środa, 5 listopada 2014

Uprowadzenie z Barcelony do Berlina, czyli pożądany urok retro...


NIEZALEŻNIE jaki mamy stosunek do aktualnego prymatu reżysera w operze jedno pozostaje faktem niezbitym: udało się większość publiczności i krytyków "zindoktrynować" na tyle, że dzisiaj już nie pamiętamy i nie wiemy co znaczy "przedstawienie tradycyjne" i "wystawienie opery po bożemu". To już nieledwie puste brzmienie odległej historii. Stanęliśmy przed faktem dokonanym. Można, oczywiście, jak niektórzy (bardzo nieliczni) profesjonaliści i koneserscy widzowie, wytykać współczesnym demiurgom sceny zadufanie, nieuczciwość i manipulowanie intencjami kompozytora, ale nie zawrócimy kijem Wisły. Kto chce uczestniczyć w życiu operowym, oglądać żywe przedstawienia, a nie rozmrażać i odgrzewać płytowe mrożonki - musi fakt, że dzisiaj reżyser może wszystko, a dyrygent i śpiewacy znacznie mniej przyjąć do wiadomości, a co ważniejsze - przejść nad tym do porządku dziennego. Nie mówiąc już o śpiewakach, czy raczej powinniśmy dzisiaj powiedzieć: śpiewających aktorach.
Bardzo lubię czytać stare recenzje. Lektura pouczająca także z następującego powodu: można łatwo zauważyć jak sami krytycy operowi ulegali reżyserskiej dominacji. W ich recenzjach systematycznie ubywało muzyki i śpiewu, a przybywało dywagacji ściśle teatralnych. Wreszcie normą - w prasie branżowej i wielkonakładowych dziennikach - stało się to, iż wynurzenia pod hasłem "co reżyser chciał powiedzieć" zajmują osiemdziesiąt procent recenzji, a skromny akapit poświęca się interpretacji wokalnej i muzycznej. I nikogo to już nie dziwi.
Chwila wytchnienia nieoczekiwanie przychodzi ze strony przemysłu audiowizualnego, który przecież dobrze dzisiaj żyje z reżyserskich inwencji Czerniakowa, Kuseja i im podobnych. Coraz częściej się sięga do telewizyjnych archiwów, by podsunąć nam jakieś przedstawienie z czasów gdy wierność literze i duchowi dzieła, np. Mozarta, była normą, a nie oznaką braku reżyserskiej osobowości.
Ale po kolei.
Pewnego wieczoru urządziłem sobie maraton z "Uprowadzeniem z seraju" sięgając po dwa, opublikowane na DVD, przedstawienia: jedno z Barcelony (2011) drugie z ówczesnego Berlina Zachodniego (1976). Nie ukrywam, że do  starego berlińskiego spektaklu, opublikowanego niedawno w ramach serii archiwalnych produkcji Deutsche Oper Berlin, przyciągnęła mnie obecność Zdzisławy Donat w roli Konstancji. Przeżyłem z tymi dwoma nagraniami pouczający wieczór.
Barceloński Liceu - jedna z najważniejszych europejskich scen - oferuje nam cenionego reżysera Christopha Loy'a i zapewne jedną z najlepszych, dostępnych dzisiaj, obsad wokalnych z dwiema rozchwytywanymi  gwiazdami - Dianą Damrau (Konstancja) i Olgą Peretjatko (Blonda). Cóż z tego, skoro od pierwszych taktów uwertury, pod wodzą Ivora Boltona, jesteśmy wszędzie tylko nie w świecie Mozarta. "Uprowadzenie" arcydziełem zapewne nie jest. Ale jego walorów muzycznych i wokalnych przecenić nie sposób. Iskrzy się ta partytura młodzieńczą energią, witalnością u progu związku Amadeusza z Konstancją, humorem, a postaci, jak napisał celnie jeden z autorów, "śpiewają, śpiewają do upojenia".
Koncepcja Loy'a jest śmiertelnie poważna. Dialogi mówione a w nich rzekomo nabrzmiałe znaczeniem pauzy, skupione twarze i ciągła samokontrola "śpiewających aktorów" praktycznie kastrują wszystko co w tym dziele kolorowe, spontaniczne i świetliste. Dostajemy jakieś autorskie smuty na bardzo odległy od "Uprowadzenia z seraju" temat. A gdy Diana Damrau gra i śpiewa niczym Tosca przygotowująca się na spotkanie ze Scarpią, a potem, gdy jej popisowa scena "Martern aller Arten" istotnie wygląda jak pojedynek z rzymskim prefektem policji, pomyślałem,  że reżyser, jak mawia młodzież, bardzo daleko odleciał.


Myślę, że szczególnie takie dzieła Wolfganga Amadeusza jak "Uprowadzenie z seraju" czy "Cosi fan tutte" wyjątkowo zle znoszą reżyserką samowolę i mętne  spekulacje. Zbyt duży muzyczny i stylistyczny tu panuje rygor, zbyt potężna jest kompozytorska osobowość salzburczyka, by ten genialny mechanizm można było bezkarnie naruszać. Otrzymujemy pustą jak wydmuszka nadinterpretację w której, wraz z reżyserem, toną skądinąd dobrzy śpiewacy. Diana Damrau jest tu zdecydowanie lepsza niż w swoich rolach włoskich. Podziwiać wypada muzykalność, jakość głosu i wirtuozerię niemieckiej śpiewaczki. Artystka ma jednak ciągłą tendencję do obciążania frazy i wokalnej narracji nadmierną ilością znaczeń przez co zmąceniu ulega krystaliczna celność z jaką geniusz napisał jej partię. Mówi się, że Mozart głos ludzki traktował trochę jak mechaniczny instrument w którym za wiele emocji i śpiewania "od siebie" się nie mieści. I to prawda - przynajmniej w odniesieniu do niektórych dzieł i ról. Przekombinowanie stop!
Trudno cokolwiek zarzucić Oldze Peretjatko, która śpiewa Blondę ładnym i świeżym głosem, wszystkie nuty są na miejscu a wartością dodaną jest bardzo dobra dykcja, wykształconej i mieszkającej (przynajmniej do niedawna) w Berlinie, śpiewaczki, której Blonda jest pokojówką zdecydowanie sprytniejszą i bardziej "intelektualną" niż to zwykle bywa. Panowie są poprawni, ale bez szczególnego wokalnego czy aktorskiego blasku może poza Christophem Strehlem w roli Belomnta. Mawia się o "Uprowadzeniu z seraju", że ma "za dużo nut", a ja mam wrażenie, że twórcy przedstawienia mieli zbyt dużo czasu na wymyślanie rzeczy i postaci, których w tym utworze nie ma. Może jakieś zderzenie świata chrześcijańskiego z muzułmańskim, zachodu ze wschodem mogłoby być próbą nowego spojrzenia na libretto, ale na to, zdaje się, zabrakło chęci odejścia od poprawności politycznej.
Prawdziwym błogosławieństwem okazało się przedstawienie berlińskie sprzed blisko czterdziestu lat.
Scenografia jest w dużej mierze narysowana  i adekwatna z librettem 1:1. Postaci są takie jak wymyślił, osadzając je w czasie i przestrzeni kulturowej, autor libretta - muzyka od pierwszych taktów, pod batutą Gary'ego Bertiniego brzmi tak jak brzmieć powinna. Lekko, swobodnie, dowcipnie, powabnie i przenosi nas tam gdzie chciał nas zabrać Mozart. A w tym świecie postaci i ich interakcje są tak klarownie nakreślone, o tak nienagannych proporcjach stylistycznych, muzycznych i literackich, że o ile w spektaklu barcelońskim nie wiemy nic - w berlińskim wiemy wszystko i świetnie się bawimy, a czasem wzruszamy. I przede wszystkim mam chęć serdecznie podziękować legendarnemu mistrzowi Guntherowi Rennertowi za stworzenie tego na wskroś Mozartowskiego przedstawienia ze stylowym Belmontem (Horst Laubenthal), niezwykłym i niepowtarzalnym Osminem, którym  j e s t  niezapomniany fiński bas Martti Talvela i mistrzowską pod każdym względem Zdzisławą Donat w roli Konstancji.


Donat, która występowała na czołowych europejskich scenach w latach 70 ubiegłego wieku, nie jest dramatyczną koloraturą - jest modelowo lekką i krótką koloraturą i z tego faktu artystka zdaje sobie doskonale sprawę do niczego nie zmuszając swego głosu. Ten typ sopranu nie ma z natury zbyt dużego potencjału wyrazowego, ale i rola Konstancji, mam wrażenie, tego nie potrzebuje. W kilku omówieniach tego historycznego nagrania zarzucano Polce zbyt zimne i mało emocjonalne wykonanie. A ja wolę taką interpretację od nadmiaru Diany Damrau. Wolę bezbłędną muzykalność, wielką kulturę muzyczną i wykonawczą, urodę głosu i doskonały smak artystyczny Zdzisławy Donat. We fragmentach lirycznych potrafi być głęboko skupiona i wzruszająca, w dramatycznych skokach interwałowych i biegnikach - swobodnie wirtuozowska i zawsze elegancko powściągliwa. W tej roli i w tym przedstawieniu - same zalety.
Wkrótce jednak miała nastać w tym emploi Edita Gruberova. Dobrze jednak, że rola pani Donat przetrwała do naszych czasów. A jeszcze lepiej, że możemy ją podziwiać w przedstawieniu dającym prawdziwe wytchnienie od  reżyserskich autoterapii i poczucie powrotu do krystalicznego zródła.



6 komentarzy:

  1. Na szczęście nie wszyscy się godzą. Fakt, że takich, którzy się mogą przeciwstawić reżyserskiej hegemonii jest niewielu. Tym bardziej cieszę się, że Anna Netrebko, której chyba nikt nie może zarzucić bycia trudną we współpracy tupnęłą kształtną nóżką i powiedziała "Basta!" Neuenfelsowi.Cieszę się mimo, że wobec odwołania przez nią udziału w monachijskiej "Manon Lescaut" ominie mnie radość słuchania dream-teamu Kaufmann-Netrebko.
    Co do "Uprowadzenia" dobrze wspominam jeszcze tradycyjną , a nie tak dawną (2003) produkcję z Zurychu. Nie była wokalnie idealna, ale, mimo szalejącej Petibon całkiem niezła. Lubiłam Beczałę w Mozarcie, chociaż Tamino wydawał mi się bardziej dla niego niż Belmonte.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale czy oficjalnie wiadomo, że Netrebko zrezygnowała z powodu Neuenfelsa? Może rola, mimo udanych występów z Mutim w Rzymie, jej jednak nie pasuje (z Małgorzaty w Londynie też jakiś czas temu zrezygnowała niemal w ostatniej chwili dając szansę na debiut Jonczewej)...Netrebko jest, podobno, bardzo zapobiegliwa i ostrożna jeśli idzie o swój głos, co zresztą dobrze o niej świadczy.

      Usuń
  2. Tak, zrezygnowała oficjalnie z powodu Neuenfelsa, stwierdziła nawet, że nie jest w stanie próbować nawet dnia dłużej (bo na początek prób karnie się stawiła). Ja wiem, że to tylko mały gest, ale od czegoś trzeba zacząć.

    OdpowiedzUsuń
  3. Myślę, że to gest całkiem spory, bo całe przedsięwzięcie, co tu kryć, wisiało przede wszystkim na obecności Netrebko w roli tytułowej. Ty zrezygnowałaś z powodu jej nieobecności z obejrzenia spektaklu - pewnie tak postąpiło wielu widzów... Rzadko się zdarzają aktualnie takie bezkompromisowe demonstracje śpiewaków. Pamiętam, że jakieś dwa lata temu przed premiera "Manon" w Liege wycofała się June Anderson z powodu niezgody na reżyserską koncepcję. Tam było to o tyle delikatne, że teatr wiedział, że angażuje do roli Manon śpiewaczkę już niemłodą (choć o wciąż młodo brzmiącym głosie), Anderson przedstawiła swoje warunki, które niby zaakceptowano, a potem artystkę, że tak powiem, wpuszczono w kanał. Pracy z Neuenfelsem i jego teatru szczerze nie znosi wielu śpiewaków a jednak ten człowiek wciąż nam narzuca swoje brednie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Opolais zastąpi Netrebko też w lipcowych, festiwalowych spektaklach. Za to Netrebko zaśpiewa Tatianę w Warlikowskim "Brokeback Onieginie". Zamienił stryjek? Jedyna pociecha, że znów para Kwiecień-Netrebko zaistnieje na scenie, ale tu Tatiana Eugeniusza nie ucałuje jak w Met, bo kocha się on w Leńskim...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może Netrebko chce teraz uchodzić za gay-friendly?

      Usuń