazzini i Jonigk swoje dzieło pokażą: w jednej ze światowych kosmopolitycznych metropolii gdzie społeczność i subkultura gejowska stanową jeden z najwyraźniejszych aspektów Berlina, gdzie w gejowskiej części Kreuzberga można przeżyć wiele lat niczym w spokojnym kulturowym getcie - korzystając ze sklepów i pralni a nawet oddziałów banków gay frendly.
Olbrzymia widownia Deutsche Oper Berlin wyraźnie sprofilowana już na pierwszy rzut oka i z pewnością nie byli to heteroseksualni ojcowe tradycyjnych rodzin. Nie dziwił więc przekaz wzmocniony przez, trzeba przyznać sprawną warsztatową i nawet interesującą, reżyserię Christoph'a Loy'a. No więc na czoło poszła społeczna i polityczna opresja, walka o prawa gejowskie, karykaturalny obraz kościoła katolickiego tych praw odmawiający. Opera od początku do końca jest mroczna i brutalna więc szczególnie nie na miejscu wydają się być pewne "gagi" (z udziałem panów w skórach i z atrybutami s/m) -  niezbyt dowcipne, ale mające zapewne trochę zbalansować ponury nastrój. Już w pierwszej scenie mamy Gavestona w sukni ślubnej i z rozmazaną na ustach szminką - poniewierany obiekt przemocy ze strony prawdziwych mężczyzn.
Wyjątkowo poruszający jest finał spektaklu gdzie publiczność ogląda zatrzymany w kadrze i upozowany na coś co przypominało obiekt z muzeum figur woskowych Madame Tussaud - moment zabójstwa Gavstona i Edwarda. Jednocześnie ze sceny pada numer paragrafu - rzecz czytelna dla publiczności niemieckiej. Do lat 70 kontakty homoseksualne były w RFN prawnie zabronione. Tak też Loy rozkłada akcenty: chce zasugerować, że przepaść między średniowieczem a współczesnością wcale nie jest zasypana.
Czy rzecz wejdzie do kanonu gejowskiej kultury tak jak zrobił to głośny film Darek'a Jarmana z 1991 roku o królu Edwardzie?
Michael Nagy (Edward) i Ladislav Elgr (Gaveston)

Muzyka Scarttazziego wydała mi się interesująca. Pierwszemu wejściu Gavestona towarzyszy ogłuszający elektronicznie generowany szum. W całościowym planie partytura przywodzi na myśl ekspresjonistyczne opery Albana Berga i pewne powinowactwa z Ligetim. Dużo chromatyki, akustycznych instrumentów perkusyjnych i dźwięków z taśmy. Twórca sprawnie nanizał bardzo ekspresyjne chropawe fragmenty z momentami urzekającego liryzmu otulającego miłosne spotkania a później tęsknotę między Edwardem a Gavestonem (wysoki blondyn w białym podkoszulku i w szortach mógł się czasem kojarzyć z nazistowską ikonografią Hitlerjugend - co za przekora!). Dyrygent Thomas Sondergard bardzo się zaangażował dzięki czemu mozaika dźwięków i motywów realizowana jest z żelazną konsekwencją. Świetni wokalnie i scenicznie są obaj panowie, cenione nazwiska w międzynarodowej wokalistyce: Michael Nagy (Edward) i błyskotliwy Ladislav Elgr w partii Piersa de Gavestona. Szczególnie wybijała się także Agneta Eichencholz jako Isabella.
Czy prawykonana w Berlinie na przełomie lutego i marca opera
Andrei Lorenzo Scartazzini'ego zasługuje na wejście do repertuaru na równi z "Aniołami w Ameryce" Petera Eötvösa czy "Brokeback Mountain" Charles'a Wuorinen'a? Moim zdaniem jak najbardziej choć sądząc z niektórych opinii oficjalnych i kuluarowych nie wszyscy podzielają to zdanie. Jestem skłonny przyznać im rację, że pewnym problemem w żywej recepcji "Edwarda" może być dość ubogie libretto.
Edward II. Deutsche Oper Berlin, 9 marca 2017