sobota, 27 października 2018

Sonya Yoncheva - Medea


Sonya Yoncheva jako Medea w Staatsoper Unter den Linden w Berlinie
MEDEA Luigi Cherubiniego to, jak ktoś słusznie zauważył, dzieło bardziej podziwiane niż znane. Istotnie na palcach można policzyć inscenizacje w ostatnich chyba nawet dekadach...Dodatkowo sprawę komplikuje fakt, że funkcjonują różne wersje dzieła (przede wszystkim włoska i francuska) z przeróżnymi przetworzeniami w libretcie i skrótami w partyturze. Tymczasem ta właściwa Medea, czy raczej z francuska "Medee" to osobliwy melanż tradycyjnej opery, opera comique (recytatywy mówione) i francuskiej tragedii spod znaku Racine'a. Oczami wyobrazni widzę jak w tym stylistycznym konglomeracie mocą swego geniuszu muzycznego i dramatycznego realizuje na scenie wszystkie założenia arcydzieła Cherubiniego - Maria Callas, mityczna interpretatorka Medei, śpiewaczka, która tę partię i tę opere właściwie wskrzesiła po 200 latach nieobecności. Tyle tylko, że Callas unieśmiertelniła Medeę właśnie w tej okaleczonej włoskiej wersji. Już samo wejście Medei robi ogromną różnicę: we włoskiej wersji wykonawczyni po prostu śpiewa: "Io sono Medea". W oryginalnej francuskiej Medea w pierwszym wejściu mówi. Dopiero potem zaczyna śpiewać co robi ogromne wrażenie.
  Callas miała wszystko by być genialną Medeą - była zwyczajnie skazana w tej roli na sukces. Greczynka, łącząca w sobie, jak mawiał Pier Luigi Pasolini (twórca włoskiego filmu "Medea" z 1969 w którym Callas zagrała swoją jedyną mówioną rolę filmową), antyczny patos z nowoczesnością, przywiązująca wielką wagę do słowa, porywająca tragiczka. Sukces Marii Callas w tej roli (m.in La Scala, Covent Garden i festiwal w antycznym teatrze w Epidauros) zachęcił inne śpiewaczki, ale niewiele stanęło na równi z grecką śpiewaczką. Chyba tylko legendarna Magda Olivero wniosła do roli coś wyjątkowego. Pozostałe były w stosunku do Callas mniej lub bardziej naśladowcze jak choćby węgierski meteor lat siedemdziesiątych- Sylvia Sass.
 W stosunku do tragedii Eurypidesa opera Cherubiniego nie różni się w takim stopniu jak choćby "Makbet" Verdiego wobec Szekspira. Libretto upraszcza niektóre sytuacje i z niektórych pobocznych postaci rezygnuje, ale zasadniczo jest o tym samym: upokorzeniu tak silnym, że kastrującym ludzkie odruchy i siejącym spustoszenie; o obcości i wrogim otoczeniu, o różnych odcieniach kobiecości. Rola jest mordercza pod względem wokalnym (Medea właściwie nie schodzi ze sceny) i, rzecz jasna, jest wielkim wyzwaniem aktorskim. Jest duże prawdopodobieństwo, że w partii Medei z opery Cherubiniego biją zródła dwu innych wielkich ról kobiecych w repertuarze operowym: Normy i Carmen.
  Medee w oryginalnej wersji francuskiej po raz pierwszy po stuleciach próbował reanimować w latach 90 słynny krytyk operowy Sergio Segalini, który wówczas kierował festiwalem w Martina Franca na południu Włoch. Projekt pogrzebała jednak przeciętna wykonawczyni tytułowej partii Iano Tamar, która na początku lat dwutysięcznych XX wieku pojawiła się w inscenizacji na scenie berlińskiej Deutsche Oper (ponownie wersja francuska). W ostatniej dekadzie Medea Cherubiniego zaznała trochę szczęścia na scenach francuskich (Paryż i Tuluza) i włoskich (Turyn) dzięki charyzmatycznej Annie Caterinie Antonacci, która stworzyła porywającą kreację zarówno we włoskiej jak i francuskiej wersji.
I wreszcie pojawiła się kolejna wykonawczyni Medei wielkiego formatu. W pazdziernikowej serii przedstawień na scenie berlińskiej Staatsoper przy Unter den Linden w roli zadebiutowała bułgarska gwiazda Sonya Yoncheva. Zapowiedz jej występów w europejskich kręgach fanów i krytyków operowych przyjęta została z ogromnym zainteresowaniem. Nic dziwnego. Jonczewę po raz pierwszy usłyszałem parę lat temu podczas jej występu w "Lucii di Lammermoor" w paryskiej Opera Bastille. Wtedy śpiewała w tzw. obsadzie B, ale uroda głosu przy dość ogólnej schematycznej interpretacji zwiastowała przyszłą, być może, gwiazdę. Przeczucia się potwierdziły, choć w repertuarze nieco cięższego kalibru głosowego. Jonczewa rozwinęła skrzydła w Verdim (Luisa Miller, Desdemona), ale prawdziwie światowy rozgłos zdobyła w serii spektakli "Normy" Belliniego na scenie ROH gdzie początkowo planowana była Netrebko. W Medei z towarzyszeniem perfekcyjnie grającej Staatskapelle pod batutą Daniela Barenboima Jonczewa, mam wrażenie, osiągnęła swój zenit.


 Jej głos w ostatnim czasie ściemniał, stał się jeszcze bardziej charyzmatyczny by nie powiedzieć "demoniczny". Nawiasem mówiąc od pierwszych śpiewanych fraz bardzo mi przypominała Callas choć nie było w tym nic mimetycznego. Jej niezwykle plastyczne frazowanie, wspaniałe operowanie dynamiką i kolorem od czułości poprzez udawaną słabość i uległość po napad furii, mistrzowskie posługiwanie się językiem francuskim w powiązaniu z muzyką przesądziły o tym, że doświadczyliśmy kreacji na miarę największych. Nie wiadomo było co bardziej podziwiać: kreację muzyczną czy fenomenalną obecność sceniczną. Niestety między dream team Yoncheva-Barenboim a otoczeniem była znaczna różnica jakościowa. Elsa Dreisig jako Dirce drażniła cienkim wątłym głosikiem z ostrą nieprzyjemną "górą" a Charles Castronovo, doskonale znany z najbardziej prestiżowych scen, śpiewał partię Jazona jak Pucciniego. Jedynie zadomowiona w Staatsoper Marina Prudenskaja bez zarzutu sprostała ważnej kontrapunktycznej wobec Medei postaci Neris.
  Niestety z ubolewaniem, ale trzeba kilka słów skreślić na temat inscenizacji i reżyserii podpisanej przez Andree Breth. Owszem, znamy bardziej niedorzeczne manifestacje "regietheater", ale i tak nie byłem w stanie pojąć co pani reżyser chciała nam przekazać umieszczając akcję w magazynach/garażach gdzie wśród obiektów przypominających zniszczoną dekorację teatralną krążyły osoby dramatu i chórzyści - część z nich w kostiumach współczesnych, część w historycznych a Medea oczywiście pomalowana na ciemno w egzotycznych łachmanach...I może pani reżyser opowiadać w programie co chce, że chodziło jej o przemocowy stosunek do kobiet i nierówności pomiędzy płciami - w jej rachitycznych widowisku nic z tych tematów się nie przebiło a energię przedstawienia ratował przede wszystkim Barenboim i wielka kreacja wokalno-aktorska Jonczewej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz