czwartek, 4 października 2018

Prapremiera w Szczecinie. "Guru" Laurenta Petitgirarda


Może ktoś z Czytelników sprostuje, ale nie przypominam sobie, żeby na którejś z polskich scen operowych odbyła się w wyraznej przeszłości prapremiera współczesnej opery skomponowanej przez zagranicznego kompozytora i przez niego od pulpitu dyrygenta poprowadzona. To się niedawno wydarzyło w Operze na Zamku w Szczecinie. Ciekawe a zarazem dość trudne jest usytuowanie tego skromnego teatru: nieco ponad godzinę drogi od wielkiej metropolii muzycznej jaką jest Berlin i wiele długich godzin podróży ze stolicy Polski. Krytycy z Warszawy więc tam nie zaglądają- chętnie  znajdując, w ich mniemaniu, ważniejsze wydarzenia w stolicy lub w mieście bardziej dogodnie położonym i będącym w zasięgu stosunkowo krótkiej i wygodnej podróży. Gdy jedna z czołowych polskich krytyczek operowych, Dorota Kozińska, odważyła się tam pojechać i zrecenzować "Carmen" Bizeta w reżyserii Eweliny Pietrowiak uznała za stosowne wytłumaczenie czytelnikowi pisma "Teatr"dlaczego lubi czasem pojechać do "teatru prowincjonalnego". Dlaczego o tym piszę? Bo z jednej strony teatr musi szczególnie zabiegać o rozpoznawalność w Polsce (co jest w sumie pozytywne) z drugiej jednak strony jest zmuszony się zmierzyć z potężnym sąsiadem i, mimo wszystko, konkurencją gdyż wielu szczecińskich miłośników opery korzysta z oferty Berlina. W Szczecinie musi więc być coś czego w Berlinie nie ma. Tak jak niedawna światowa prapremiera opery Laurent'a Petitgirard'a - "Guru" do libretta Xavier Maurel'a. Rzecz dotyczy autentycznego wydarzenia z połowy lat siedemdziesiątych XX wieku. 900 członków sekty "Świątynia Ludu" popełniło zbiorowe samobójstwo aby rozpłynąć się w "uniwersalnej substancji". Wydarzyło się to w Gujanie pod wpływem stojącego na czele sekty Guru, czyli Jamesa Warrena Jonesa. Sekta w szczytowym momencie miała 30 tysięcy członków, którzy przekazywali na rzecz organizacji całe swoje majątki i oszczędności. Sekta dysponowała kapitałem przekraczajacym 15 milionów dolarów.
Petitigirard i Maurel sięgnęli więc po trudny, ale zarazem atrakcyjny temat mający duży potencjał metaforyczny a zarazem oddziaływania na emocje. Muzyka choć niby współczesna (napisane niespełna 12 lat temu) - brzmi momentami staroświecko, czyli jest komunikatywna, w obszernych fragmentach bardzo ilustracyjna jakby pochodząca bardziej ze świata filmu i gier komputerowych niż artystycznej muzyki współczesnej. Entuzjaści jednak bardzo ją chwalą odwołując się do takich wzorców jak "Nabucco" Verdiego czy "Święto wiosny" Strawińskiego. Z pewnością może uwodzić słuchacza wysublimowana kolorystyka, liryzm i  melodyka.
Karkołomna jest sama historia utworu. Kompozytor, który ma mocną pozycję we francuskich organizacjach artystycznych (m.in jest dożywotnim członkiem tamtejszej Akademii Sztuk) niby powinien mieć prostą scieżkę na największe sceny i estrady w rodzinnym kraju. Tymczasem paryski Theatre du Chatelet się wycofał z zamiaru wystawienia "Guru" niemal w ostatniej chwili. To było w 2014, ale wcześniej, bo w 2009 roku prapremiera planowana była w równie prestiżowej Opera de Nice, ale z powodu zmiany dyrekcji projekt runął. W 2011 roku partyturę zdecydowała się wykonać i nagrać na płyty wytwrónia Naxos. Nagranie zostało dobrze przyjęte przez krytykę, ale kompozytor i jego współpracownicy zaczęli szukać teatru poza Francją. Zaproponowali współpracę kilku scenom w Polsce, ale żadna nie chciała zaryzykować poza małą i dysponującą najmniejszym budżetem w kraju Operą mieszczącą się w skrzydle renesansowego Zamku Ksiażąt Pomorskich w Szczecinie. Ale i tutaj dzieło Petitgirada doścignęło fatum. Z powodu zawalenia się stropu w prawym skrzydle zamku - prawykonanie sceniczne odwołano mimo, że telewizja Arte planowała realizację reportażu a wytwórnia Naxos nagranie DVD. Poprzestano jednak na suicie koncertowej "Guru et Marie", bo część biletów na premierę już sprzedano.
Nareszcie we wrześniu 2018 roku pechowa opera doczekała się światowej prapremiery. Był to debiut na scenie operowej Damian'a Cruden'a - reżysera z londyńskiego Theatre Royal de York. Historię psychicznej manipulacji w sekcie Cruden pokazuje pod wpływem wyraznej inspiracji głośnym francuskiem serialem "Powracający". Każdy z członków sekty nosi strój z wymalowanym na żółto numerem. Przestrzeń sceny zabudowana jest kulkami lotto (niektórym się kojarzy z kulkami różańca) przypominającymi oczy ale z wymalowanymi po środku numerami. To całkiem mocna metafora, ale szkoda, że obraz jest tak statyczny i właściwie pozostaje bez zmian przez wszystkie trzy akty opery. Nie wiem czy to z powodu ograniczeń budżetu a może braku odwagi ze strony operowego debiutanta?
Nowi rekruci przybywają do ośrodka sekty

Chór jest również statyczny co akurat nie jest niczym nagannym - raczej podkreśla bezwolność zmanipulowanej masy. Tylko Marie, rekrut nr 89, nie chce się poddać naciskom Guru i jako jedyna unika śmierci.  Kompozytor zaproponował tu ciekawy zabieg. Tylko Marie w tej operze nie śpiewa a realizuje swoją partię w rytmicznej i intensywnej melorecytacji. W tej roli obsadzono aktorkę, prywatnie od ponad 20 lat żonę kompozytora, Sonię Petrovną, zresztą bardzo poruszającą w tym spektaklu. Mam niejednoznaczny stosunek do wykonawcy tytułowej roli w której, na wyrazne życzenie kompozytora, obsadzono holenderskiego basbarytona Hubb'a  Claessens'a - artystę, który śpiewa także na nagraniu Naxosu. Najpierw przeszkadzała mi pewna anonimowość i przezroczystość, jednym słowem brak scenicznej osobowości. Bo skoro miał to być charyzmatyczny przywódca sekty to w jaki sposób takim rozmemłaniem i błogim uśmiechem kieszonkowego Dalajlamy porwał za sobą tysiące i doprowadził do, załóżmy, że dobrowolnej, śmierci 900 wiernych?! Potem jednak zacząłem się przychylać do opinii, że może to jest najbardziej przerażające we współczesnym świecie? Że manipulacji mogą dokonywać "normalni" guru, pozbawieni wyraznych cech przywódczych i tradycyjnie pojmowanej charyzmy. Czy na przykład ojciec dyrektor Rydzyk jest jakoś szczególnie charyzmatyczny? Nie. A przecież ma za sobą tysiące ślepo podążających za jego retoryką wyznawców przekazujących mu swoje pieniądze.
Jednego jednak jestem pewien: Classens ma już chyba szczyt możliwości glosowych za sobą skoro często przykrywała go dość jednak subtelnie grająca orkiestra pod batutą kompozytora a mimo to jego głos się nie przebijał w stosunkowo małej sali (650 foteli) szczecińskiej Opery.
Na przeciwległym wokalnym biegunie była, w moim odczuciu, wokalna gwiazda wieczoru, czyli Bożena Bujnicka (sopran) w roli opłakującej swoje zagłodzone dziecko żony Guru-Iris. W jej arioso otwierającym 3 akt było wszystko: rozpacz matki obwiniającej się o śmierć dziecka, kochającej żony  wreszcie melancholia i poczucie beznadziejności. Wybitna kreacja pokazująca jakie mamy skarby wśród wokalnej młodzieży w Polsce. Problem w tym, że niewiele rodzime sceny są w stanie z tym zrobić - nie chcą, nie potrafią, nie umieją, podążają zbyt oczywistymi repertuarowymi drogami?
Guru (Hubb Claessens) i Marie (Sonia Petrovna)

Trzeba też wspomnieć, że dużo było w tym spektaklu dobrego śpiewania po francusku. Od dawna mieszkająca i pracująca we Francji mezzosopranistka Gosha Kowalinska w roli matki Guru (Marthe) podawała i wrażliwie interpretowała każde słowo, dwaj francuscy śpiewacy w rolach współpracowników Guru - Paul Gaugler (Victor) i Guillaume Dussau (Carelli) - nie mieli może zbyt popisowych partii, ale miło było słuchać ze sceny dobrej dykcji i solidnego rzemiosła śpiewaczego.
Chór wywiązał się ze swych zadań bez zarzutu. Co więcej, śmiem twierdzić, że jest to jeden z najlepszych chórów operowych w Polsce. Także szczecińska orkiestra z Opery na Zamku przyzwyczaiła nas do gry subtelnej i kolorowej.
 Reasumując: spore wydarzenie w polskim życiu operowym. Tezy z libretta może nie są nazbyt odkrywcze, ale jakże aktualne w obecnej sytuacji w Polsce. A i jeszcze jedno. Koniecznie trzeba pochwalić znakomite kostiumy, które przygotowały Dominique Louis i Agata Tyszko. Pani Tyszko jest szefową pracowni krawieckiej w Operze na Zamku, ale ma w dorobku zawodowym kostiumy z powodzeniem przygotowane na premiery w nowojorskiej Metropolitan Opera i Deutsche Oper Berlin.
Warto ten spektakl, mimo mankamentów, zobaczyć. Niestety pierwszy set objął tylko cztery wieczory. W tym sezonie jeszcze dwa spektakle: 13 i 14 (ze zniżką dla studentów) kwietnia 2019. A następna seria, miejmy nadzieję, w kolejnym roku. Jednak wcześniej, bo w styczniu 2019, Szczecin szykuje inny rarytas: polską premierę opery Philipa Glassa "Proces" wedle powieści Kafki.

Prapremierę przyjęto bardzo pozytywnie. Na zdjęciu kompozytor ze współpracownikami i wykonawcami


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz