poniedziałek, 4 maja 2015

Don Rolando


 ROLANDO VILLAZON - nieco zapomniany przez teatry, agentów i publiczność niegdysiejszy "tenore assoluto" - był najważniejszym powodem dla którego wybrałem się w minioną niedzielę na szeregowe przedstawienie "Don Carlosa" w Deutsche Oper Berlin. Bardzo byłem ciekaw co słychać, a raczej jak słychać u śpiewaka, który parę sezonów wstecz był noszony na rękach przez dyrygentów,  recenzentów i operowych menagerów. Był kimś kim teraz jest Jonas Kaufmann: najbardziej podziwianym i rozchwytywanym tenorem świata. I jak w przypadku swego niemieckiego kolegi - nazywany "następcą Placido Domingo".
Jakiś czas temu sympatyczny Meksykanin w jednym z wywiadów dawał do zrozumienia, że prawdziwych przyjaciół poznał w biedzie. A w tym kontekście zarządy np. paryskich instytucji muzycznych z pewnością na przyjaciół Rolanda nie wyszły. Francja, gdzie Villazon mieszka na stałe, gdzie w recenzjach z rozkoszą powtarzane było zdanie  "Le ténor français d'origine mexicaine" , odegrała kluczowe znaczenie w rozwoju kariery tenora. To tam płynęły piękne recenzje, zaproszenia radiowe i telewizyjne, pierwsze nagrania...Ale gdy głos i kariera Villazona się załamały - Opera Paryska szybko wykreśliła jakiekolwiek plany związane z niedawnym ulubieńcem. W tym wywiadzie śpiewak powiedział o tym wprost nie kryjąc goryczy.
Po raz pierwszy usłyszałem go wiele lat temu, gdy nie był słynnym Rolando Villazonem, a tylko jednym z wielu nazwisk przewijających się przez obsady europejskich teatrów. Jako Nemorino zachwycił płynnością śpiewu i barwą delikatnego lirycznego głosu. Potem było ciut mocniej - Alfredo w "Traviacie". Minęły dwa sezonu i  ze zdumieniem obserwowałem jak kolejni dyrygenci, dyrektorzy teatrów i recenzenci zachęcają śpiewaka do coraz bardziej ryzykownych wyzwań. Zastanowił mnie, nie po raz pierwszy i ostatni, profesjonalny poziom obecnej krytyki muzyczno-operowej. Przecież krytycy powinni pisać recenzje także dla śpiewaków. Ich analizy powinny pobudzić uwagę artysty - czy ta rola jest dla mnie odpowiednia? Czy jest to dobry kierunek dla mojego rozwoju artystycznego?


Villazon brnął w coraz silniejsze śpiewanie - Don Carlo, Don Jose...Jeden z francuskich krytyków, uwaga, zaczął porównywać Rolanda do Vickersa i była to wyrazna zachęta: Tenorze, podążąj tą drogą! Katastrofa wisiała na włosku. Villazon zaczął zrywać kolejne kontrakty, znikał na większą część sezonu, wspólne występy z Anną Netrebko przeszły do historii. Załamanie nerwowe i wielomiesięczna depresja były tajemnicą poliszynela.
Potem Villazon wrócił. Zrezygnował z cięższych ról. Wrócił do Mozarta i bel canto. Bywało różnie, ale dla głosu z pewnością higieniczniej. Nie jestem pewien, ale ta seria występów w berlińskim Don Carlosie jest chyba pierwszą cięższą próbą jaką Villazon podejmuje po dłuższej przerwie. Podobno na wcześniejszych spektaklach dostał od publiczności trochę buczenia.3 maja nic takiego się nie wydarzyło. Artysta otrzymał dużą i zasłużoną owację. Chyba nigdy nie miałem tak wyraźnego wrażenia, że, istotnie, głos Villazona przypomina Dominga. Ale o ile kiedyś wydawało mi się to śmieszne i na wyrost - teraz ma to swoje umocowanie. I co ważniejsze nie jest to kopiowanie maniery, ale mimowolna bliskość barwy i rodzaju ekspresji. Pod względem interpretacji można tego Carlosa uznać za interesującego, choć niekompletnego. Ale w ukazaniu swego bohatera jako mężczyzny wrażliwego, pogubionego i neurotycznego Villazon jest bardzo przekonujący.
Drugim bohaterem wieczoru, być może nawet największą gwiazdą spektaklu, był młody kanadyjski baryton Etienne Dupuis w roli Markiza Pozy - oddanego przyjaciela i opiekuna Carlosa, który darzy go, być może, uczuciem głębszym i silniejszym niż tylko przyjacielskie. Kanadyjczyka słyszałem już kilka razy, ale dopiero teraz dotarła do mnie siła jego talentu. Swego bohatera ubrał w piękne brzmienia swego aksamitnego i elastycznego głosu, a sugestywna interpretacja wokalna i sceniczna powodują, że trzeba go uznać za jednego z najlepszych obecnie wykonawców tej partii.


Giacomo Prestia był  kompetentnym Filipem.
Niestety, kompetencji nie sposób przyznać damskiej części obsady. Nasamprzód odprawmy z niechęcią Annę Smirnową - wokalnie masakrującą namiętności, poczucie winy i rozterki księżniczki Eboli. A wszystko za sprawą potężnie, ale wulgarnie brzmiącego głosu bez zróżnicowanej  dynamiki i choćby cienia nadziei na niuanse poza forte i fortissimo. Nawet jeśli wyszyły spod pióra tego samego kompozytora to jednak trudno uznać Elżbietę za jakiś wariant Lady Makbet.
Nieco lepiej wypadła, zastępująca Anję Harteros, Kristin Lewis, która wprawdzie miała do zaoferowania trochę pięknych fraz w średnicy, przekonujący i podparty dolny rejestr, ale bardzo niepewną intonację we wszystkim co było choć trochę od rejestru centralnego w górę. Lepiej odebrałem swego czasu jej Aidę w Liege.


Rzadko  można usłyszeć orkiestrę DOB w tak przeciętnej formie co jeszcze bardziej mogło dziwić, że za pulpitem dyrygenta stanął dyrektor muzyczny sceny - Donald Runnicles.
Czteroaktową wersję włoską wyreżyserował Marco Arturo Marelli, który zaplątał protagonistów pomiędzy ogromne przesuwające się raz po raz ściany. Ta organizacja przestrzeni w oparciu o ciasne i przestrzenne plany była pewnie funkcjonalna, ale czy w jakiejś mierze udrożniła odbiór tej obszernej, nie do końca udanej scenariuszowo i statycznej opery Verdiego? Realizatorzy, mimo wszystko, mają tu pole do popisu przede wszystkim jeśli idzie o relacje i psychologię postaci. Czy istotnie miłość Carlosa do Elżbiety jest rzeczywistą namiętnością mężczyzny do kobiety, czy może to tylko zastępcza obsesja? Bo wszakże większy rozmach muzyczny i siłę dramatyczną mają w operze relacje Carlosa i Pozy, a skomplikowany stosunek ojca do syna też jest kopalnią dla reżyserskiej inwencji. W Berlinie realizatorzy, zdaje się, scedowali odpowiedzialność za emocje płynące ze sceny na śpiewaków. A Ci, pozostawieni, radzą sobie najczęściej ze zmiennym szczęściem dla siebie i publiczności.



  





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz