sobota, 16 maja 2015

Sędziwa Włoszka w Wiedniu

Anna Bonitatibus
Spokojnie, bez obaw. Mowa będzie, rzecz jasna, o arcydziele Rossiniego "Włoszka w Algierze" na przesławnej scenie Opery Wiedeńskiej, ale teatr takiej wpadki nie zanotował, żeby w roli promiennej i temperamentnej Isabelli zatrudnić diwę w wieku bardzo emerytalnym. Choć...przyznam, że jeszcze jakiś czas temu dziwiłem się dyrekcji i solistce, że obie strony stać mentalnie na dalsze angażowanie Agnes Baltsy do tej roli. Sam, co się w Wiedniu pojawiłem, to trafiałem na tę skądinąd zasłużoną artystkę, która chyba postanowiła się zestarzeć wraz z przedstawieniem podpisany przez nieodżałowanego Jean Pierre Ponnelle'a.
Ale, jak się okazuje, diwy przemijają, a związek Rossiniowskiej "Włoszki" z Ponnelle'm trwa w najlepsze. Bo oto, po raz kolejny, wznowione zostało to przedstawienie - eksploatowane w Wiedniu niezmiennie od blisko trzydziestu lat!
Nie powiem, że dojrzewa ono jak wino i jest coraz lepsze, ale i nie wywołuje dyskomfortu. Oczywiście, trąci myszką, oglądamy je trochę jak album fotografii w sepii, ale urok tych zwiewnych muślinowych zasłon, tego ciepłego rozproszonego światła otulającego scenę na której oglądamy świat adekwatny z librettem 1:1 okazuje się doprawdy nie do przecenienia.
Bardzo lubię gdy Rossini jest wystawiany i dyrygowany bez ekscesów i nadmiernej manifestacji indywidualizmu odtwórców. Świat Rossiniego jest już immanentnie szalony, abstrakcyjny i jakby uwolniony z praw grawitacji więc nie trzeba dokładać mu energii i ekscesów. Wystarczy go spokojnie przywołać w dźwiękach i stylowych obrazach. Zwłaszcza, że to chyba nasza epoka była w stanie docenić geniusz twórcy "Cyrulika" - jemu współcześni uznawali abstrakcyjne i antypsychologiczne postaci jego oper za wadę. My, z całym bagażem surrealizmu i absurdu spod znaku Monty Pythona, możemy w pełni docenić jak innowacyjnym człowiekiem teatru był Rossini ze swoimi operami buffa pełnymi "zorganizowanego szaleństwa".
Na zapis filmowy jednego z tegorocznych przedstawień "Włoszki" w Wiener Staatsoper nie zwróciłbym pewnie najmniejszej uwagi gdyby nie śpiewaczka, którą zaproszono do tej serii. Anna Bonitatibus należy do moich ulubionych artystek. Ta wspaniała śpiewaczka rozwija swoja karierę bardzo spokojnie, z dala od mediów i przemysłu fonograficznego. Ma to jednak też dla jej admiratorów gorsze strony: skromy zestaw rejestracji audiowizualnych. Rozpoczynała karierę od muzyki baroku i Mozarta, potem pojawiła się jako Rozyna w "Cyruliku sewilskim" Rossiniego (istnieje zapis przedstawienia bodaj z Parmy), spróbowała sił jako Charlotta w "Werterze" Masseneta (perfekcyjny francuski!), a ostatnio wystąpiła w roli do której przygotowywała się od paru lat - Tankreda Rossiniego na scenie Opery w Lozannie.
Dominującą cechą sztuki Anny Bonitatibus jest ogromna muzykalność i perfekcyjne frazowanie. To kluczowe aspekty gdyż dla mnie wybitny śpiewak to nie ten, który epatuje nieziemskim głosem lecz jest nade wszystko wielkim muzykiem. Choć, oczywiście, piękno głosu w niczym nie przeszkadza.
Isabella w ujęciu Bonitatibus jest przede wszystkim pełną temperamentu, humoru i elegancji młodą kobietą. Nie znajdziemy tu siły wokalnego rażenia Ewy Podleś (ostatni raz podziwiałem jej Włoszkę podczas koncertowego wykonania w Gdańsku wiele lat temu),  fajerwerków Marilyn Horne czy hipnotyzującego uroku Lucii Valentini-Terrani. Bonitatibus jest bliższa dyscyplinie muzycznej i lekkości Teresy Berganzy - obie zresztą posiadają ten sam mozartowski rodowód. Z całą pewnością niewiele jest obecnie śpiewaczek, które tak kompetentnie wykonują bel canto jak Bonitatibus.


  Reszta obsady jej dorównuje. Wyborna jest Aida Garifullina w roli poniewieranej przez Mustafę (Ildar Abdrazakov) Elwiry zaś prawdziwym odkryciem dla mnie okazał się młody Alessio Arduini w niedużej roli Haly'ego, ale ten skromny materiał wystarczył, żeby docenić jego kunszt wokalny. Brawo.
Tenor Lindoro miał tym razem w Wiedniu pecha, choć nie do końca. Zapowiadanego początkowo Juana Diego Floreza miał zastąpić Javier Camarena. Ostatecznie wylądował w Wiedniu Edgardo Rocha. Mimo pewnych niedociągnięć w wysokim rejestrze reszta była bez zarzutu: frazowanie, emisja i transparentność belcantowego zdobnictwa.
Jesus Lopez Cobos wie o tym repertuarze bardzo dużo i pewnie byłby to Rossini oddychający pełną piersią gdyby nie...orkiestra. Nie wiem co się dzieje z tym zespołem, ale to kolejny raz gdy z kanału orkiestrowego dobiega bardziej brzmienie zmęczonej rutyny niż operowego Olimpu za który Wiener Staatsoper zapewne się uważa.

2 komentarze:

  1. Podzielam entuzjazm co do produkcji Ponnella, sam ją widziałem w Wiedniu (w świetnej obsadzie: Santafe, Furlanetto i Florez, Alfred Schramek najsłabszy jako Taddeo). Produkcja z roku na rok wypada coraz lepiej (porównując do płyty DG z MET, z 1986) i cieszę się niezmiernie, że nic w niej nie udziwniają.

    Pozdrawiam i wesołych świąt!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, zazdroszczę Santafe. To świetna śpiewaczka. Nawiasem mówiąc mój pierwszy z nią kontakt na żywo też miał miejsce we "Włoszcze w Algierze (chyba z 10 jak nie więcej lat temu), ale nie w tym wiedeńskim klasyku, ale w nowej (średnio udanej) produkcji w berlińskiej Staatsoper (jeszcze przed remontem, przy Unter den Linden).

      Usuń